Niedziela nie zaczęła się zachęcająco. Budzące się ze snu miasto pogrążone było w szarościach i gwałtownie spadającym z nieba deszczu. Odgłosy uderzających o parapet kropel oraz ciepłe łóżko nie zachęcały do wczesnej pobudki. Częściowo zarwana noc również dawała się we znaki. Z trudem wychyliłam głowę spod kołdry, by zerknąć na zegarek i zrobić krótkie rozeznanie dotyczące dzisiejszej aury. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, iż dzisiejszy dzień nie będzie należał do tych pięknych. Szkoda, pomyślałam, w taki deszcz nie ma sensu ruszać się z domu. Po czym błogo zasnęłam.
Kiedy już się wybudziłam ze snu, było późno. Nawet za późno. By nie tracić jeszcze więcej czasu, wstałam. Po doprowadzeniu się do porządku, trzeba było jeszcze zrobić to samo z domem. Zdążyłam już posprzątać wszystkie łazienki i kuchnię, kiedy to niespodziewanie świat został cudownie rozjaśniony przez promyki słońca. Niemalże równocześnie w mojej głowie zapaliła się żarówka: „Co za piękny dzień! Takiego dnia, to ja nie będę tracić na sprzątanie". Rzuciłam ścierami w kąt i pobiegłam do pokoju, gdzie Połówek robił to, co lubi najbardziej, czyli siedział przed komputerem (uroki bycia z informatykiem).
- Kochanie, zobacz, jaki piękny dzień! Jedziemy na wycieczkę??
Ukochany zrobił szybkie rozeznanie i doszedł do wniosku, że dzień w istocie piękny. Już zaczęłam się bać, iż ciężko będzie go wyrwać od tego fascynującego urządzenia, jakim jest komputer i że będę musiała go przekonywać posługując się kobiecymi sztuczkami, a tymczasem poszło z nim tak łatwo. Tym lepiej. Pozostało tylko pytanie, gdzie jedziemy?
Po szybkim przestudiowaniu przewodnika wydedukowaliśmy, że wybierzemy się do opactwa Bective, a po drodze zaliczymy również Trim w hrabstwie Meath. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Spakowaliśmy aparat i udaliśmy się w drogę. Każdy przebyty kilometr utwierdzał nas w przekonaniu, iż podjęliśmy świetną decyzję. Pogoda była piękna. Cudownie lazurowe niebo, po którym rozproszone były białe obłoki nisko zawieszone nad ziemią. Soczysta zieleń wokół i ciepłe promienie słońca cudownie ogrzewające wszystko, co spotykają na swojej drodze. To była wymarzona pogoda. Tak pięknej aury już dawno nie było. Jechaliśmy więc w świetnych nastrojach, śmiejąc się, słuchając muzyki i niecierpliwie odliczając kilometry do naszego celu.
Średniowieczne miasteczko Trim przywitało nas słonecznie i kolorowo. Miło było patrzeć na jego uliczki upiększone mnóstwem bujnych kwiatów, kolorowe puby i sklepy. W samym centrum miasta dumnie wznosi się zamek Trim. Jego bryła pochodzi z początków XIII wieku. Z trzech stron okalają go mury obronne o grubości dochodzącej nawet do 3,5 metra. Z czwartej strony zaś dostępu do zamku broni rzeka Boyne. Dziś to już tylko ruiny, warte jednak zwiedzenia. I słynne, bo świat mógł je podziwiać jako jedną ze scenerii w "Braveheart" Mela Gibsona.
Cudowna pogoda, dzięki której zamek wyglądał jeszcze bardziej imponująco, sprawiła, że całość wywarła na mnie duże wrażenie. Bardzo duże. Szybko zaparkowaliśmy samochód na pobliskim parkingu i pobiegliśmy do głównego wejścia. Po zakupie biletów, okazało się, iż musimy czekać 30 min, by móc zwiedzić wnętrze zamku (tylko z przewodnikiem). Poświęciliśmy więc ten czas na zwiedzanie i fotografowanie ruin. A jest co zwiedzać. Aby dokładnie przyjrzeć się wszystkim atrakcjom (łącznie ze zwiedzaniem wnętrza zamku) i pospacerować brzegiem rzeki Boyne, potrzeba na to kilku godzin.
Minuty dzielące nas od zwiedzania z przewodnikiem upłynęły bardzo szybko. O 16:00 rozpoczęliśmy zwiedzanie fortecy od jej wewnętrznej części. Zajęło nam to godzinę. Dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o życiu w tym imponującym zamku. Okazało się na przykład, że rodzina w nim zamieszkująca nie potrzebowała praczki, bowiem ubrania były… wietrzone. Wystawiano je przez specjalnie dostosowane do tego celu okna, a silny wiatr robił swoje. Jako ciekawostkę podam też, iż zamek ten nie był idealnym miejscem do życia. Był zimny, mroczny, a w dodatku śmierdzący. A wszystko z powodu żołądków owiec, którymi były powykładane okna. Dodatkową atrakcją były szczury. Wabione zapaszkiem z zamku, opuszczały pobliską rzekę i wędrowały do fortecy. Niejednokrotnie swymi rozmiarami przypominały psa ;) Nic więc dziwnego, że jedną z najbardziej intratnych posadek w fortecy była fucha szczurołapa. Drugim cenionym specem w zamku był człowiek zajmujący się wietrzeniem ubrań.
Przy okazji zwiedzania miałam okazję zamienić kilka zdań z sympatycznym starszym panem. Zaczęło się tradycyjnie od wychwalenia pogody, skończyło się natomiast na romantycznym wyznaniu na szczycie zamku, kiedy to ów pan wykorzystał chwilową nieobecność Połówka (zajętego fotografowaniem), by wyszeptać mi do ucha: „You are beautiful". Z zaskoczenia odebrało mi mowę, zdążyłam się tylko uśmiechnąć. Kiedy zaś już ją odzyskałam, mój „adorator” jak gdyby nic oddawał się w najlepsze podziwianiu panoramy Trim. I jak tu nie lubić Irlandczyków?
Po zakończeniu zwiedzania wnętrza fortecy, udaliśmy się na drugi brzeg Boyne, gdzie znajduje się Talbot Castle. Zamek Talbotów to ufortyfikowana rezydencja z XV wieku, wybudowana przez samego sir Johna Talbota, słynnego przeciwnika Joanny d’Arc w wojnie stuletniej. Tuż za zamkiem wznosi się XIV-wieczna Yellow Steeple, czyli Żółta Wieża. Niestety XVII-wieczne wojny odcisnęły na niej swoje piętno i do naszych czasów przetrwała tylko część tej 40-metrowej dzwonnicy. Będąc na drugim brzegu Boyne, jeszcze raz ogarnęliśmy wzrokiem cały kompleks ruin, by móc zachować ten obraz jak najdłużej w naszej pamięci. Następnie zaś udaliśmy się na spacer malowniczymi uliczkami Trim.
Miłośnicy zwierzaków mogą także udać się na małą wizytę do osłów, które rozkosznie pasły się w zagrodzie nieopodal zamku. Oczywiście nie mogłam przegapić takiej okazji. Kocham futrzaki, więc nie omieszkałam odwiedzić sympatycznych i interesownych (!) kłapouchów. Bez problemu udało nam się zwabić cztery osiołki do płotu. Okazało się jednak, że to cwane sztuki! Obczaiły szybko, że nie mamy nic czym moglibyśmy je nakarmić, strzeliły focha i kompletnie nas zignorowały. Na szczęście przechodząca obok rodzinka miała zapasy żywności, którymi podzieliła się z przesympatycznym stadkiem. My zaś mieliśmy okazję do bliższego przyjrzenia się tym stworzonkom i uwiecznienia ich na fotkach (zdjęcia po lewej stronie bloga w galerii "Trim"). Po spotkaniu z osłami ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. A opactwo Bective? No cóż, musi poczekać. Ale na pewno do niego dotrzemy.