niedziela, 30 grudnia 2007

Magia Świąt

Wróciłam :)

Zacznę może od tego, iż Święta,to był cudowny, magiczny czas spędzony w błogiej atmosferze. Było wspaniale! Tegomi brakowało. Miałam cały tydzień wolnego, więc był czas na obowiązki związane zprzygotowaniami świątecznymi, ale także czas dla ciała i ducha, czyli długi,regenerujący sen :) Były długie Polaków rozmowy w przystrojonym domku, przycieple kominka. Był śmiech i dobra zabawa. Serdeczność, miłość i radość. Byłopłatek, szczere życzenia, cudowne prezenty pod choinką, uroczysta i podniosłaatmosfera… Nie było natomiast śniegu.

Wigilia, mimo iż przeżywana naobczyźnie, była iście polska. Na naszym stole zagościły tradycyjne polskiepotrawy związane z tym magicznym dniem. I choć nie było ich dwunastu, jaktradycja nakazuje, to nikt z obecnych nie zaznał głodu. Wszystkie potrawy byływłasnej, domowej roboty, co niewątpliwie podniosło jakość ich smaku. Byłoczywiście post, ostatnie przygotowania typu smażenie karpia, oraz wysiłek, by nie zepsuć tego wyjątkowego dnia(w myśl staropolskiego powiedzenia : „jaka Wigilia, taki cały rok”). Nie jestemprzesądna i generalnie nie przejmuję się tym, czy przez drogę przeleci miczarny kot, przejdę pod drabiną, za nią, czy po niej. Nie łapię się za guzik,kiedy widzę kominiarza, nie wpadam w panikę, kiedy rozbiję lustro, czy kiedynadchodzi 13 maja w piątek. Przywiązuję jednak dużą wagę do czynnościwykonywanych w Wigilię, gdyż od małego słyszałam od mamy, iż jest to wyjątkowy,niepowtarzalny dzień i należy go spędzić w miłej atmosferze. Bez krzyków,kłótni, płaczu. Myśl ta głęboko zakorzeniła się w moim umyśle, toteż staramsię, by ten dzień był wyjątkowy. I taki właśnie był.

Kolejne dni rozgrywały się wedługpodobnego scenariusza. Nie było pośpiechu, tej codziennej bieganiny z jaką mamydo czynienia w ciągu roku. Był czas na refleksje, rozmowy z bliskimi i  wspomnienia. Czas na zrobienie tego, czegogeneralnie nie można było zrobić wcześniej.  

Niestety czas upłynął zbyt szybko.Po Świętach zostały z pewnością pełne brzuchy (szacunek dla tych, którzypotrafią się oprzeć świątecznym przysmakom – ja nie potrafię), rozgrzewająceserce wspomnienia i maleńki żal, że to już koniec. Cały rok oczekiwania, wieledni spędzonych na przygotowaniach do Świąt, zakupach wymarzonych podarunków dlabliskich, a potem dwa dni i po wszystkim. Czas powoli wracać ze świątecznejbajki do naszej mniej lub bardziej szarej rzeczywistości. Do pracy, zmęczenia ioczekiwania na kolejny Bank Holiday (dzień wolny od pracy).

Te Święta są przykładem na to, żechcieć to móc. Że można godnie przeżyć te wyjątkowe dni, mimo iż człowiekprzebywa z dala od domu. Trzeba tylko trochę wysiłku i dobrej woli. A wtedywszystko się uda: i przygotowania polskich potraw i stworzenie bajecznej atmosfery,rodem z polskich chatek, gdzie w kuchni, przy garnkach uwijała się babcia lubmama, a dom wypełniał smakowity zapach gotujących się potraw wigilijnych.

niedziela, 23 grudnia 2007

Świąteczne przygotowania

Trochę Was zaniedbałam, Moi Drodzy. Wszystko oczywiście za sprawą Świąt. Jak nadchodzą święta,to wiadomo z czym to się wiąże. Gdyby teraz zrobić Wam burzę mózgu, to podejrzewam, że na rzucone hasło „Boże Narodzenie” posypałyby się m.in następujące konotacje:

  1. nerwówka
  2. gorączka zakupów
  3. W_I_E_L_K_I_E  sprzątanie
  4. jeszcze większe przygotowywania

Tak to generalnie wygląda w dość dużym uproszczeniu. Godziny spędzam w kuchni. Na szczęście nie sama – z teściową:) Muszę przyznać, że jest ona dla mnie wielkim ratunkiem, bo to ona generalnie ma na głowie przygotowanie wigilijnego menu. Wolałam, żeby to ona zajęła się potrawami, bo w przeciwieństwie do mnie, ma duże doświadczenie kulinarne. Świetnie gotuje.  Ja jestem tylko jej nic nieznaczącą asystentką kuchenną ;) Co nie zmienia faktu, że wczoraj nieźle się napracowałam lepiąc uszka i pierożki z kapustą.  Pracochłonne to było, nie powiem, ale efekt cieszył oczy: 80 pysznych uszek i 30 pierogów z kapustą domowej roboty wylądowało w zamrażarce :)

W domu zagościła iście świąteczna atmosfera, a to m.in. za sprawą woni grzybów i kapusty. Na kuchence gazowej, w honorowym miejscu znajdował się bowiem wielgachny gar z bigosem (rodem z bajek o wiedźmach gotujących w nim swoje ofiary. Z tym, że u nas nie było w nim żadnego nieszczęśnika, a typowe składniki na bigos) W  planach mam podrzucenie ciasta i  tego przysmaku moim irlandzkim znajomym.  A niech skosztują polskiego żarcia :) Co prawda mam małe obawy, czy polski bigos przypadnie im do gustu. Kiszona kapusta generalnie źle się kojarzy Irlandczykom (pewnie tak, jak mi przysmaki Francuzów:żabie udka, ślimaki i niektóre owoce morza).

Rok temu, po Christmas Party wracaliśmy taksówką z szefem narzeczonego i jego dziewczyną. Kiedy podjechaliśmy pod nasz dom, poprosiliśmy ich, aby chwilkę zaczekali, bo chcemy im coś dać. Wręczyliśmy im słoik bigosu oraz poinformowaliśmy, żeby go zjedli na ciepło. Po jakimś czasie, narzeczony pyta bossa, czy bigos im smakował… A on odpowiada, że nie bardzo. Okazało się, że zjedli go na zimno, a do tego popili herbatą. Cóż,teraz już wiem, dlaczego im nie smakował ;) Byli za bardzo napici i kompletnie zapomnieli o naszych wskazówkach dotyczących przygotowania tej potrawy.Myśleli, że to sałatka, czy co? ;) Nauczeni doświadczeniem, tym razem polskie smakołyki będą wręczane Irlandczykom w stanie trzeźwości!

wtorek, 18 grudnia 2007

Przychodzi baba do fryzjera...

O ile na co dzień nie odczuwam problemów związanych  z życiem na emigracji, o tyle pojawiają się one raz na jakiś czas, a ściśle rzecz ujmując – raz na 3, 4 miesiące. Jak na prawdziwą kobietę przystało, lubię dobrze wyglądać, mieć ładną fryzurę, bo to wszystko sprawia, że moje samopoczucie jest dobre. No właśnie i tu jest problem… Ciężko mi bowiem trafić na dobrego fryzjera. W Polsce miałam ukochaną fryzjerkę, która świetnie znała się na rzeczy. Kiedy szłam do niej, nie martwiłam się, że mnie oszpeci, utnie za dużo, zrobi nie tak, jak ja chciałam. Miałam ogromny talent do dobierania odpowiedniego uczesania dla swoich klientów, więc wizyta u niej zawsze należała do przyjemności. Miła pogawędka, kawka, gazetka, w dodatku przyjemne pieszczoty w postaci zabaw moimi włosami (mm, jak ja to uwielbiam! ), istne antidotum dla utrapionej duszy. Owszem, przyjemność ta kosztowała  sporo, szczególnie na moich długich i gęstych włosach, ale cóż, za jakość się płaci. Więc zawsze płaciłam i nie narzekałam. Efekty były olśniewające i to było najważniejsze.

Odkąd wyjechałam do Irlandii, rozpoczął się mój koszmar z fryzjerami. Włosy jak na złość rosną szybko, więc równie szybko pojawiają się odrosty… A że nie podoba mi się mój naturalny kolor, to jestem skazana na wszelkiego rodzaju zabiegi fryzjerskie typu pasemka, baleyage, itd.. Zresztą już zapomniałam jak wygląda mój naturalny kolor. Lata korzystania z rozjaśniania, przyciemniania  i innych wynalazków, sprawiły, że mój pierwotny odcień dawno porzucił właścicielkę. Jestem więc skazana na fryzjera.

Właśnie jakiś tydzień temu nadeszła ta chwila, kiedy popatrzyłam w lustro i powiedziałam „dość!”. Nie tyle sobie, co tych paskudnym odrostom i wyblakłemu kolorowi. Umówiłam się na wizytę i dziś poszłam. Nawet specjalnie z pracy musiałam się urwać odpowiednio wcześnie, bo jak ostatnio pani fryzjerka zobaczyła moje włosy, to stwierdziła stanowczo, że ona nie będzie robić nadgodzin i muszę przyjść następnym razem – wcześniej. Przyszłam dziś i wysiedziałam się jakieś 3,5 godziny.  Trzy i pół godziny nudzenia się, przysypiania i robienia wszystkiego, co tylko w mojej mocy, by nie walnąć głową w blat mojego stanowiska (gosh, jak mnie to wszystko usypiało…) ewentualnie pani fryzjerce za szarpanie moimi włosami. Nie było żadnej miłej pogawędki, nawet pani nie spytała, czy nie zechciałabym napić się czegoś, lub poczytać gazetę…I tak siedząc w tym średnio wygodnym fotelu zatęskniłam za moją kochaną fryzjerką i jej przytulnym salonem. W czasie mycia włosów, zastanawiałam się, czy pani uda się urwać mi głowę, czy tez zlituje się i pozwoli mi żyć. Zlitowała się, ale przeszła do innych tortur, tym razem polegających na namiętnym wbijaniu paznokci w skórę mojej głowy…Cały rytuał wzbogacała przy tym soczystymi wiązankami, w których dominowało głównie „fuck it!”. No, jak na mój gust wypadałoby zachować trochę kultury w obecności klienta. Nie bronię jej rozmawiać z koleżanką, ale niech się trochę hamuje. Nie każdy jest spragniony takich wyznań…Potem przejęła mnie inna pani, i ta, mimo że dużo sympatyczniejsza i grzeczna, skutecznie przyprawiła mnie o palpitacje serca, kiedy przystąpiła do robienia mi grzywki. W życiu nikt mi nigdy nie obcinał grzywki tak manipulując nożyczkami tuż przed moimi oczami. W pewnym momencie bałam się, że stracę moje oczęta - mój największy skarb. Po 210 minutach wyszłam z salonu. Średnio zadowolona (za jasne te włosy mi zrobiła), uboższa o 150 euro, drapiąca się po całym ciele, jako że wszędzie miałam ścięte włosy, które zaplatały się w moje ubranie…

I tak się teraz zastanawiam: jak długo utrzyma mi się ten kolor? Bo muszę dodać, że jak ostatnio wybrałam się do fryzjera, to po dwóch dniach, z pierwszym myciem, mój piękny kolor ulotnił się… Ale to już inna bajka…  

sobota, 15 grudnia 2007

Kolejny dzień męczarni

U mnie bez rewelacji. Ciągle jestem gruźlikiem i co najgorsze, mam wrażenie, że z każdym dniem zamiast oczekiwanej poprawy odnotowuję pogorszenie. Pora niezbyt fajna na chorowanie, bo święta za pasem, trzeba zrobić wiele rzeczy, a ja nie ma do tego ani siły ani chęci… Czuję się fatalnie, wyglądam równie atrakcyjnie. Mam takie kręgi pod oczami, że panda mogłaby mi pozazdrościć ;) Jak zobaczyłam swe odbicie w lustrze, to o mało nie wydałam jęku z przerażenia. Chwała temu, kto wynalazł make-up, bo dzięki małemu podrasowaniu mogłam wyjść do pracy i do ludzi. Robienie za stracha na wróble niezbyt mi się podobało…

A tak na marginesie, to muszę powiedzieć, że wczoraj przystąpiliśmy do dekoracji domu. I jak zaczęliśmy gdzieś po ósmej, to skończyliśmy dopiero po jedenastej w nocy! Sporo się namęczyliśmy z tym wszystkim, ale efekty są  :) Na choince zawisło ponad 160 bombek i innych ozdób w postaci gwiazd, aniołków, sopli, dzwoneczków, itd. ;) Dom od razu nabrał iście świątecznego wyglądu. Na stole pojawiła się piękna i okazała gwiazda betlejemska, kwiat, który udało mi się kupić kilka dni temu :) Umiejętnie podkreśla atmosferę bożonarodzeniową :) Teraz to już tylko z niecierpliwością oczekujemy na nadejście świąt.

Dziś mój szalony facet zrobił coś, co mnie totalnie rozwaliło. Z trudem wyczołgałam się z łóżka i przystąpiłam do ścielenia go. Zaczęłam poprawiać i wyrównywać narzutę, kiedy to mój narzeczony dzielnie zaoferował, że wykona to za mnie:

- Zaczekaj, pokażę Ci, jak to się robi!  - odsunął mnie od łóżka i nim zdążyłam zareagować, szybkim ruchem wśliznął się pod  kołdrę, nakrył się nią całkowicie i począł wykonywać tysiąc przeróżnych ruchów, śmiesznie przy tym machając kończynami ;) Wyglądało to komicznie, toteż zareagowałam histerycznym śmiechem. A że nie mogę się gwałtownie śmiać, to mój śmiech szybko przerodził się w mieszankę głośnego chichotu i kasłania. Chyba obudziłam wszystkich sąsiadów, ale nie mogłam zapanować nad sobą. A ukochany, jak gdyby nigdy nic, wyskoczył zwinnie z łóżka, a moim oczom ukazał się widok idealnie zaścielonego łóżka – ani fałdy nie było! Hehe, nie wiem, jak on to zrobił, ale jedno trzeba mu przyznać – świetny patent ;) Aczkolwiek nie sądzę bym stosowała tę metodę w przyszłości. Dla mnie najważniejsze jest to, że już nie będę musiała poprawiać łóżka zaścielonego przez moją połówkę. Do tej pory zawsze to robił niedbale i po powrocie z pracy zastawałam łóżko w strasznym stanie, z porozrzucanymi poduszkami, krzywo wiszącą narzutą, etc… A teraz wszystko wskazuje na to, że mam problem z głowy :)

Faceci to jednak oryginalne sztuki ;) Oby ta jego pomysłowość nigdy go nie opuściła, bo dzięki niej zdarzają się zabawne sytuacje. Dobrze jest mieć w domu takie duże dziecko w postaci mężczyzny ;)

czwartek, 13 grudnia 2007

Tymczasowe niedomagania

Mają wszyscy, mam i ja!

Dopadło mnie jakieś paskudne choróbsko. Wszystko zaczęło się przedwczoraj, kiedy to obudziłam się o 4:30 w nocy z potwornym bólem gardła. Jakoś przemęczyłam się  do 7:00, a zaraz po pobudce wzięłam tabletkę na ból gardła. I tak regularnie, co 8h powtarzałam tę czynność. Ulga była mała, ale zawsze jakaś. Niestety pod wieczór ból znów się nasilał. Myślałam, że szybko mi to przejdzie, jednak się pomyliłam. Z dnia na dzień było gorzej. W efekcie cały wczorajszy dzień w pracy źle się czułam. Jakoś przeżyłam te 9h ze stanem podgorączkowym i głową  jakoś wyjątkowo ciężką ( to nie był kac ;) Po pracy z kolei, czym prędzej skontaktowałam się z mamą, która po zapoznaniu się z objawami, poleciła mi czym prędzej zażyć antybiotyk i przygotować syrop z cebuli. Walczę więc z zarazkami na wszystkie fronty, a ukochany dba o mnie przygotowując mi ciepłe mleczko z miodem i czosnkiem. Wczorajszy wieczór spędziłam więc na wygrzewaniu się w łóżku, czytaniu i adresowaniu milionów kartek świątecznych (gosh, to potrafi dać w kość), bo to już ostatni dzwonek, by je wysłać. Mam nadzieję, że dotrą na czas. W zeszłym roku, niektóre w ogóle nie dotarły do rąk odbiorców. Pominę jednak moje wywody na temat poczty, szczególnie tej polskiej, bo z irlandzką, póki co, nie miałam żadnych problemów.

Jako że jestem dziś wielkim zdechlakiem, dzień spędzam w domu. Niestety wieczorem czeka mnie jeszcze wyprawa na uczelnię, bo tak się składa, że dziś kończą się moje ukochane zajęcia i muszę wstawić się po odbiór certyfikatu. Nie wiem, jak ja tam pojadę. Wystraszę wszystkich, bo póki co jestem bardzo „pociągająca”, a do tego jeszcze produkująca wyziewy cebulowe i czosnkowe ;) Chyba nawet dziesięciokrotne umycie zębów nie pomoże ;)

Nie czuję się najlepiej, nie mam weny, więc zmykam czym prędzej do łóżka i zabieram się za czytanie książek. Muszę czym prędzej wrócić do zdrowia, bo mój harmonogram nie przewiduje choroby.  A moją kochaną znachorkę Marticię proszę o jakieś skuteczne przepisy na specyfiki, które szybko by mnie postawiły na nogi :)

wtorek, 11 grudnia 2007

Melancholijnie

Czas nadal płynie przybierając zastraszające tempo, ale w tym wypadku cieszę się z tego, gdyż z niecierpliwością odliczam dni do świąt Bożego Narodzenia. To moje ukochane święta. Jedyne w swym rodzaju, magiczne. Wiem, że z punktu widzenia kościoła, nie są to najważniejsze święta, że to właśnie Wielkanoc ma większą rangę, ale w moim małym, prywatnym światku, to właśnie one były, są i pewno będą tymi ulubionymi, oczekiwanymi z wypiekami na twarzy. I to nie dlatego, że pod choinką znajdują się prezenty, że Mikołaj przychodzi w grudniu, a nie w kwietniu… Wyczekuję ich z wielką niecierpliwością, bo zapisały się one w mojej pamięci jako cudowny, beztroski czas spędzany w domu, z rodziną, kiedy to wokół wszystko było pięknie udekorowane puchową pierzynką. Taki obraz utworzył się w mojej głowie, kiedy byłam małym dzieckiem, i taki pozostał do dziś. To małe dziecko odeszło już na zawsze, a wraz z nim wszystkie jego dziecięce problemy. Wspomnienia jednak zostały.

Wiele się zmieniło przez te kilka(naście) lat, święta dla mnie nie są już takie same, bo brakuje w nich tych najbliższych osób, z którymi łączą mnie więzy krwi. Miejsce też nie to samo, kraj inny… Tradycja też lekko zmodyfikowana. Nie ma już takiej beztroski jak kiedyś, nie ma mamy, która by mnie prowadziła za rękę na pasterkę. Nie ma śniegu, tych znajomych wzgórz, lasków, domków i sąsiadów… Przede wszystkim nie ma tej samej atmosfery…

To będzie moje drugie Boże Narodzenie spędzone tu, na Zielonej Wyspie.  Choć to w poprzednim roku było bardzo przyjemne i miłe, nie miało jednak tego klimatu, co święta z lat dziecięcych. Brakowało mi bliskich.

Z chęcią wróciłabym do przeszłości, by móc przeżyć jeszcze raz święta z mojego dzieciństwa. By znów beztrosko szaleć z bratem, oglądać nieśmiertelnego Kevina samego w domu, by usiąść przy wigilijnym stole w takim składzie, w jakim zasiadałam do niego przez dobrych kilkanaście lat, by odliczać godziny do pasterki, a potem…zasnąć :) By wspólnie klęczeć po wieczerzy i modlić się, by fałszując śpiewać kolędy… By wtulić się w mamę i rozkoszować się każdą minutą tego cudownego czasu, beztroskiego dzieciństwa, które tak szybko umyka i już nigdy nie powraca…

niedziela, 9 grudnia 2007

Polish madness

Wczoraj, mając chwilę relaksu, sięgnęłam po lokalną gazetę. To taki dość fajny tygodnik, który jest darmowo rozpowszechniany u nas. Wydanie niby sobotnie, ale gazeta roznoszona jest już w środę lub czwartek ;) No, ale wróćmy do sedna sprawy. Otwieram gazetę, a tam na samym początku pewien artykuł zatytułowany: „Man refused bail on sex attack charge in Edenderry home”. Tytuł chwytliwy, mimo że zjeżył mi włosy na głowie. Rozpoczynam lekturę,  przebrnęłam przez pierwsze przerażające linijki opisujące zajście, kiedy to spotkał mnie kolejny szok. Bo oto trafiłam na dane personalne sprawcy i włosy jeszcze bardziej mi się zjeżyły. Już nie tylko na głowie, ale chyba na każdej części ciała. Sprawca, nikt inny tylko Polak!  Nazwisko typowo polskie, Piotrowski. Ten oto człowiek włamał się do pewnego domu w Edenderry, a spotkaną tam parę przywiązał do łóżka i seksualnie wykorzystał kobietę. Wszystko oczywiście na oczach bezsilnego partnera poszkodowanej kobiety… Jakby było mało całej tej traumy, sprawca poszedł na całość grożąc im, przystawiając nóż do szyi mężczyzny i ostrzegając, by nie zawiadamiali Gardai (policji irlandzkiej), bo się to skończy zabiciem ich wszystkich (faceta, kobiety i ich dziecka!).

Przeraziła mnie ta historia. Przecież to musiał być koszmar dla tej rodziny! W środku nocy (2:30) wpada zamaskowany gość, atakuje domowników (kobiecie musieli założyć sześć szwów, a mężczyźnie aż dwanaście), a w międzyczasie jeszcze obezwładnia ofiarę jakimś sprayem.  Dom opuścił dopiero po dwóch  godzinach, choć dla poszkodowanych pewno była to cała wieczność… Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tym zajściu. Okazało się, że kilka tygodni przed zajściem, sprawca wyciągnął kluczyki do domu z torebki swojej ofiary…

Z artykułu nie dowiedziałam się, czy  ofiarami całego zajścia byli Polacy, Irlandczycy, czy też może jacyś cudzoziemcy. Napisali tylko, że kobieta jest obecne w potwornym szoku,. Przygotowuje się do złożenia zeznań, ale ciągle nie może dojść do siebie. Nie chce oglądać sprawcy na oczy… A przed nimi kolejne ciężkie chwile, które rozegrają się już 12.XII przed sądem w Tullamore. Szczerze im współczuję i mam nadzieję, że sprawiedliwości stanie się zadość.

I tak skończywszy czytanie tego artykułu, pomyślałam sobie, że kiedyś się doigramy. My wszyscy, Polacy. Bo to, co na Zielonej Wyspie  wyprawiają nasi rodacy, przekracza wszelkie granice kulturalnego zachowania. I nie jest to sporadyczny przypadek. Zazwyczaj co tydzień znajduję w tej gazecie wzmianki o wykroczeniach Polaków. Tych mniejszych i większych. Niepokoi ich ilość. Niepokoi też rosnąca ilość niechętnych nam mieszkańców Irlandii. Aż boję się pomyśleć, ilu Irlandczyków, po przeczytaniu takiego artykułu, uprzedzi / zniechęci się do Polaków… Bo nie oszukujmy się, łatwo się uprzedzamy…

 

piątek, 7 grudnia 2007

Nie chwal dnia przed zachodem słońca...

No i doigrałam się. Pochwaliłam dzień przed zachodem słońca.  Mowa oczywiście o moim wczorajszym babysittingu. To był koszmar z ulicy wiązów ;) Cóż, kiedyś musiał nastąpić ten pierwszy raz ;) Zaczęło się niewinnie. Po 17tej odebrał mnie Michael (tata dzieci), ucięliśmy sobie  miłą pogawędkę, drogą do ich domu szybko zleciała. W domu Mary objaśniła mi wszystko, poinformowała, że mam się częstować ciastem, korzystać z lodówki, itd. Po jakiejś godzinie, kiedy wreszcie się wyszykowali,  opuścili dom. Zostałam sama z dziećmi. Nie było jednak żadnych problemów, bo dziewczynki znają mnie i są do mnie przyzwyczajone. Bawiłyśmy się świetnie, dom rozbrzmiewał głośnym śmiechem Caoimhe, a i Eimear szalała na całego (mimo że ma zaledwie 10 m-cy, raczkując dzielnie pokonywała wszelkie przeszkody). Zabawa wycieńczyła je, bo, ku mojej uciesze,  zaraz po ósmej obydwie padły jak kafki :) Wobec powyższego chciałam odciążyć Mary i wzięłam się za sprzątanie domu. Wiadomo jak wygląda takie pomieszczenie, w którym bawią się dzieci. A potem z radością wyciągnęłam książkę, rozsiadłam się wygodnie na sofie i dałam się pochłonąć wyimaginowanemu światu :) A że wszystko, co piękne szybko się kończy, to i u mnie się skończyło po czterech godzinach. Caoimhe przebudziła się po północy, zeszła na parter, zrobiła rozeznanie (brak mamy i taty), po czym przystąpiła do potwornego wycia. Tak, WYCIA, bo inaczej tego nie można określić. Założę się, że całe osiedle ją słyszało. Nie pomogły żadne prośby, zapewnienia, że mamusia niebawem wróci. Stosowałam wszelkie chwyty psychologiczne, ale okazało się, że moje wykształcenie pedagogiczne nijak się ma do tego beznadziejnego przypadku. Mała pogrążona była w rozpaczy, a wszelkie próby zabawienia jej kończyły się jeszcze większymi spazmami. Jej krzyk oczywiście wybudził ze snu małą i dopiero wtedy zaczęła się jazda. Nie wypuszczając małej z objęć, robiłam wszystko, by uciszyć Caoimhe. Wreszcie, przez przypadek, trafiłam na ulubione DVD małej – Dora The Explorer. Podstępem przekonałam ją, żeby udać się na górę, gdzie będziemy razem oglądać bajkę. Połknęła przynętę. Uff! A tymczasem na górze kolejny zonk. Próbuję uruchomić płytę, a tu nic (damn it!). Myślałam, że mała zaraz zrobi powtórkę koncertu, ale na szczęście udało mi się ją troszkę zamotać i w efekcie włączyłam jej Postmana Pata ;) Zadziałało! Po jakimś czasie zasnęła, a ja mogłam spokojnie zająć się Eimear.

Kiedy tak ją tuliłam w ramionach, to dopadło mnie małe rozczulenie. Śpiąc przedstawiała naprawdę anielski widok. Taka mała, słodka kruszynka. I nawet przez minutę pojawiła się w mojej głowie myśl, że fajnie byłoby mieć takiego brzdąca. Szybko jednak się jej pozbyłam ;) I tym razem sielanka nie trwała zbyt długo. Po jakimś czasie mała się przebudziła i za nic na świecie nie chciała zasnąć. Płakała okropnie, nie chciała pić mleka, a próby położenia jej do łóżeczka kończyły się jeszcze większym krzykiem. Więc znów uwijałam się, jak w ukropie, przemykając cichuteńko na palcach, by czasem nie zbudzić Caoimhe, bo wtedy to już chyba  bym się wykończyła ;) Z niecierpliwością oczekiwałam drugiej godziny, bo to właśnie wtedy mieli wrócić rodzice. Ale jak na złość nie wracali. Nastała 3 nad ranem, a tu dalej nic. Już zaczęłam się martwić, że może coś złego się stało, bo do przebycia mieli sporą drogę…

Z małą, oczywiście, cały czas się użerałam, bo nie chciała dać się namówić na słodki sen. Przemęczyłam się z nią do czwartej nad ranem, bo to właśnie wtedy wrócili rodzice. Yippee! Ale się ucieszyłam. Zastali mnie w kuchni, kompletnie wyczerpaną, w czasie huśtania Eimear. Mój wyraz twarzy chyba mówił sam za siebie, bo się wszystkiego domyślili. Opowiedziałam całą historię i widziałam na ich twarzach autentyczny wyraz współczucia. W dodatku było im bardzo przykro, bo spóźnili się o dwie godziny, a wiedzieli, że ja o 7:00 muszę wstać do pracy. Byli naprawdę zakłopotani, cały czas przepraszali i… co mnie totalnie zaskoczyło, podarowali mi prezent dla mojej drugiej połówki – piękne, srebrne spinki do mankietów! Chciałabym zaznaczyć, że mojego ukochanego znają tylko z moich opowiadań! Autentycznie wzruszyli mnie tym gestem i ich radością, kiedy mi wręczali ten podarunek. Jeszcze sobie żartowali bym nie mówiła, że to od nich, tylko schowała i wręczyła mu go dopiero na gwiazdkę :) Kochani ludzie :)

I tak oto zakończyła się moja przygoda z babysittingiem. Do domu dotarłam po czwartej, szybko wzięłam prysznic i wskoczyłam do łóżka. A dziś rano… Cóż… Byłam półprzytomna przez pierwsze godziny pracy…

Ta przygoda jeszcze raz uświadomiła mi, że bycie mamą jest cholernie trudnym zadaniem. I że dobrze robię odkładając dzieci na daleką przyszłość.

Mam tylko nadzieję, że kiedyś doczekam się dnia, kiedy obudzi się we mnie instynkt macierzyński, bo póki co, mam jego totalne przeciwieństwo.

czwartek, 6 grudnia 2007

Babysitting, czyli praca i przyjemność w jednym

Dziś, w ramach podenerwowania Was, muszę się pochwalić, że piękne czasy dalej trwają, a ja sobie siedzę w domku ;) Trzeci (i niestety ostatni) dzień wolnego właśnie nastał, a ja skwapliwie korzystam z jego uroków. Śpię do oporu, czytam do oporu i relaksuję się do oporu :) Jak już jestem znużona tymi czynnościami, to zabieram się za „męczenie” ukochanego, które objawia się szerokim repertuarem z mojej strony ;) Zawsze to jakaś rozrywka. A on przy tym tak fajnie się denerwuje ;)  Nie ma się więc co dziwić, że Mikołaj nie chce mnie odwiedzić ;) Pewnie ukochany napisał do niego list pełen żalu, zaznaczył, że jego połówka była upierdliwa i oto efekt: zero prezentów ;) A Mikołaj, sprytna sztuka, nie uwierzył w mój żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy. Choć podejrzewam, że w tym wypadku zadziałała męska solidarność ;)

W ramach rozrywki, udaję się dziś do mojej znajomej Irlandki. Nie, nie będę robić za tego siwego staruszka ;) Udaję się tam na babysitting. Mary wyjeżdża z mężem na jakieś party i koniecznie potrzebują kogoś, kto by zajął się ich córkami: Caoimhe (2,5 roku) i Eimear (10 miesięcy) (cóż za urocze imiona, nie? :) A że lubię Mary ogromnie, to nie mogłam jej odmówić. Co się tyczy samego zajęcia, to babysitting, generalnie jest bardzo przyjemną i łatwą formą zarobienia kasy. Polega on głównie na tym, że człowiek siedzi w cudzym domu, dzieci śpią, on sobie ogląda telewizję i jeszcze mu za to płacą ;) I to całkiem dobrze :) Jako że, mieszkańcy Zielonej Wyspy są dość towarzyskim narodem, zdarza się im wypadać na wszelkiego typu imprezki. A że są nie tylko towarzyskimi, ale także dzieciatymi ludźmi, to zwykle potrzebują kogoś, kto by robił za stróża wtedy, kiedy oni będą się bawić. Więc jadę. To będzie mój najdłuższy babysitting, bo aż dziewięciogodzinny (od  17:00- 2:00 nad ranem ;) Żeby nie zasnąć i nie zanudzić się, zaopatrzę się w książki Paulo Coelho :) Rozrywka gwarantowana :) Mam tylko nadzieję, że nie zasnę. Jak kawa i książki nie pomogą, to chyba wezmę się za sprzątanie domu ;)     Najdziwniejsze jest to, że oni z reguły nie chcą, by w tym czasie wykonywać jakieś czynności domowe, typu sprzątanie. To ma być relaks i już!:) Na moje pytanie: „Czy chciałabyś, abym coś zrobiła?” zawsze słyszę „Nie, oglądaj TV, to wszystko” :)

W moim irlandzkiej historii zdarzyło mi się pary razy mieć taką fuchę i wspominam to bardzo przyjemnie. Co ciekawe rodzice dzieci, często godzą się na to, by babysitterka przyszła na przykład z drugą osobą. Krótko mówiąc: dbają o to, by ten czas, upłynął jej miło. Na mój pierwszy w życiu babysitting poszłam z moim ukochanym. Szczęka mi opadła, kiedy okazało się, że w domu matka dzieci, Deirdre (po irlandzku „smutna” – faktycznie zawsze ta kobieta taka była ;) ugościła nas polskim piwem, zachęcała, by coś zjeść, oglądać TV i w ogóle czuć się, jak u siebie w domu.  To było zaraz po moim przyjeździe do Irlandii i powiem szczerze, że wywarło to na mnie wrażenie! Dzieci oczywiście w tym czasie spały, a po zakończeniu babysittingu dostałam kasę i jeszcze zapłaciła nam za taksówkę :)

Kolejna taka fucha trafiła mi się u innej znajomej, Sarah. Też pojechałam z moją drugą połówką. Przy okazji okazało się, że obydwoje już dawno się znają, bo Sarah, często odwiedza firmę, w której pracuje mój ukochany  :) Jaki ten świat mały :) Tu ponownie zostaliśmy ugoszczeni, co najmniej jak ważne osobistości, dostaliśmy pilota do ręki i mieliśmy za zadanie miło spędzić czas. W międzyczasie dostałam od niej smsa, że mamy się poczęstować ciastem, które jest w lodówce. Sofia, córka Sarah i Antoona, oczywiście już dawno spała w łóżku i czasem tylko wydawała rozkoszne pomruki. Pewno śniło się jej coś fajnego :) A tak na marginesie.. To ich dziecko jest tak urocze i mądre (ma 17 miesięcy), że nawet ja uległam jej czarowi i doszłam do wniosku, że na takie dziecko, to nawet ja bym się skusiła ;)

Jak sami widzicie- babysitting to naprawdę fajne zajęcie. Nigdy nie odmawiam, kiedy ktoś mnie o to prosi :) A uprzejmość tego gościnnego narodu ciągle mnie oczarowuje… I tak już od półtora roku…

wtorek, 4 grudnia 2007

Rozkoszny czas urlopu :)

Dzisiaj miałam totalny luzik. Zero stresów w postaci wczesnych pobudek, półprzytomnego włóczenia się z sypialni do łazienki, czy nerwowego przerzucania ciuchów w szafie w poszukiwaniu tych właściwych. Rozkoszne nie przemęczanie się, czyli dzień wolny od pracy. Wyspałam się za ostatni tydzień i chyba cały następny ;) Aż dziwne, że obyło się bez bólu głowy, nieodłącznie u mnie związanego ze zbyt długim spaniem. Cóż, najwidoczniej organizm uznał, że nie przesadziłam z leżakowaniem :) Ostatnio wystawiałam go na ekstremalne warunki, więc kiedyś   trzeba było przystopować.

A dziś czwarty grudnia. Na samą myśl o tej dacie przypominają mi się pewne sceny z dzieciństwa. Milutkie obrazy, mające za scenę mój polski dom, kiedy to będąc jeszcze dzieciakiem z niecierpliwością oczekiwałam na nadejście Mikołaja. Byłam tym szczęśliwym dzieckiem, które zawsze dostawało dużo prezentów z tej okazji. O ile nie praktykowano u mnie prezentów gwiazdkowych, o tyle można było liczyć na te mikołajkowe. Oj, czekał dzieciak, czekał, chyba w zasadzie cały rok na nadejście tego niepowtarzalnego dnia. Pamiętam jak dziś, jak podekscytowani zasiadaliśmy z rodzeństwem do konstruowania listów do Mikołaja. Każdy zapisywał w nim swoje życzenia, przypominał, że był grzecznym dzieciaczkiem i dodawał, że liczy na spełnienie jego marzeń :) To były czasy  :) Potem taki list zostawiało się na dworze, na parapecie od łazienki. A stamtąd zgarniał go już wysłannik Mikołaja, w postaci nikogo innego, jak właśnie mamy :)

Któregoś roku wyjątkowo nie mogliśmy się doczekać tej wiekopomnej chwili. Wierciliśmy mamie dziurę w brzuchu zadając jej po raz setny pytanie: „Kiedy ten Mikołaj przyjedzie?!”. Biedna mama, zamknięta w pokoju, uwijała się jak w ukropie, by jak najszybciej zaspokoić potrzeby zniecierpliwionych dzieciaków. No i stało się! Pomyliły się jej prezenty (moje i mojej siostry) i w efekcie dostałam nie taki prezent, jak chciałam. Gosh, jakie sceny się wtedy w domu rozgrywały… Był krzyk, histeria,  płacz… Co ja mówię, to był szloch! Dostałam białej gorączki, bo zamiast ukochanej, wymarzonej lalki Barbie dostałam konika (marzenie mojej siostry), a siostra moją lalkę ;) Na nic zdały się prośby mamy, żeby się zamienić prezentami ;) Mój braciszek pewnie się wtedy cieszył, że nie ma konkurenta w postaci brata ;)  Teraz się z tego śmieję, ale wtedy była to dla mnie straszna tragedia ;) Mimo wszystko, jestem bardzo wdzięczna mamie za tę organizacje mikołajkowych prezentów. Nawet jeśli dziecko nie wierzyło w tego cudownego, hojnego staruszka przybywającego na saniach, to i tak miało ogromną frajdę z pisania listu i oczekiwania na ten wymarzony podarunek. Też pewno kiedyś będę robić za Mikołaja :) Podoba mi się ta tradycja.

A wczoraj wieczorkiem, w czasie spaceru, spostrzegłam coś, co mnie zdziwiło szczerze. Otóż wielu moich sąsiadów ma już choinkę w domu! Salony u niektórych już są pięknie przyozdobione świątecznymi bibelotami, choinki dumnie pobłyskują w oknach, na drzwiach wiszą urocze ozdoby… Święta nadchodzą! Ja mimo że już nie mogę się doczekać dekoracji domu, postanowiłam poczekać z tym jeszcze jakieś 10 dni. Zrobię to przed samymi świętami, wtedy atmosfera będzie jeszcze wspanialsza! :) A jak u Was Kochani? Choinki i wielkie pudła bombek już ściągnięte ze strychu? ;)

poniedziałek, 3 grudnia 2007

Newsy z Zielonej Wyspy :)

Brr! Ale zmarzłam. Maszerowałam tylko kilkanaście minut, a już mam dość. Grudzień zawitał niedawno, ale już wszystkim dał się we znaki.  Przyniósł ze sobą niezłe wichury i zimno. To co działo się ostatnimi dniami przypominało apokalipsę ;) Wiatr osiągał prędkość światła wyginając drzewa do granic wytrzymałości. W dodatku lało niemalże cały czas i to solidnie. A moi znajomi wybrali się w taką pogodę na klify! Nie no, to trzeba być rzeźnikiem, żeby zrobić coś takiego ;) To co działo się na klifach, to już inna historia. Jednej babce wiatr podciął nogi i wylądowała na glebie. Miała szczęście, że tam, a nie w morzu. Fale osiągały przerażającą wysokość i zdarzało się nawet, że wylewały się z zatoki na drogę. Speakerzy radiowi cały czas ostrzegali, by rybacy nie wybierali się na połowy, bo to może się dla nich źle skończyć… Nie wiem, czy wszyscy posłuchali. Spragnionych wrażeń przecież nie brakuje… Ale ja dziękuję za taką adrenalinę. Za bardzo kocham życie, by postępować tak ryzykownie.

Dziś jest już lepiej, aczkolwiek pogoda nadal nie zachęca do wystawiania nosa na dwór.  Szczerze mówiąc nie mam zamiaru tego robić :) Mam inną wizję spędzenia wieczoru – znacznie przyjemniejszą :) Przygotuję sobie gorącą herbatkę, opatulę się ciepłą kołderką i przeniosę się w świat książek. Ostatnio namiętnie czytam (już chyba piątą książkę w ciągu dwóch tygodni) Tak się złożyło, że trafiłam na bardzo interesujące pozycje, od których ciężko się było oderwać (Aguś, pisałam Ci o nich)  Literatura francuska rządzi ;) Książkowy świat pochłonął mnie do tego stopnia, że nawet w pracy czytam ;) Jak jest okazja to trzeba ją wykorzystać ;) Zwłaszcza jeśli szefostwo nie ma nic przeciwko ;) Wolę zabijanie nudy w konstruktywny sposób, jakim jest czytanie niż bezcelowe siedzenie, które do niczego nie prowadzi. No może prowadzi do jeszcze większego znużenia ;) W zasadzie to dzięki czytaniu w pracy udało mi się przeczytać tyle książek. W domu zazwyczaj nie mam na to tyle czasu, a nawet kiedy po umyciu wskakuję do łóżka w towarzystwie ksiązki, to taki romans nie trwa niestety dłużej niż jakieś pół godziny. Potem najzwyczajniej na świecie padam. Co jest oczywiście dla mojego mężczyzny niezłym powodem do nabijania się ze mnie. Już nieraz robił sobie ze mnie żarty, mówiąc, że zasypiam jak dziecko. W sumie, to ma racje, bo sytuacje tego typu są u nas bardzo częste:

 

- (on do mnie leżącej w łóżku) Kochanie, wezmę szybki prysznic i za 2 minuty będę! Nie zaśniesz?

- No bez przesady! Nie zasnę! Tylko się pośpiesz!

-OK!

 

Po dwóch minutach, ukochany zastaje mnie pogrążoną w głębokim śnie ;)

Co mam na swoją obronę? No cóż. Człowiek już nie taki młody ;) To nie te czasy, kiedy siedziało się nad książkami do 2, 3 w nocy, a potem wstawało po 6:00 i leciało na zajęcia. Zresztą zmęczenie robi swoje. Teraz moją ulubioną czynnością, po powrocie do domu, jest właśnie siedzenie / leżenie w łóżku :) A że jest ono cudownie wygodne, to ciężko mi je opuszczać ;) Niestety nie mam takiego daru, jak mój ukochany. On potrafi spędzić całą noc na czytaniu kolejnego opasłego tomiska jego ulubionego autora. Tak właśnie było m.in. wczoraj. Dzięki niemu budziłam się chyba ze trzy razy w ciągu nocy. Wrr! A on tak sobie czytał chyba gdzieś do 4 nad ranem. To nic, że rano musiał wstać do pracy ;) Mężczyźni są dziwni  ;)

A skoro już jestem w temacie facetów, to poznałam dziś świetnego Irlandczyka. Jejku, jaki kochany :) Gdybym nie była zajęta, to bym się zakręciła koło niego ;)  Podwiózł mnie do domu, a droga upłynęła mi bardzo szybko. Za szybko :( Gadaliśmy jak starzy znajomi. Opowiedział mi o swojej firmie, o Polakach dla niego pracujących, o swoich podróżach do kraju nad Wisłą, o burakach z Litwy i Estonii, którzy zdemolowali mu dom, który im wynajmował (mieszkali w dwunastu! Jeździli pijani po osiedlu…)  (Skąd ja to znam? Hmm?) I ku wielkiemu bólowi zagorzałych przeciwników Irlandczyków, mój nowo poznany znajomy nie jest pijusem! Okazało się, że mamy coś wspólnego: nie pijemy wódki (skosztował w Polsce, ale nie smakuje mu) i nie przepadamy za alkoholem. Za to ucięliśmy sobie pogawędkę na temat piw irlandzkich i innych trunków. Namawiał mnie na brandy :) Trzeba skosztować przy najbliższej okazji :)

Uwielbiam takich otwartych i sympatycznych ludzi, jak właśnie on. Dzięki nim świat jest piękny :)  

sobota, 1 grudnia 2007

Turn back time...

If only I could turn back time…
If only I had said what I still hide…

 

Pragnęliście kiedykolwiek, choć przez maleńką chwilę w Waszym życiu, przenieść się do przeszłości, cofnąć czas? Bo ja tak.

Kiedy myślę o wydarzeniach z przeszłości, które rozegrały się w moim życiu, o osobach, które spotkałam na swojej drodze, automatycznie wywołuję u siebie chęć cofnięcia czasu. Gdybym tylko miała okazję powrócić do przeszłości, wykorzystałabym ten czas bardzo pracowicie. Tyle rzeczy bym zmieniła… Tyle słów bym (nie) powiedziała… Tyle osób bym wymazała z mojej pamięci, z historii mojego życia… Chciałabym zapobiec pewnym wydarzeniom, inne przyspieszyć, a jeszcze inne zmienić…

Przeglądając karty mojej historii, wiem, że nawaliłam w paru kwestiach. Patrząc na to teraz, z perspektywy czasu, z dojrzalszego punktu widzenia, dostrzegam błędy, które nigdy nie powinny były się wkraść. Rzeczy, które wydawały mi się kiedyś właściwymi, teraz nie są niczym innym, jak tylko potknięciami, złymi posunięciami, które często pociągały za sobą przykre konsekwencje.  Jak różny jest punkt widzenia dziecka, nastolatka i dorosłego. Jak inny wymiar mają te same sprawy w oczach różnych osób o różnym wieku, pozycji społecznej, statusie materialnym. Inne są priorytety. Inne radości. Inne problemy.  Inne reakcje na daną sytuację.

Ile razy słyszeliście od rodziców, dziadków, starszych osób, że nie powinniście czegoś robić, że powinniście to zrobić w inny sposób? Pewnie wiele razy. I wiem nawet, co wtedy sobie myśleliście: że Wy wiecie lepiej, że nie potrzebujecie głupich rad, wtrącania się. A czy zastanowiliście się chociaż minutę nad tym, że oni mogą mieć rację? A może jednak to oni wiedzą lepiej, bo mają większą mądrość życiową, większy bagaż doświadczeń, który ciągle się przecież zwiększa. A może jednak warto byłoby ich posłuchać? Dziś wiem, że dziecięcy rozum funkcjonuje troszkę inaczej. Nawet jeśli serce podpowiada, że oni wskazują właściwe rozwiązanie, nasz umysł będzie kusił, byśmy zrobili po swojemu, na przekór. Bo to nasze życie, bo to my rozdajemy karty. Robimy tak, bo tak naprawdę to chyba każdy z nas ma w sobie coś z niewiernego Tomasza. Dopóki nie zobaczymy, nie uwierzymy. Kiedy ktoś nam powie, że ogień parzy, nie będziemy wiedzieć, jak to boli, dopóki tego nie doświadczymy. Taka już natura ludzka.

Czy gdyby udało mi się cofnąć czas, zapobiec pewnym wydarzeniom, uszczęśliwić pewne osoby, to moje życie zmieniłoby się  na lepsze?  Ale czy dziś byłabym tą samą osobą? Z takimi samymi poglądami? Z takimi samymi priorytetami?  Z taką samą hierarchią wartości? Chyba już nic nie byłoby takie same. Nawet ja.

Mimo wszystko, chciałabym wrócić do przeszłości. Na chwilkę. I to nie dlatego, że jestem nie usatysfakcjonowana  moim życiem. Wręcz przeciwnie – kocham, jestem kochana, a w dodatku bardzo szczęśliwa. Mam wspaniałe bliskie mi osoby, na które mogę liczyć w każdej sytuacji, cieszę się zdrowiem, realizuję swoje marzenia… To chyba najważniejsze. Ale… wiem, że moja egzystencja nosi ślady wielu błędów: tych większych i tych mniejszych, których w sumie jest więcej…

Sztuka, którą odgrywam, której jestem reżyserem, w której notabene odgrywam rolę pierwszoplanową, nie jest sztuką perfekcyjną. Czasem odnoszę wrażenie, że jej twórca nie jest perfekcjonistą, a scenariusz nadaje się do poprawki. By nie powiedzieć, że do kosza… Jest tylko jeden problem. Nie ma możliwości poprawek w scenach odegranych. To zamknięty rozdział, do którego jedynie można powrócić myślami i wspomnieniami. Niczym więcej.

 

If only I could turn back time…

środa, 28 listopada 2007

Nie taki diabeł straszny, jak go malują...

Dzisiejszy post jest w zasadzie kontynuacją poprzedniego. Ten ostatni, w pierwotnej wersji, miał być poszerzony o kilka przykładów, ale kiedy zobaczyłam, jaki jest długi, to odezwało się moje dobre serce i doszłam do wniosku, że nie będę się pastwić nad Wami ;) Wobec powyższego darowałam sobie dalsze rozwijanie tematu ;) Jednakże: „co się odwlecze, to nie uciecze” i zgodnie z tym mądrym porzekadłem, zabieram się do opisywania moich przeżyć i obserwacji :)

Wydarzenia, sytuacje i osoby, które opisuję nie są czymś niezwykłym dla sporej grupy Polaków, która mieszka na Zielonej Wyspie. Są oni bowiem przyzwyczajeni do tego typu zjawisk. Opisuję je dlatego, że zauważyłam pewne, bardzo negatywne zjawisko, które już dobre kilka lat temu narodziło się w Polsce. Nie podoba mi się ono potwornie, a jedyne, co mogę zrobić, to walczyć z propagatorami owego zjawiska. Chodzi o stereotyp Irlandczyka. W mniemaniu wielu Polaków słowo „Irlandczyk” jest synonimem imbecyla, głupka, półgłówka, debila, etc. Wymieniać można długo. Mija się to z prawdą. Strasznie się mija… Taki obraz niezbyt mądrego Irlandczyka rozprzestrzenia się bardzo szybko. Przyczyniają się do tego tłumy znad Wisły, które niejednokrotnie mają o sobie bardzo wygórowane mniemanie  i myślą, że swoim przyjazdem uczynili wielki zaszczyt Zielonej Wyspie.  Uczynili więcej szkody niż pożytku, ale nie o tym miała być mowa… Piszę to dlatego, bo wiem, że wielu moich czytelników pochodzi właśnie z Polski i to oni mogą spotkać się z takim stereotypem.  Ów obraz dotarł też do mnie, gdy byłam jeszcze w ojczyźnie i przygotowywałam się do wyjazdu. Moja mama powiedziała mi kiedyś, że dowiedziała się od pewnej osoby, która ma córkę  na Zielonej Wyspie, iż Irlandki są bardzo zazdrosne o Polki, nie cierpią ich, dokuczają i tak tam bzdety. Zazdrosne są ponoć o urodę Polek. Przebywam tu już półtora roku i przyznam, że jeszcze z czymś takim się nigdy nie spotkałam. Spotkałam się za to z bardzo dobrymi kontaktami między Irlandkami, a Polkami. O czymś to chyba świadczy… Niektórzy jednak są ślepi i głusi na własne życzenie- widzą i słyszą tylko to, co im odpowiada. Niewygodna dla nich obserwacje i słowa są przez nich wymazywane z pamięci. Doczepiają się do jednego, dwóch złych Irlandczyków, których spotkali na swojej drodze i na ich przykładzie wystawiają pejoratywną ocenę całej społeczności Irlandii. A to przecież jest bardziej niż krzywdzące. Chyba każdy z nas nie znosi być wpychany do tego samego worka, co inni. A już szczególnie wtedy, kiedy w tym worku przebywają same elementy marginesu społecznego.

Moi Drodzy, nie wierzcie w tego typu negatywne słowa. Powiem Wam, że przez te kilkanaście miesięcy spędzonych tutaj, spotkało mnie tyle życzliwości ze strony Irlandczyków, że chyba przez całe życie w ojczyźnie nie zaznałam tyle dobra. Tyle chęci niesienia pomocy, tyle serdeczności, pogody ducha… To tutaj z prawdziwym zdziwieniem odkryłam, że pracodawca – szef może mieć świetne kontakty z pracownikiem, może sobie z nim gadać swobodnie i po przyjacielsku, może go nawet podwozić do domu, czy sypnąć dodatkową monetą z okazji wyjazdu do Polski, czy np. świąt Bożego Narodzenia. Zdarzyło się Wam to kiedyś w ojczyźnie? Bo mnie nie.

Nigdy też nie zdarzyło mi się, by ktoś w Polsce zaczepił mnie bezinteresownie i proponował swoją pomoc. Dawno temu, zaraz po moim przyjeździe umówiłam się w sprawie pracy z pewnym facetem- Irlandczykiem. A że on mieszkał poza miastem, a my nie mieliśmy wtedy samochodu, nie pozostało mi nic innego, jak autobus. No i w dniu spotkania, odpowiednio wcześnie wybrałam się do centrum, by tam znaleźć przystanek autobusowy. Okazało się to dużo trudniejsze, bo u mnie nie ma przystanków typowych dla Polski. Kiedy znalazłam jeden, okazało się, że autobusy do miejscowości B. nie kursują z tego miejsca. I tutaj zonk. A bo czasu już mało, z przerażeniem patrzę na zegarek, który wskazuje, że za kilka minut odjedzie mój autobus. Biegam gorączkowo po mieście, zatrzymuję się przy każdym słupku z wiszącym rozkładem jazdy i szukam tego mojego - właściwego. Moje podminowanie musiało być bardzo widoczne, bo gdy pośpiesznie czytałam rozkład jazdy na niewłaściwym słupku, zaczepił mnie pewien starszy mężczyzna. Zapytał, czy nie potrzebuję pomocy. O, tak! Potrzebowałam jej i to pilnie. Kiedy mu wytłumaczyłam, gdzie chcę jechać wskazał mi odpowiednie miejsce (żaden przystanek autobusowy, nic! Nawet słupka z rozkładem jazdy nie było!). Na szczęście było ono w pobliżu, więc z językiem na brodzie, z turbodoładowaniem,  w ostatniej sekundzie dotarłam do busa. Zdążyłam. Ale gdyby nie ten człowiek, sprawa zapewne potoczyłaby się inaczej.

Bardzo podobny przykład: udałam się na pocztę, do jej głównego budynku, ponieważ musiałam odebrać przesyłkę od mamy. Skierowałam się do drzwi frontowych – normalka. A tam wiadomość, że tutaj nie ma wejścia, bo zostało ono przeniesione gdzie indziej. I ku mojej uciesze: mapka! (damn it!) Ci, którzy pamiętają posta „Lost” wiedzą, o co chodzi ;) Zanim wydedukowałam co i jak, słyszę trąbienie samochodu  (poczta znajduje się przy skrzyżowaniu i akurat był tam korek). Odwracam się, a tam jakaś osoba z auta krzyczy do mnie, że wchodzi się z od drugiej strony budynku i wskazuje drogę. Miłe prawda? W obydwu przypadkach nie prosiłam o pomoc. Udzielono mi jej tak po prostu, z dobroci serca, z serdeczności…

 

 I jak tu nie lubić tych Irlandczyków? :)

niedziela, 25 listopada 2007

Małe rzeczy, które czynią życie w Irlandii przyjemniejszym

Uwielbiam Irlandię – nigdy tego nie ukrywałam. Pokochałam ten kraj w zasadzie od pierwszego spojrzenia, od pierwszego kroku, który wykonałam po opuszczeniu samolotu.  Mimo że Zielona Wyspa przywitała mnie stosunkowo chłodno (lekka mgiełka i zimne powietrze), nie przeszkodziło mi to w podziwianiu jej. Czułam i ciągle czuję się tutaj wyjątkowo dobrze. Zupełnie tak, jakbym odnalazła swoje miejsce na ziemi. Mimo że byłam w kilku krajach, tak naprawdę tylko jeden z nich dał mi możliwość zaznania szczęścia w dogłębnym tego słowa znaczeniu. Nie napiszę, że w tym kraju czuję się, jak w domu, bo tak nie jest – tutaj czuję się lepiej niż w Polsce. Z wielu powodów… Wszystkich wymieniać nie będę. Skupię się na głównej różnicy między ojczyzną, a Zieloną Wyspą. Otóż Irlandia ma coś, czego Polska nie miała, nie ma, i chyba jeszcze długo mieć nie będzie (aczkolwiek mam nadzieję, że nadejdzie taki dzień, kiedy to coś pojawi się w kraju białego orła) O czym mowa? O ogólno pojętej kulturze i szacunku dla drugiego człowieka. Tego właśnie mi brakuje w ojczyźnie i właśnie dlatego nie czuję się tam tak dobrze, jak tutaj…  Gdzie spotkamy się z kulturalnym zachowaniem? Głównie na drogach, gdzie na pierwszy rzut oka widać uprzejmość i wyrozumiałość dla innych kierowców i dla pieszych. Drogi Eire w  żadnym wypadku nie przypominają dantejskich scen, tak często spotykanych np. we Włoszech. Ruch nie jest chaotyczny, prowadzący samochody chętnie przepuszczają innych, za to niezbyt chętnie używają klaksonów. Pieszy może liczyć na wielki respekt i generalnie, to on ma większe prawa niż kierowca ;) Nie trzeba gorączkowo rozglądać się na boki, czy obawiać się, że nasz tyłek może zaraz zamienić się w garaż ;)  Grozi to tylko nielicznym :)

Kolejne miejsce, w którym zaznamy uprzejmego zachowania, to wszelkiego rodzaju sklepy. Jeśli spotkaliście się tam z nieuprzejmością, to podejrzewam, że trafiliście na rodaków ;) To właśnie tutaj usłyszymy po raz setny „sorry”, nawet wtedy, kiedy to my zawiniliśmy. I nawet jeśli  przypadkowo wpadliście na kogoś / przejechaliście go wózkiem / przewróciliście / staranowaliście / potrąciliście to i tak bądźcie pewni, że jak tylko poszkodowany biedak dojdzie do siebie, to usłyszycie od niego  pełne współczucia „I’m really sorry!” ;) Co natomiast miałoby miejsce w Polsce? Otóż, najpierw zmroziłoby Was pełne nienawiści spojrzenie, a następnie z ust poszkodowanego poleciałaby soczysta wiązanka mniej lub bardziej cenzuralnych słówek. To oczywiście wersja optymistyczna. Nie wierzycie? Proponuję zatem przekonać się na własnej skórze i przeprowadzić powyższe doświadczenie przy najbliższej wizycie w sklepie.  A potem koniecznie opiszcie mi Wasze przeżycia ;) Jeśli, rzecz jasna, wyjdziecie z tego starcia cało ;) 

Jako typowa baba, odwiedziłam już wiele irlandzkich sklepów i w zasadzie w każdym czułam się dobrze. Nie lubię tylko tych typu Lidl, Aldi, gdzie można spotkać mnóstwo rodaków. Wtedy żadna z wyżej opisanych sytuacji nie ma miejsca. Bo Lidl to taka mała Polska – z wszystkimi jej negatywnymi cechami. Tutaj jeśli ośmielisz się i powiesz coś po polsku, a ktoś to usłyszy, to od razu odwróci głowę w Twoją stronę, a Ty wtedy zobaczysz, jak wygląda bazyliszek ;) Tym właśnie zdradzają się Polacy ;) Irlandczycy z reguły nie zwracają uwagi na obcy język.  Polska sklepowa z kolei często zdradza się tym, że nie jest tak uprzejma, jak ta irlandzka (na szczęście są jednak wyjątki). Cóż, pewnych negatywnych  polskich zwyczajów nie można tak łatwo wykorzenić…

Jakiś tydzień temu robiłam zakupy w Dunnes Stores. Zatrzymałam się koło działu z owocami, oglądałam je, a kiedy się odwróciłam, spostrzegłam, że tuż obok mnie stoi wózek, a w nim cięte kwiaty  i jakieś inne produkty z naklejka „Reduced”. Przyzwyczajona do tego, że przecenione produkty znajdują się często właśnie w takich wózkach, podeszłam, by przyjrzeć się bliżej. Jak można się domyślić, na oglądaniu się nie skończyło. Jako że mam słabość do kwiatów, sięgnęłam po nie i już pakowałam do mojego wózka, kiedy  dobiegło do mnie: „Podobają Ci się? Jak chcesz to mogę Ci je dać, nie ma problemu” -  i nie był to bynajmniej głos i śmiech mojego narzeczonego ;) Wtedy właśnie dotarło do mnie, że  zabrałam rzecz z cudzego wózka. Podniosłam głowę i dostrzegłam sympatyczną parkę starszych Irlandczyków, właścicieli wózka :) Zrobiło mi się strasznie głupio i zaczęłam się tłumaczyć, jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku: „Ja… Ja naprawdę przepraszam… Ja nie wiedziałam, że to Pani wózek”  Pani skwitowała to wszystko miłym uśmiechem i obróciła wszystko w żart :) Uff, jak dobrze, że nie trafiłam na Polaków. Zapewne nie miałabym tyle szczęścia ;)

Ponadto w irlandzkich sklepach nigdy nie spotkałam się z chamskim zachowaniem, typu wyrywanie sobie z rąk rzeczy z wyprzedaży. W Polsce to normalka. Jeśli uda Ci się trafić na jakiś super tani nabytek, to pakuj to szybko do wózka, koszyka - gdziekolwiek i pędź do kasy…zanim dopadną Cię inni. Bo jeśli im się to uda, to nie gwarantuję, że wyjdziesz ze sklepu w jednym kawałku ;)

Kolejne miejsce, gdzie w Irlandii gości kultura, a  w Polsce hołota, to stadiony. W ojczyźnie bandytyzm szerzy się na ogromną skalę, coraz to częściej mrożąc krew w żyłach wybrykami chuliganów. Fakt, w Irlandii piłka nożna nie jest tak popularna, jak w Polsce, ale nie jest to moim zdaniem żadne wytłumaczenie dla tego, co dzieje się na stadionach. Tutaj na mecze rugby, futbolu gaelickiego, czy hurlingu chodzą często całe rodziny i jest to wspaniały widok. Tak przecież powinno być. Taka przecież była idea piłki nożnej. Tak przecież było zanim na stadiony wkroczyły stada troglodytów spragnionych krwi, a nie rozrywki. Tutaj kibic idąc na mecz nie martwi się tym, czy wróci z niego w jednym kawałku, lecz co najwyżej tym, czy jego drużyna wygra i czy wystarczy Guinnessa, by odpowiednio to uczcić ;)

 

piątek, 23 listopada 2007

O wszystkim i o niczym ;)

Jak super się żyje, kiedy człowiek nie jest nachodzony i nękany przez niezbyt mile widzianych gości :)  Po nieudanym początku tygodnia reszta dni upłynęła mi w znacznie milszej atmosferze. Nie było żadnych wizyt, atmosfera w pracy ciągle miła – istna sielanka! Mam nadzieję, że to nie cisza przed burzą ;) Co najważniejsze- zdążyłam podładować akumulatory, co automatycznie zaowocowało większą radością i energią. A niedługo niedziela, czyli dzień wolny  i kolejna okazja do relaksu. Być może uda się nam gdzieś wybrać, bo tak jakoś się złożyło, że od dłuższego czasu, każdą niedzielę spędzamy w domu. Brakuje mi już troszkę tego podróżowania po Irlandii, podziwiania pięknych miejsc i czerpania radości z przebywania w nich. Zima to jednak nie jest najlepszy okres do praktykowania mojej pasji, bo brzydka pogoda skutecznie uniemożliwia odwiedzenie wielu miejsc. Jest jednak alternatywne rozwiązanie: zawsze można się wybrać w miejsce, które jest zadaszone. Mam takie jedno miejsce na oku i liczę na to, że niedługo się tam wybierzemy.

A tak na marginesie, to u nas dzisiaj zima prawie w pełni ;) Kierowców zaskoczył mocny szron i mróz oraz niska temperatura. Gdyby jeszcze świat okryty był puchową pierzynką, to zapewne poczułabym się, jak w Polsce ;) Tak miło mi się spacerowało rankiem, gdy patrzyłam na polany pokryte szronem i wdychałam świeżutkie powietrze. Uwielbiam takie rześkie, chłodnawe powietrze – takie, jakim charakteryzują się tylko poranki :) Zwłaszcza na wsi, gdzie nie jest ono zmącone spalinami. Spacer był tym przyjemniejszy, gdyż cały czas towarzyszyło mi słońce, które swoimi ciepluteńkimi promieniami sprawiało, że świat nie był złowrogim, zimnym miejscem, lecz ciepłym i przyjaznym :) Niestety po godz 16 słońce udało się  na spoczynek, a tym samym rządy przejął zimny front atmosferyczny. Spacer o tej porze nie należał już do najprzyjemniejszych. Zamiast podziwiać otoczenie, trzeba było skupiać się na tym, by nie zmienić się w bryłę lodu…

 

PS. Kochani… Święta nadchodzą! :) Czuć to na każdym kroku, a sklepy robią wszystko, byśmy o tym nie zapomnieli: z głośników płyną świąteczne piosenki i kolędy, na każdym kroku wpadamy na mikołaje, choinki i bombki :) A ja nie potrafię się oprzeć tym wszystkim ozdobom! Skutek tej mojej słabości owocuje zakupami coraz to nowszych bibelotów ;) Co z tego, że mam już jakieś 120 bombek, mogę mieć przecież dziesięć więcej ;) Ostatni wyprawa do sklepu zakończyła się poszerzeniem mojej kolekcji ozdób świątecznych i… czuję, że to jeszcze nie koniec ;) Jak się tu oprzeć, kiedy dzięki tym wszystkim drobnostkom dom nabiera prawdziwie świątecznego wyglądu i czyni święta niepowtarzalnym okresem…

wtorek, 20 listopada 2007

Z notatnika frustratki...

Jestem zła! Potwornie!

Kolejny zmarnowany dzień! I nie chodzi o pracę. Przyzwyczaiłam się już, że wstaję, kiedy jest ciemno i wracam do domu po zmroku. Ale na litość boską! Kiedy wracam zmęczona, to marzę tylko o jednym: o odpoczynku w zaciszu domowego ogniska.. Tymczasem od kilku dni skutecznie mi to uniemożliwiają wszelkie wizyty rodaków, tych dobrych i mniej dobrych znajomych… Powód wizyt jest nie tyle towarzyski, co po prostu interesowny. Chodzi o załatwianie wszelkich spraw, z jakimi musi się borykać emigrant na obcej ziemi. A że tych spraw jest sporo, to mój dom od dłuższego czasu zaczyna przypominać organizację charytatywną ukierunkowaną na biednych, nie znających języka angielskiego Polaków! No ileż można? Od niedzieli mamy codziennie wizytę takich żuczków, którzy proszą o pomoc. Ok., można pomóc, rozumiem. Ale wszystko ma swoje granice! Nie mam nic przeciwko spotkaniu się raz na tydzień,  może nawet dwa razy, ale kiedy te spotkania przybierają na sile i odbywają się w każdy wieczór, to mam tego dość. Serdecznie dość! Skutek tych niezbyt mile widzianych wizyt jest łatwy do przewidzenia: totalny brak czasu dla siebie i kolejny zmarnowany wieczór. Z moich planów na dzisiejszy wieczór oczywiście NIC nie wyszło…

Dziś ledwo wróciliśmy do domu, zasiedliśmy do obiadu, a tutaj już pierwsza petentka ze swoim rozwrzeszczanym dzieciakiem, który przez całą wizytę skutecznie pracował nad tym, byśmy nie zapomnieli, że nie jesteśmy sami… Kiedy wreszcie narzeczony uporał się ze sprawą wyżej wspomnianej pani, i wydawałoby się, że możemy wreszcie odpocząć: pojawił się kolejny osobnik. I tym oto sposobem straciliśmy jakieś 3 godziny…

Nie, nie chodzi o to, że jestem niekoleżeńska. Lubię pomóc, uszczęśliwiać innych, ale wszystko ma swoje granice. Dlaczego ja mam płacić za to, że ktoś nie umie angielskiego? A płacę wysoką cenę! Śpię ostatnio po pięć godzin, pracuję jakieś 10, a skutek jest taki, że w pracy wymyślam różne sposoby, by po prostu nie paść i nie zasnąć. Jestem tym zmęczona. Potwornie zmęczona. Mam wiele planów, rzeczy do zrobienia, ale nie jestem w stanie ich wykonać, bo mój harmonogram jest ostatnio namiętnie burzony przez znajomych…Czuję, że życie ucieka mi przez palce i nie mogę nic na to poradzić. Z przerażeniem patrzę na kartki kalendarza, które zmieniają się z prędkością światła. Nie cierpię uczucia bezsilności wobec upływu czasu! Mam ochotę walnąć zegarem o ścianę.. Sprawić, by choć na chwilę zatrzymał swoje bezlitośnie przesuwające się wskazówki…

Jest też jeszcze jedna rzecz, która mnie potwornie denerwuje: głupie, prostackie zachowanie naszych rodaków wobec możliwości nauki języka obcego. Otóż zdecydowana część tych nie znających angielskiego, nie ma zamiaru się go uczyć! Chcecie poznać ich argumenty? Proszę bardzo: „to oni powinni się uczyć polskiego, bo tylu nas tu jest!”. Jasne! I co jeszcze? To nie oni do nas przyjechaliśmy, ale my do nich. To my tu jesteśmy gośćmi, nie gospodarzami. A to ZNACZNA różnica. Nie będę się rozwodzić nad bezmyślnością tych osób. Nie rozumiem ich. Przyjechali tutaj, nie zamierzają wracać do Polski, ale też nie zamierzają zrobić czegoś, co by poprawiło ich kontakty z Irlandczykami. Typowa postawa roszczeniowa: żądam wszystkiego, ale  nic od siebie nie daję! Znam osoby, które są tu od wielu lat i nie potrafią zbudować jednego poprawnego gramatycznie zdania w języku angielskim. Nie, nie jest to brak talentu do języków obcych. To typowy objaw lenistwa i wygodnictwa. Po co mam się męczyć? Niech inni się męczą i załatwiają moje sprawy! Wielu z nich miało okazję pójść na kurs (za symboliczną opłatę), ale wybrali siedzenie w domu. Nie widzą sensu poszerzania swoich horyzontów myślowych. Nie widzą sensu ślęczenia nad książkami. Po co to komu?

Nic w życiu nie jest za darmo. Nie wszyscy to jednak rozumieją. Ci, którzy mówią w obcym języku też musieli się go nauczyć. Niejednokrotnie kosztowało ich to wiele wyrzeczeń, ale trwali w postanowieniu. Ja również ciężko pracowałam, by w wieku 22 lat posługiwać się trzema językami obcymi. Ale ja widziałam sens tej nauki. Widziałam i miałam jasno określony cel. Wiedziałam, że mój trud nie pójdzie na marne, że ułatwi mi życie. Nie wiedziałam tylko, że w pewnym sensie również mi je utrudni, bo zawsze znajdą się ci nie znający umiaru w proszeniu o pomoc…

 

A jutro najprawdopodobniej 12 godzin pracy. O niczym innym nie marzę…

 

 

 

PS. Jedyne plusy dnia dzisiejszego:

  1. Mam wreszcie włoskie i francuskie kanały :) Żebym tylko jeszcze miała wystarczająco dużo czasu, by móc je oglądać…
  2. Wygląda na to, że załapałam o co chodzi w kierowaniu autem! :) Cudownie mi się prowadziło :) Za krótko jednak…
  3. Rozmawiałam z ukochanym bratem, który umiejętnie mnie pocieszył i dodał otuchy do dalszych zmagań za kierownicą :)

piątek, 16 listopada 2007

Wyznania Taity ;)

Dziś z innej beczki ;) Czas przenieść się w szkolne czasy, kiedy to namiętnie wypełniało się wszelakie zeszyty z mniej lub bardziej głupkowatymi pytaniami ;) Zostałam wytypowana przez kochaną Nikę, wobec tego nie pozostaje mi nic innego, jak spowiedź ;) Dla tych, których to interesuje... Taita w pigułce ;)

 

1. Info:

Imię – mam trzy, ale żadnego nie mogę zdradzić ;)

Nazwisko – do wiadomości autorki i kilku blogowych przyjaciół :)

Kolor włosów – blond

Kolor oczu- niebieski

Wzrost – średni

Okulary – jeśli już, to tylko przeciwsłoneczne :)

Znak zodiaku – to chyba jakaś pomyłka ;) Mimo że moim środowiskiem jest woda, to nie potrafię pływać ;) Boję się wody ;) Zwłaszcza tej mętnej i brudnej. Tylko lazur mnie nie odpycha :)

Wiek –  optymalny :) 

Rodzeństwo – na szczęście jest :) I brat i siostra – niestety pozostawieni w Polsce…

Miejsce zamieszkania-  Irlandia

Tatuaże – nie jestem ich zwolenniczką, zatem brak

Piercing – nie podoba mi się - brak

Przyjaciele – na szczęście mam na kogo liczyć :)

Partner – od dawna niezmienny :) Wszystko wskazuje na to, że dożywotni :)

Hobby – sporo tego : na pewno literatura, dobra muzyka, zwierzaki, podróże, języki obce, starożytny Egipt…

Jesteś w centrum zainteresowania, czy podpierasz ściany? – nie lubię być w centrum zainteresowania, ale podpierania ścian też nie lubię.

Marka samochodu – piękne samochody, to moja słabość :)  Na pewno piekny, zgrabny i opływowy Ford Focus, także Audi A4, A5, A6,  VW Passat, Toyota Avensis, (młodsze generacje) i wiele innych :)  Nie przepadam za samochodami typu combi, van..  Zdecydowanie preferuję nadwozie typu sedan, liftback, oraz niektóre auta typu coupé czy hatchback. Choć na coupé raczej bym się nie zdecydowała ;)

Czy lubisz być wśród ludzi? – tak – jeśli chodzi o grono osób, które lubię. Generalnie nie znoszę tłumów.

Czy kiedykolwiek zakochałaś się w kimś, kto cię nie chciał? – w młodości zdarzały mi się zauroczenia starszymi kolegami, ale nigdy nie zdecydowałam się wyznać im „miłości” ;) Wobec tego nie wiem, czy uchciwiliby się na mnie ;) Najważniejsze, że zakochałam się (ze wzajemnością) w tym właściwym :)

Czy kiedykolwiek płakałaś przez kogoś płci przeciwnej? – niestety tak…

Czy jesteś samotna? – nie, nie jestem

Czy bałaś się kiedykolwiek, że nie weźmiesz ślubu? – nie

Czy chcesz wziąć ślub? – w przyszłości ;) póki co, nie spieszy mi się do niego ;)

Czy chcesz mieć dzieci ? – jak wyżej :) z tym, że w dalekiej przyszłości ;)

 

2. Ulubione:

Rodzaj muzyki – nie mam jednego ulubionego rodzaju, to taka mieszanka: pop, alternatywny rock, country, metal (nie za ciężki), muzyka filmowa… Muzyka włoska, francuska, irlandzka… Czasami lubię posłuchać muzyki klasycznej.  Nie znoszę techno i hip-hopu, za jazzem też nie przepadam ;)

Wspomnienia – jest ich kilka

Dzień tygodnia – zdecydowanie niedziela

Kolor – turkus, niebieski, lazur

Perfumy – uzależnione od nastroju ;) Mam kilka flakoników różnych rodzajów ;) Nie lubię tych ciężkich.

Kwiat – to mój przyjaciel  :) Uwielbiam wszystkie i te doniczkowe i te cięte :)

Gazeta – typowo kobiece:  Love it!, Pick Me Up, Chat :) Z mniej kobiecych Forza Milan!, Piłka Nożna. Z lokalnych: Offaly Independent, Daily Irish Mail...

Jedzenie – uwielbiam dobre żarcie :) Pierogi to moja słabość (szczególnie ruskie i mięsne), bigos, gulasz,  ciasto: Makowiec, karpatka, kremówka…. Oprócz tego kuchnia włoska i francuska: lasagne, ratatouille, ravioli, tortellini,  piemonteuse, cordon-bleu…

Zespół – naprawdę mam wymienić wszystkich wykonawców? ;) Nie będę się nad Wami aż tak pastwić i wymienię kilka(naście) ;) U2, Queen, The Killers, R.E.M, Scissor Sisters, Razorlight, Snow Patrol, Fray, Bryan Adams, i wiele, wiele innych :) Wystarczy? Czy dalej wymieniać? ;)

Film – tego też sporo ;) Generalnie rzecz ujmując, lubię filmy, które dają mi do myślenia: W Imię Ojca, Ostatni Mohikanin, Moja Lewa Stopa, Pearl Harbor, Alive: dramat w Andach, Braveheart.... 

Napoje – soki owocowe, kawa :) Z mocniejszych trunków Smithwicks, Guinness, Irish Mist Liqueur, francuskie i włoskie  wina…

Nauczyciel – nauczycielka francuskiego :)

Radio – Today FM, RTE1

Książka – Mnóstwo tego: Germinal (E.Zola), cykl Klaudyn (S-G. Colette), La vie devant soi (E. Ajar), Ojciec Goriot (Balzac), Kobieta trzydziestoletnia (Balzac), Dżuma (A. Camus), Spalona żywcem, książki P.Coelho…

Święto - Boże Narodzenie

Sport – tenis, siatkówka, piłka nożna

Fast-food – lubię, aczkolwiek rzadko jadam

Liczba – brak ulubionej ;)

Smak lodów – wszystkie? ;)

3. Co robiłaś w ciągu ostatnich 48 godzin:

Płakałaś? - nie

Kupiłaś? – o tak! Przed chwilą wróciłam z zakupów: (kwiaty, 3 płyty, proszek, odplamiacz, napój, ozdoby świąteczne, worki na śmieci  ;)

Źle się czułaś? -nie

Powiedziałaś Kocham Cię? - tak

Poznałaś kogoś nowego? - nie

Ruszyłaś się ? – tak!

Miałaś poważną rozmowę? – nie!

Paliłaś/Piłaś? – nie palę, nie piję (może inaczej: nie upijam się ;)

Przytulałaś kogoś? - tak

Pocałowałaś kogoś? - tak

Kłóciłaś się z rodzicami? – nie! Nie kłócę się z mamą, wyrosłam z tego ;)

Marzyłaś o kimś z kim nie możesz być? – nie!

4. W przyszłości :

Co będziesz robić jak dorośniesz? – tak jakby już dorosłam ;)

Gdzie będziesz mieszkać? – nie wiem ;) w najbliższej przyszłości w ukochanej Eire :)

Czy będziesz mieć dzieci? – nie teraz, nie teraz ;)

Jakbyś je nazwała? – hmm, hmm... Emilka? Chłopiec- no idea!

5. To, czy to?

Cola/Pepsi? – Red Bull? ;) Już nie pamiętam jak smakuje Pepsi ;) Wobec tego Cola :)

Ołówek/Długopis? – Zdecydowanie długopis ;)

Wanilia/Czekolada? – hmm, a pod jaką postacią? Chyba czekolada

Róża/ Lilia ?-  róża

Sandały/Buty? – sandały to też buty :)

Światło / Ciemność? – zdecydowanie światłość!

Kaseta/ Cd ? – CD!

Biedny szczęśliwy / bogaty nieszczęśliwy? – szczęśliwy i bogaty :)

6. Czy kiedykolwiek...:

Farbowałaś włosy? – zdarzyło mi się

Wdałaś się w bójkę? – z rodzeństwem kiedyś namiętnie uprawiałam wrestling ;)

Zostałaś sama w domu w sobotę? -  jasne

Miałaś problemy z policją? - nie

Okradłaś kogoś? - nie

Zasnęłaś na lekcji? – nie

Miałaś/ masz samochód? - tak

Pragnęłaś być starsza/młodsza? – hmm, kiedyś pewno starsza, teraz młodsza ;)

Paliłaś/ piłaś? – w całym życiu wypaliłam może ze 2 fajki ;) Nigdy się nie upiłam ;)

Uważasz się za atrakcyjną? – znam atrakcyjniejsze ;)

Uważasz, że jesteś fajna? – chciałabym być jeszcze fajniejsza ;)

Co robiłaś wczoraj? – praca, praca, praca, uczelnia, sen…

Co robisz dziś? – praca, praca, zakupy, blog

Co będziesz robić jutro? – pracować od rana do wieczora :(

Co robiłaś w zeszłym tygodniu? – pracowałam głównie

7. Rzeczy, które robiłam :

Jadłam – ostatnio chyba delicje ;)

Piłam – breakfast drink: apple-muesli ;)

Ostatnio słyszana piosenka – właśnie jej słucham : Gypsy Lady (Demis Roussos)

Ostatnio oglądany serial? – Hmm… Californication?

Osoba, którą ostatnio widziałam - narzeczony

Osoba, która ostatnio do mnie dzwoniła - narzeczony

Osoba do której Ty ostatnio dzwoniłaś – jak wyżej

Osoba, którą ostatnio przytuliłaś ? – jak wyżej

___________________________________________________________________

Uff! Podziwiam tych, którzy dotrwali do końca i nie zasnęli ;) Jak widzicie zadanie potraktowałam bardzo poważnie ;) Może aż za bardzo ;)

Oczywiście pałeczkę przekazuję dalej i serdecznie zapraszam do spowiedzi:

1.      Słoneczko

2.      Promyczka

3.      Miledkę

4.      Agunię

5.      Kamilkę


środa, 14 listopada 2007

Dalszy ciąg perypetii kierowcy :)

Dziś znów będzie o jeździe samochodem. Jeśli więc ktoś ma już dość tego tematu, to nie będę mieć nic przeciwko, jeśli odpuścicie sobie tę notkę ;) Wiem, że ostatnio staję się monotematyczna, więc jak przesadzę, to powiedzcie stop ;) Ostatnio nauka jazdy stała się moją obsesją i o niczym innym nie myślę, tylko o tym, jak by się tu wkraść do naszego wozu i zasiąść za jego kierownicą ;) Nie wiem, może sama sobie wjechałam na ambicje i wmówiłam, że skoro wszyscy potrafią, to czemu ja mam być gorsza? A może  właśnie to pragnienie posiadania mojego wymarzonego cuda na czterech kółkach tak mnie pcha i mobilizuje do nauki? W końcu po co mi samochód, jeśli nie będę umieć go prowadzić? ;) Mojemu narzeczonemu w zupełności odpowiada nasze auto i nie zamierza go sprzedawać, ale ja marzę o innym ;) Owszem, bardzo lubię nasze obecne, dobrze się spisuje,  jest zgrabne, ale jak widzę na ulicy obiekt westchnień  moich  i mojego brata, to nie mogę się powstrzymać od rozpływania się w zachwycie nad nim. Ten kształt, perfekcyjna forma… Mmm!  Piękna limuzyna :) Tak więc pilnie się uczę, by kiedyś zasiąść za jego kierownicą.

Wczoraj udało mi się wymusić kolejną lekcję jazdy. Po zmroku, bo po zmroku, ale innej opcji nie było. Przez cały dzień towarzyszyło mi dziwne uczucie, że już wiem, jak się to robi,  i że kolejny raz na pewno będzie łatwiejszy ;)  Zasiadłam więc za kierownicą z wielką ekscytacją i mimo że tym razem nie rozładowałam akumulatora, to jednak rozczarowałam się, bo nie poszło mi tak, jak bym chciała ;) Wiem, nie od razu Rzym zbudowano. Jednak to uczucie mnie zmyliło, bo wydawało mi się, że ochłonęłam już po pierwszej jeździe i że już sobie w głowie poukładałam te wszystkie biegi. Lekcja była króciutka, i byłaby całkiem udana, gdyby nie jej zakończenie, kiedy to rozwinęłam za dużą prędkość i zamiast pięknie zaparkować (jak zrobiłam to w niedzielę) to po prostu wjechałam na chodnik przed domem. Jeszcze nie opanowałam hamulca ;) Wystraszyłam się konkretnie i uznałam, że jak na moje biedne serce, to wystarczy mi już tyle tych emocji ;) Mój mały sukces, to piękne przejechanie kilkuset metrów  po linii prostej ;) Bez szarpania wozem ;) Tylko to parkowanie.. ;)

Wiem jednak jedno: jeśli zobaczę, że pomimo wielu lekcji, jestem totalne dno jako kierowca, to na pewno nigdy nie wyjadę na ulicę. Nie będę ryzykować życia innych i mojego. Funkcja kierowcy niesie ze sobą zbyt duże ryzyko i odpowiedzialność. Osoby nietrzeźwe, nie mające pojęcia o jeździe po prostu nie powinny nigdy kierować autem. Takie jest moje zdanie na ten temat. Jestem zwolenniczką zaostrzenia kar dla pijanych  i nieodpowiedzialnych kierowców, bo wiem, że zbyt dużo cierpienia oni już spowodowali. Tak łatwo przecież zniszczyć cudze życie… Byłam niestety świadkiem takich tragedii i  było to bardzo przykre przeżycie.  Polskie drogi zbyt gęsto usiane są krzyżykami upamiętniającymi ofiary wypadków samochodowych…Nie chciałabym nigdy, przenigdy stać się jedną z tych, którzy swoja nieumiejętną jazdą doprowadzili do śmierci pasażerów. Nie potrafiłabym żyć ze świadomością, że zabiłam kogoś i zrujnowałam życie rodziny tej zabitej osoby… Zbyt wrażliwą naturę mam. Mnie szkoda zabitego zwierzaka, a co dopiero człowieka…Kiedy widzę jakieś zwłoki, to od razu przed oczami staje mi rodzina tej osoby…

Ostatnio, prawie tydzień temu zabiliśmy kota. Przez przypadek oczywiście… Wracaliśmy z mojej uczelni, było ciemno, jechaliśmy przepisowo. Nagle zobaczyłam biegnącego kota. Był zbyt blisko, może jakieś dwa metry od naszego samochodu. Biegł po trawie i niebezpiecznie zbliżał się do jezdni. Nie zatrzymał się, wbiegł wprost pod koła… Było za późno na jakiekolwiek manewry, bo wszystko działo się w ułamku sekundy. Mimo że narzeczony odbił w prawo, on i tak wbiegł pod koła. Poczułam, jak przejechaliśmy po nim i powiem, że zrobiło mi  się niedobrze. Do dziś przed oczami mam obraz kota beztrosko wbiegającego pod nadjeżdżający samochód…  Nie wiem, dlaczego się nie zatrzymał, dlaczego nie przystopował, kiedy zobaczył zbliżające się światła. Biegł na wprost siebie, nie rozglądał się i to go zgubiło. Mimo że narzeczonemu solidnie oberwało się za to, to i tak w głębi duszy wiedziałam, że w tej sytuacji nie było wyjścia. Że to musiało się tak skończyć…

wtorek, 13 listopada 2007

Różności :)

Żyję i mam się dobrze – to wiadomość dla tych, których to interesuje :) Nie spowodowałam żadnego wypadku, nikogo nie okaleczyłam, tak więc jest dobrze :) Jedyny problem polega na tym, że ukochany nie pozwala mi dobrać się do autka. Nie to, żeby mi bronił, ale kiedy wracamy z pracy, są już egipskie ciemności i biedak boi się, że to zbyt niebezpieczna pora na naukę jazdy. Ja oczywiście tak łatwo się nie poddaję, i jak to ja, zawsze muszę pomarudzić trochę, powiercić mu dziurę w brzuchu, wykrzywić ustka w podkówkę, zupełnie jak małe dziecko ;) Niech sobie nie myśli, że tak łatwo ze mną wygra. Dopiero zima się zbliża, a co za tym idzie – ciemność będzie się utrzymywać jeszcze bardzo długo! Nie będę czekać do wiosny z nauką jazdy. Nie no, litości!  A niestety nie mamy tego szczęścia, by wracać z pracy przez zachodem słońca. W związku z powyższym, jedyny dzień na wprowadzanie mnie w tajniki kierowania samochodem to niedziela, bo wtedy nie pracujemy. Ale przecież ja nie wytrzymam tyle dni! To mi wygląda na jakiś szlaban ze strony  mojej połówki – pewno chce się odegrać za ten strach w oczach w czasie naszej pierwszej jazdy ;) Jeśli chciał mnie ukarać, to mu się to skutecznie udało! ;) Strasznie mnie ciągnie do tego auta, mimo że w niedzielę kilka razy byłam bliska zejścia na zawał (m.in. wtedy, kiedy przy ruszaniu wcisnęłam gaz do dechy ;) Nie mogę tego odłożyć do wiosny. Przecież dobry kierowca powinien umieć jeździć także po zmroku!  ;) I tak sobie myślę, dumam, kombinuję, główkuję, jak tu przekupić tego cwanego i bezlitosnego mężczyznę, jak zachęcić, by mi pozwolił znów usiąść za kierownicą. Nie no… jak pomyślę o czekaniu do niedzieli, to już zaczynam dostawać białej gorączki ;)

A tak poza tym, to dziś wypadł mi dzień wolny, jutro też będę mieć więcej luzu, tak więc cieszę się ogromnie :) Wstyd przyznać, ale spałam aż do 10:00, co oczywiście zaowocowało bólem głowy (jak zawsze zresztą, kiedy śpię za długo) I moim małym, dzisiejszym sukcesem jest zmuszenie się do wysprzątania domu. Nie chciało mi się przeokrutnie, ale w końcu ruszyłam zad i zrobiłam coś pożytecznego :) Ostatnie moje sprzątanie zaowocowało nie tylko błyskiem w domku, ale pięknym uczuleniem na prawej dłoni. Oczywiście, sama zawiniłam, bo zazwyczaj do sprzątania nie zakładam rękawiczek ochronnych, no i się doigrałam. Swędzi okropnie i chyba nie ma zamiaru zniknąć. Skóra przypomina skorupę, jest chropowata i brzydko wygląda. Muszę się skontaktować z mamą, niech mi powie, co z tym dziadostwem zrobić, bo moja cierpliwość do niego właśnie się skończyła. Dziś już założyłam rękawiczki :) Tak sobie myślę, że już stara jestem i się sypię, bo uczulenie, to nie jedyna moja obecna zmora. Nie wiem, co zrobiłam, ale nie było to nic dobrego, bo skutkiem tego jest ból mojej lewej ręki. Kiedy ją unoszę do góry, to przeszywa mnie ból. Może naciągnęłam jakiś mięsień… Niech to szybko mija, bo upierdliwe jest… Co, jak co, ale ręka potrzebna jest! :)

 

PS. Ach… byłabym zapomniała… Czy któraś z Was zna skuteczny sposób na usunięcie plamy po kawie? Ostatnio rozchlapałam kawę na moją białą, nową bluzkę i teraz została wstrętna żółta plama! Prałam ją już dwukrotnie i nic! Myślałam, że mój proszek poradzi sobie z nią, ale niestety się myliłam…