piątek, 31 sierpnia 2007

Back to normality

Dzisiaj wszystko wróciło do normy. Godziny pracy upłynęły mi w przyjaznej atmosferze. Bez stresu. Bez niepotrzebnych nerwów. Bez  chęci zwiania z pracy. Było o niebo lepiej. Co prawda miałam dzisiaj dużo spraw do załatwienia i niestety nie wszystko udało się zrobić, ale to nie aż tak wielki problem. Jutro to załatwię .


Tymczasem żyjemy naszą zbliżającą się wycieczką. Niesamowite jak ekscytująco potrafi działać na mnie wizja podróży. Cieszę się, bo naprawdę potrzebuję takiego relaksu – szczególnie po wczorajszym dniu… Dobre wiadomości są takie, że mamy już potrzebne części do samochodu i jutro nasze auto będzie w pełni zdolne do wyruszenia w dłuższą trasę. Już  nie mogę się doczekać! Inna dobra wieść to to, że mój dzielny i wierny towarzysz życia załatwił sobie dzisiaj wolny poniedziałek. W związku z tym, w tę niedzielę wybieramy się na krótką podróż, a w następną robimy sobie dwa  dni totalnego luzu i relaksu [niedziela, poniedziałek] i wyruszamy na zachodnie wybrzeże Irlandii.  Jest tam spore skupisko różnych ciekawych zabytków i miast(eczek), więc będziemy mieć co robić. Zapowiada się niezwykle ekscytująco! Zwiedzanie, podziwianie urokliwych miejsc, obcowanie z irlandzką naturą, nocleg w B&B (Bed & Breakfast)… Brzmi wspaniale. I mam nadzieję, że tak będzie!

czwartek, 30 sierpnia 2007

Hell

Jak ja nienawidzę takich dni, jak ten dzisiejszy! Nie znoszę wprost! Dzień zaczął się opornie. Z trudem zwlokłam się z łóżka. Spało mi się bardzo dobrze, więc dwukrotnie przestawiałam budzik, przeciągając opuszczenie łóżka  do ostatniej minuty… W końcu jednak musiałam to zrobić. Na autopilocie  udałam się do łazienki, by tam doprowadzić się do stanu używalności.  W sumie wszystkie zabiegi upiększające na niewiele się przydały, ale pomińmy ten szczegół...


Liczyłam, że chociaż godziny pracy zlecą mi w miarę szybko, a przede wszystkim w miłej atmosferze. Ale się przeliczyłam! Już pierwsze pięć minut pracy uświadomiło mi, jak bardzo się myliłam... A z każdą następną było jeszcze gorzej. W pewnym momencie, moja cierpliwość prawie się wyczerpała, a złość osiągnęła apogeum. Miałam ochotę zabrać się i wyjść… Tak po prostu. I już nie wracać. Byłam tak wyczerpana fizycznie i psychicznie, z ogromnym bólem głowy, którego właśnie tam się nabawiłam, że zrobiłabym wszystko, byle tylko uwolnić się z tego piekła i jak najszybciej dostać się do domu… Cudem dotrwałam do 18:00. Nie wiem, jak tego dokonałam. Przy życiu podtrzymywała mnie chyba tylko świadomość, że za kilkanaście minut będę w domu… Jedyny plus tego dnia, to to, że wypożyczyłam sobie 2 francuskie książki :) Oby takich dni było jak najmniej…

wtorek, 28 sierpnia 2007

France, mon amour...

Ostatnio dopadła mnie straszna tęsknota, która skutecznie utrudnia mi życie. Prześladuje mnie na każdym kroku. Nie chodzi tutaj tylko i wyłącznie o tęsknotę za ojczyzną, choć moje serce rwie się bardzo do domu rodzinnego i bliskich mi osób. Chodzi tutaj o coś innego. Coś, czego nie umiem tak do końca wytłumaczyć… O tęsknotę do Francji. Tak, właśnie do tego kraju. Nie wiem, skąd wzięła się ta potworna tęsknota, to pragnienie, by się tam znaleźć. Już. Teraz. W tej chwili. Natychmiast.


Próbuję zrozumieć tę nagłą potrzebę udania się do mojej ukochanej Francji. Przecież tutaj, na Zielonej Wyspie jest mi dobrze… Bardzo dobrze  nawet. Więc o co chodzi? Tłumaczę to brakiem styczności z czymkolwiek, co by miało choć malutki związek z Francja. Z telewizją francuską, z jakimś mieszkańcem tego kraju… Marzę o usłyszeniu  paryskiego „r”, tej fantastycznej melodii, tak charakterystycznej dla tego języka. Marzę o długich rozmowach z obywatelami tego kraju, o powrocie do tych pięknych miejsc, które udało mi się zwiedzić i które odcisnęły niezatarty ślad w mojej duszy. Marzę o odkrywaniu nowych, tych tajemniczych jeszcze dla mnie miejsc, które czekają na mnie na każdym kroku… Marzę o powtórnym zobaczeniu wieży Eiffela, Łuku Triumfalnego, Luwru czy jakiegokolwiek innego zabytku, w które tak obfituje Paryż. Wiem, że ten widok ukoiłby moje spragnione serce i pozwoliłby na dalsze spokojne życie w Irlandii…


Skutkiem tych moich marzeń, tej ogromnej tęsknoty był mój wczorajszy sen. O Francji, oczywiście. W tym śnie odwiedziłam wiele pięknych miejsc, czułam ten wspaniały paryski klimat, cieszyłam swe oczęta wspaniałymi krajobrazami. Miałam wrażenie, że czas cofnął się o parę lat, kiedy to miałam szczęście być w tym  kraju... Obudziło mnie natomiast jeszcze większe pragnienie odwiedzenia kraju znanego ze swych serów, wyśmienitych win, wspaniałych zabytków... Pragnienie tak ciężkie do pokonania…


Starannie pielęgnuję wspomnienia z Francji.  Zawsze wywołują one uśmiech na moim obliczu i przyjemnym ciepłem wypełniają moją duszę... Mądrze ktoś kiedyś powiedział, że wspomnienia są jedynym rajem, z którego nie można nas wygnać...

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

Looking back...

Kiedy sięgam pamięcią wstecz,  widzę niczym nie wyróżniający się dom. Może trochę bardziej zaniedbany niż sąsiednie. Widzę mnóstwo zieleni, ogromny ogród potwornie skrzywdzony przez człowieka, który zamiast go sumiennie pielęgnować i dbać o jego piękno, pozwolił, by cały jego czar uleciał. Słyszę dobrze mi znane przerywniki, widzę brud… Czuję potworny, tak znienawidzony przez mnie, dym tytoniowy, który skutecznie wdziera się do moich nozdrzy, wypełniając sobą moje drogi oddechowe…


Widzę też  ogrom dorosłych ludzi, dostrzegam nawet kilka bawiących się dzieci w wieku szkolnym. Znajdzie się też kilku nastolatków ostentacyjnie manifestujących swoją „dojrzałość” poprzez picie na umór, wypalanie wielu papierosów, nocne i głośne imprezowanie, lekceważenie dorosłych i ich przykazań. To Polacy. A to ich dom. Dom, w którym przyszło mi żyć po przybyciu na Zieloną Wyspę. Ten skromny dom połączył kilka rodzin tak przecież odmiennych, przybyłych z różnych zakątków Polski… Ten [o wiele za mały dla nich] dom był świadkiem nocnych imprez, balang, niejednokrotnie ostrych wymian zdań. Był świadkiem żywotu Polaków na emigracji. Ich trosk i radości…


Co sprawiło, że aż tak wielu obcych ludzi postanowiło zamieszkać pod jednym dachem? Czy była to potrzeba towarzystwa innych osób? Potrzeba stadnego życia? Nie sądzę… Nie przywiodła ich w to miejsce tęsknota za rodakami, ani sympatia do nich. Przywiodła ich tutaj wizja kilkuset zaoszczędzonych euro. Rzadziej natomiast brak środków do wynajmu własnego domu. Codziennie spożywali najtańsze produkty kupione w pobliskim Tesco, używali najbardziej tandetnych produktów i środków czystości… Nie, nie byli biedni. Zarabiali wystarczająco, by pozwolić sobie na godne życie. Ci, którzy byli tutaj mniejszością [zmuszeni żyć w takich warunkach jako że np. nie posiadali jeszcze pracy] szybko opuścili to miejsce po tym jak udało im się odłożyć wystarczającą kwotę na własne cztery kąty. Inni zaś, ci których głównym celem było szybkie wzbogacenie się, ciągle egzystowali w tym domu, oddając się tak dobrze im znanym praktykom oszczędzania balansującym czasem na granicy skąpstwa… Tak wygląda często rzeczywistość Polaków. Nie, nie wkładam wszystkich do jednego worka, nie generalizuję. Opowiadam tylko moje doświadczenia. Weźmy więc pod uwagę, że każdy z nas ma je inne…


Cieszę się tylko niezmiernie, że są tu, na Zielonej Wyspie, rozsądni Polacy, którym woda sodowa nie uderzyła do głowy.

Tacy, którym pieniądze nie przesłoniły całego świata.

Tacy, którzy nie zachłysnęli się nagłym przypływem gotówki.

Tacy, którzy nie manifestują (negatywnie, rzecz jasna) swojej polskości.

Tacy, którzy nie klną na irlandzkich ulicach.

Tacy, którzy nie leżą pijani w parkach.

Tacy, którzy nie nazywają tubylców owcami, debilami, głupkami, matołami… Tacy, którzy pragną integracji i pogłębienia znajomości tutejszej kultury.

Tacy normalni.

Za to Wam, drodzy rodacy, dziękuję!

niedziela, 26 sierpnia 2007

Lame duck

Czuję się dziś jak prawdziwa ofiara losu. Nic mi nie wychodzi. Nic.

Jestem zła i zawiedziona. Ze złości zaraz zacznę tupać nogami, walić głową w ścianę, albo wyrywać sobie włosy z głowy! Oczywiście nie zmieni to obecnej sytuacji, ale przynajmniej rozładuję tymczasowo mój gniew. W najgorszym wypadku wpadnę w jeszcze większą frustrację... Gorzej być już chyba nie może, więc nic nie tracę.


Wycieczki oczywiście nie było. Była za to wyjątkowa okazja zwiedzić kawałek Irlandii. Była. Bo już nie ma. Przynajmniej do następnej niedzieli... Pogoda dziś wyjątkowo ładna: piękne lazurowe niebo ozdobione białymi chmurkami o fantazyjnych kształtach, świeżutkie, czyste powietrze i orzeźwiający lekki wiaterek... Krótko mówiąc: idealne warunki do ruszenia tyłka z domu na podbój Zielonej Wyspy. Zamiast się teraz dobrze bawić, uwieczniać bajeczne widoki i rozkoszować się mile spędzonymi chwilami, siedzę w domu, zupełnie jakbym miała szlaban. Nie wiem za co. Cóż za ironia losu...

Moja kobieca intuicja podpowiada mi, że taka okazja nie powtórzy się już prędko. Great! Do pełni szczęścia brakuje mi właśnie takich myśli...

 

piątek, 24 sierpnia 2007

Tired

Kolejny dzień za mną. Co prawda nie minął jeszcze, ale chyli się ku końcowi, co mnie ogromnie cieszy. Dziś akurat nie będę ubolewać nad szybkim upływem czasu. Jestem zadowolona, że mój dzień pracy już się zakończył. Był wyjątkowo ciężki, albo ja jakaś wyjątkowo nie w formie...


W zasadzie to już po ciężkiej i bolesnej pobudce (6:30) powinnam była przewidzieć, iż ten dzień nie będzie z serii super udanych. Pracując, z niecierpliwością odliczałam kolejne godziny i modliłam się o jak najszybsze zakończenie tych katuszy. Jak później wydedukowałam, nie jestem jeszcze zupełnie przekreślona w niebie, bo moje żarliwe prośby zostały wysłuchane i tak oto siedzę sobie w moim azylu, piszę notkę i regeneruję się kawą. Ostatnio za dużo jej wypijam, a efekt jest łatwy do przewidzenia: zamiast spać o późnej porze zmuszona jestem prowadzić nocny tryb życia, jako że moje oczęta jakoś nie chcą się zamknąć. Może to i dobrze, wreszcie będę mogła skończyć rozpoczęte przeze mnie książki...


W głowie zrodziła mi się też inna koncepcja: może by tak wybrać się na Fleadh Cheoil na hEireann- bardzo popularny w Irlandii festiwalu muzyki tradycyjnej, który właśnie ma miejsce. Trwa już od 19/08, a zakończy się 26/08. Wstyd przyznać, ale jeszcze się tam nie wybrałam. Propozycja jest kusząca, bo warto by było posłuchać sobie muzyki irlandzkiej i popodziwiać zwinne tancerki [jestem pełna podziwu dla nich! Ale te nóżki im latają!], ale doba to zdecydowanie za mało, by móc zrobić wszystko na co ma się ochotę. W sumie to ja nawet dzisiaj nie mam zbytniej ochoty ruszać tyłka. Jestem tak padnięta, że marzę o tym, by doczołgać się do mojego super wygodnego łóżka i tam zatopić się w jakiejś interesującej książce bądź... przewodniku turystycznym. Czy ja aby nie jestem zbyt leniwa? Czyto na pewno zmęczenie? Tak, to musi być zmęczenie! Więc postanowione: zostaję w domu! Poza tym nie ma mojej brzydszej połówki  i auta, więc i tak nie mogę się wybrać na festiwal... [każde wytłumaczenie jest dobre!]

Należy mi się odpoczynek. Trzeba się oszczędzać :)

czwartek, 23 sierpnia 2007

Hard to be strong

Kocham Irlandię, wyjątkowo dobrze się tu czuję. Znalazłam tu miejsce, które mnie wycisza, relaksuje, dzięki któremu jestem szczęśliwa. Jest jednak coś, co mnie nieustannie prześladuje. Czasem z większym nasileniem, czasem z mniejszym... Niekiedy, choć bardzo rzadko, udaje mi się uciec od tego. Ale to jest jak bumerang - zawsze mnie dopada. Nawet jeśli przez moment mam wrażenie, że udało mi się pozbyć tej zmory, ona po krótkim czasie powraca... Silniejsza. Bezlitosna. W towarzystwie czegoś jeszcze: wyrzutów sumienia. Tęsknota, bo o niej mowa jest nieodłączna towarzyszką mojego życia. Jest wyjątkowo wierna... I choć wierność jest powszechnie uważana za zaletę, w tym wypadku klasyfikuję ją do wad.


Często – jak już wspomniałam - towarzyszą jej wyrzuty sumienia, rozdarcie wewnętrzne i bezsilność. Czuję się podle, kiedy docierają do mnie złe wieści z Polski z domu rodzinnego, bo wtedy wyrzuty sumienia skutecznie dają znać o sobie: "Powinnaś być teraz w domu, wesprzeć duchowo ukochaną osobę", "Ona boryka się z problemami pozostawiona na placu boju sama, a ty żyjesz beztrosko w Irlandii", "Jesteś zwykłą egoistką"... Czy naprawdę nią jestem? Resztki zdrowego rozsądku podpowiadają, że nie jestem, że przecież nie zawiniłam w tej całej sytuacji. Nawet jeśli skłonna jestem dać wiarę zdrowemu rozsądkowi, nie czyni mnie to szczęśliwą, czy wolną od wyrzutów. Nigdy się od nich nie uwolnię. To dożywotnia kara. Za co? Za opuszczenie domu rodzinnego i ojczyzny? Za próbę odnalezienia własnego miejsca na świecie? Za pragnienie godnego życia? Wysoka cena. Ale gdybym mogła cofnąć czas i zdecydować jeszcze raz, powtórzyłabym mój wybór. Z ciężkim sercem, ale zrobiłabym to. To jest moja droga, którą powinnam kroczyć. Wyboista i uciążliwa, ale moja. Nie mogę z niej zawrócić, nie chcę wrócić do początkowego punktu. Nie widzę dla siebie miejsca na rodzinnej ziemi... Więc wybacz, Mamo. Kocham Cię nad życie, a żal rozdziera mi serce, że nie mogę być blisko Ciebie, kiedy mnie potrzebujesz, ale ja już wybrałam. Wybacz, że Cię zostawiłam. Wiem, że nie masz mi tego za złe, moje wyrzuty sumienia są dla mnie wystarczającą karą. Zawsze będziesz moją bohaterką. Zawsze!

 
Ciężko być dzielnym, kiedy ma się miękkie serce i sentymentalną duszę.

środa, 22 sierpnia 2007

Beautiful day

Kocham takie dni jak ten dzisiejszy! Dzisiaj słońce jest wyjątkowo życzliwe dla ludzików z Zielonej Wyspy i od rana wspaniale rozświetla nam świat. Piękny dzień dzisiaj mamy. O ile życie jest piękniejsze, gdy słońce świeci, o ile więcej energii i optymizmu ludzie wtedy mają, o ile problemy wydają się mniejsze przy pięknej pogodzie... Po prostu chce się żyć!


Pewnie pomyślicie sobie: "I czym ona się zachwyca?!". Już odpowiadam. Otóż, aby zrozumieć to, o czym piszę, należałoby pobyć przez jakiś czas na Wyspach. W Irlandii, Anglii, Szkocji, Walii... Gdziekolwiek. Większość ludzi pewno nie docenia zbawiennego wpływu słońca na nasze życie. Przyzwyczajeni do pięknych, słonecznych dni nie doceniają ich wystarczająco. Jednakże tutaj w Irlandii każdy słoneczny dzień to prawdziwy dar od losu. Dar na wagę złota.


Tegoroczne lato jest wyjątkowo brzydkie.  Wielu "sędziwych" Irlandczyków powiedziało mi, że pogoda z jaką mamy obecnie do czynienia, nie jest normalna. Owszem, wszyscy na Zielonej Wyspie są przyzwyczajeni do większej liczby deszczowych dni niż w jakimkolwiek innym państwie europejskim, ale ponoć taak potwornego lata nie było od dobrych kilkudziesięciu lat. Tak! Kil-ku-dzie-się-ciu! Wobec tego wyrażam szczerą nadzieję, że takich niespodzianek nie będziemy mieć za wiele w przyszłości. Tydzień deszczu przeżyję. Dwa też. Dobra, nawet trzy jakoś wytrzymam. W czwartym pewno już będę mieć pierwsze oznaki depresji, w piątym zacznę już fiksować, a w szóstym to pewno nie będę w ogóle wiedziała, co się dzieje w otaczającym mnie świecie. I czy ja w ogóle jeszcze żyję, bo to bardziej przypomina piekło niż raj na Zielonej Wyspie.  Ci, którzy mieszkają na Wyspach, wiedzą, co mam na myśli. Kilkadziesiąt deszczowych dni potrafi naprawdę zgasić nawet największych optymistów i zaciemnić uroki każdego dnia. W taką pogodę nie można zwiedzać, podróżowanie w deszczu mija się z celem, gdyż nawet najpiękniejsze zabytki tracą wiele ze swojego uroku. A ich cudowne, wyniosłe sylwetki wyglądają raczej na niezbyt ciekawe budowle, jakich przecież pełno wokół...


Tak piękna pogoda ma być ponoć przez kilka następnych dni. Bardzo mnie to cieszy, gdyż moja wycieczka ciągle czeka. Co się odwlecze, to nie uciecze! Już z wypiekami na twarzy planuję niedzielny wypad. Słoneczko bądź łaskawe… Naprawdę potrzebuję tej wycieczki. To taka moja odskocznia od rzeczywistości. Mój sposób na szare życie.

wtorek, 21 sierpnia 2007

Time waits for nobody...

Po przeżyciach z weekendu nastały spokojne dni, rozgrywające się według dobrze mi znanego scenariusza. Czas jak zwykle płynie szybko. Za szybko. Godziny mijają w zastraszającym tempie, poniedziałek szybko przeistacza się w piątek itd... Doba jest zdecydowanie za krótka.


Będąc dzieckiem, często słyszałam rozmowy dorosłych na temat upływającego czasu: "Jak te Twoje dzieci urosły! Niedawno były jeszcze takie małe!" - mówiły często koleżanki mojej mamy. "Taaa, jaasne" - tak komentowałam w duchu zasłyszane wypowiedzi dorosłych. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, ile prawdy kryje się w tych słowach. Mój dziecięcy umysł jakoś nie miał zbyt dobrze rozwiniętego poczucia czasu. Czasem dni bardzo mi się ciągnęły, nieraz chciałam przyspieszyć czas... Być starszą o kilka lat, mieć już za sobą edukację... Myślałam, że zanim to wszystko osiągnę, upłynie cała wieczność. Tymczasem ukończyłam liceum, pomyślnie przeszłam przez okres studiów, zamknęłam rozdział edukacji i co najdziwniejsze wcale nie upłynęła cała wieczność... Zaledwie kilka lat...


Teraz zaś pracuję, jestem niezależna, mam swoje dorosłe życie i problemy tak typowe dla dorosłych, a nieznane dla dziecka, jakim jeszcze niedawno byłam. Co najgorsze, wieczny proces mijania życia jest dodatkowo przyspieszany przez irlandzki system pracy. Kiedy zaczyna się pracę o 9:00,a kończy o 18:00, to niewiele godzin pozostaje na odpoczynek, rozrywki intelektualne i kulturalne typu: kino, teatr, ekspozycje, czy chociażby czytanie książki. A jak się ma do tego rodzinę [w sensie dzieci], to już w ogóle człowiek nie ma czasu dla siebie, bo przecież potomstwo jest ważniejsze. Ja póki co, znajduję się w tej komfortowej sytuacji, że nie mam dzieci, więc mam troszkę więcej czasu dla siebie niż przeciętna pracująca matka... Ale to pewnie też kiedyś się zmieni... Jak wszystko zresztą...

poniedziałek, 20 sierpnia 2007

Sunday, bloody Sunday...

Niedziela mi uciekła. Skończyła się zdecydowanie za szybko! Nawet nie zdążyłam odpocząć, a jutro znów do pracy. Nieprędko trafi się okazja do odpoczynku.


Zaplanowaliśmy sobie zwiedzanie naszej pięknej Irlandii. Była ku temu wyjątkowa okazja jako że mieliśmy dzień wolny od pracy i nawet pogoda się udała  [a to ostatnio nie zdarza się tu zbyt często - zwłaszcza w niedzielę]. Zjedliśmy więc śniadanie [normalni ludzie o tej porze zabierają się za obiad], zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy na stację paliw do Tesco. Bak pełny, należność uregulowana, my radośni i pełni entuzjazmu. Ale żeby nie było zbyt pięknie i tak pospolicie, to musiało się przecież coś wydarzyć. Ledwo wyjechaliśmy z miasta, a tu samochód zaczął wariować. Ze 120 km/h zrobiło się nagle o połowę mniej, zaczął dziwnie wyć [nie zdarzało mu się wcześniej] i nie chciał za nic na świecie wejść na wyższe obroty. Ale nic to! „Pędzimy” na złamanie karku [całe 40 km/h!] z nadzieją, że to tylko chwilowy kaprys naszego wozu. Poprawy jednak nie zanotowaliśmy. Pomimo moich protestów i próby wymuszenia kontynuacji podróży, moja brzydsza połówka stwierdziła stanowczo: "W takich warunkach to ja pracować nie będę!". Zawróciliśmy więc i udaliśmy się do naszego przyjaciela - specjalisty samochodowego. Rozmowa była krótka:


- Dławi się?

- Tak.

- Tankowałeś dziś?

- Tak.

- A potem zaczął zdychać?

- Tak.

- To masz g****, a nie paliwo!


Następne kilka godzin upłynęło więc na spuszczaniu tego syfu. Okazało się, że to była mooocno rozcieńczona benzyna, zupełnie bez charakterystycznej dla niej woni i barwy... Zatankowaliśmy więc raz jeszcze - tym razem przeprowadzając szybki test jakości paliwa. Problem rozwiązany! Można jechać dalej? Nie bardzo! Los szykował dla nas już kolejną niespodziankę. Bo oto zepsuło się sprzęgło! Na to już nie mogliśmy nic poradzić...


Niedziela była stracona. No może nie do końca. Podczas gdy nasi faceci zajmowali się samochodem, razem z żoną przyjaciela udałam się na zakupowe szaleństwo. Jako że trwają wyprzedaże, obskoczyłyśmy 3 sklepy i wróciłyśmy obładowane siatami. A jakie szczęśliwe!


Nim się obejrzeliśmy był już późny wieczór i nasza przyzwoitość oraz litość dla gospodarzy kazały nam się udać do domu.


A wycieczka? No cóż. Może za tydzień? Jak pogoda pozwoli...

sobota, 18 sierpnia 2007

Weekendzik :)

Weekendzik - jak to wspaniale brzmi! Dla mnie co prawda jeszcze się on nie zaczął [pracuję 6 dni w tygodniu], ale już na samą myśl o nim bardzo się cieszę. Potrzebuję go, by móc ochłonąć troszkę po pracowitym tygodniu. Wczoraj, po dwunastu godzinach pracy, wróciłam tak padnięta, że z trudem zaciągnęłam moje zwłoki do kuchni, by przygotować szybko obiad. Ponaglał mnie mój pusty żołądek, który już od dobrych kilku godzin wydawał głośne "okrzyki" niezadowolenia. Ale to było wczoraj. A dziś niestety za 3 godziny zmykam do pracy. Pokrzepia mnie myśl o jutrze. Oby tylko pogoda była ładna... O pięknej to ja nawet nie marzę.

PS. Komentowanie nie boli, a naprawdę miło mi poczytać Wasze opinie :)

 

czwartek, 16 sierpnia 2007

Home, sweet home

Codziennie przekraczając próg mojego domu, uświadamiam sobie, jak ważne jest dla mnie to miejsce. Mój dom. Mój azyl. To miejsce jest w pewnym sensie magiczne, bo z chwilą przekroczenia jego progu, moje zmęczenie, trudy dnia obecnego, wszystko to zostaje na zewnątrz. Jest to dla mnie niesamowicie ważne, bo wracając do domu po długim dniu pracy [wczoraj np. prawie 10 h] marzę jedynie o tym, by się zrelaksować, odprężyć ciało i umysł. I tu, w tym domu, zawsze mi się to udaje.


To mój ósmy [w tym trzeci w Irlandii] dom, a zarazem pierwszy i jedyny, w którym czuję się tak dobrze i bezpiecznie. W którym jestem po prostu bardzo szczęśliwa. I tym moim ukochanym domem, nie jest dom rodzinny w Polsce, którego potężna, biała sylwetka dumnie prezentuje się na wzgórzu otoczonym zielenią. Z tym domem za dużo wiąże się złych wspomnień, za dużo cierpienia moich bliskich i mojego również... Zawsze wracam do tego rodzinnego domu z sentymentem i radością, bo tam ciągle są moi bliscy, ukochana mama i brat, moje zwierzaki, ale nie jest to miejsce w którym czułabym się tak świetnie, jak właśnie w tym małym, irlandzkim domku, niezbyt wyróżniającym się spośród dwustu mu podobnych... Starannie go upiększałam, wkładając w to całe serce, z radością kupując każdy drobiazg. Ten dom tętni życiem przepełnionym miłością i ciepłem. O takim domu marzyłam.

wtorek, 14 sierpnia 2007

La vita e' bella

La vitaè bella! - czyli życie jest piękne! Taaak! Zdecydowanie podzielam taką opinię!Wiem, że nie zawsze nasze ścieżki są usłane różami, że nie zawsze jest tak, jakżyczylibyśmy sobie, że często trzeba po prostu walczyć i ciężko pracować, bycoś w życiu osiągnąć.  Ale być może właśnie w tym tkwi urok życia?Przecież zazwyczaj najbardziej doceniamy to, co trzeba było okupić ciężkąpracą, wysiłkiem, zarwanymi nocami i potwornym zmęczeniem. Czyż nie tak?Pieniądze podarowane nie mają takiej samej wartości jak te, na które ciężkopracowaliśmy, dlatego też łatwiej jest je wydać, nie oglądając każdej złotówki /eurówki ;) Starajmy się więc nie narzekać i w każdym dniu doszukiwać się czegośpięknego, czegoś pozytywnego. Bo przecież każdy dzień, to pusta, czysta karta.To szansa na poprawę, zmianę swojego życia, na przeżycie kolejnej przygody, narealizację naszych marzeń...


Staramsię pozytywnie odbierać każdy dzień, cieszyć się prostymi rzeczami. Owszem, niezawsze jest to łatwe. Czasem człowiek pada w starciu z przeszkodami zbyt osłabionywalką, jaką musi toczyć. Pada pokonany przez ciernie, które boleśnie wbijająsię w jego ciało podczas, gdy on przedziera się przez ciernistą ścieżkę swojegożycia. Ale najważniejsza rzecz nie polega na skupianiu się na tym, by nieupaść, ale na tym, by powstać. Bo upadków zawsze będzie mnóstwo w naszym życiu.Ale tylko ten, kto podniesie się i będzie walczył, wygra walkę.


A dlamnie dzisiaj życie jest tym bardziej piękne. Wróciłam już z pracy, piję kawkę,słucham ulubionej muzyki i relaksuję się. Dziś mam kolejny powód do radości:3,5 roku temu związałam się z moim Połówkiem. 3,5 roku, 42 miesiące. Najlepszemiesiące w moim życiu. Jestem szczęśliwa! Nawet bardzo! I tym optymistycznymakcentem kończę mojego posta.

Cieszciesię życiem kochani, bo ono jest zbyt krótkie na smutki.

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

Let's get it started!

Zrobiłam to! Wreszcie!

Po kilku miesiącach rozmyślań, refleksji, analizowania  wszystkich "za" i "przeciw" podjęłam ostateczną decyzję: zakładam bloga! Mają wszyscy, mam i ja!

Od dłuższego czasu uważnie śledzę losy moich blogowych znajomych i muszę przyznać, że to bardzo wciąga. Baaardzo! Ten kto przeżywa blogową przygodę z pewnością dobrze wie, o czym mówię. Pomyślałam, że byłoby świetnie poznać nowych, ciekawych ludzi, dowiedzieć się czegoś nowego, dzielić smutki i radości blogowej rodzinki i chyba właśnie te argumenty zaważyły na podjęciu takiej, a nie innej decyzji. W każdym razie bardzo się cieszę, że wreszcie mam prywatny kącik w  sieci. Taki osobisty, tylko mój, gdzie mogę poruszyć nurtujące mnie tematy, opisywać swoje bolączki czy też radości.

Pozdrawiam wszystkich serdecznie i do przeczytania wkrótce. [Jako że zamierzam zaglądać tu stosunkowo często!]