niedziela, 30 września 2007

Skomplikowana męska natura :)

Dzisiaj, Moi Drodzy, nie będzie relacji z wycieczki, bo po prostu jej nie było. Doszliśmy do wniosku, że dzisiejszą niedzielę spędzamy razem, w domu. Ranek, jak to zazwyczaj bywa w niedzielę, zaczął się niezbyt zachęcająco. Słoneczko musiało zaspać, bo do rządów dobrał się deszcz. A trzeba przyznać, że nie próżnował. Już zaczęłam się obawiać, że cała niedziela będzie deszczowa. Na szczęście myliłam się. Wkrótce deszcz przestał padać i pojawiło się piękne słoneczko.  

Niedzielę zaczęliśmy dość nietypowo, bo wybraliśmy się na zakupy. Musieliśmy kupić kilka rzeczy. W sumie, to ja musiałam, nie my ;) Nie wiem, czy wspominałam, ale moja druga połówka ma w sobie coś z typowego faceta: nie cierpi zakupów. Często też stosuje przeróżne taktyki, żeby mnie zniechęcić do wyprawy do sklepu. A że jest bardzo inteligentny i pomysłowy, to owych taktyk i zagrań, jest mnóstwo! Kiedy nie uda mu się, zniechęcić mnie do zakupów, nie poddaje się. Walczy dzielnie, tym razem robiąc wszystko, by maksymalnie skrócić czas spędzony w sklepie. Wykrzywia usta w podkówkę, marudzi, narzeka, ciągnie  mnie za ubranie, czasem ucieka się nawet do szantażu ;) No doprawdy, mam nieraz wrażenie, że mam do czynienia z dzieckiem ;) I jak tak obserwuję matki robiące zakupy z małymi dzieciakami, to nie widzę wielkiej różnicy między nimi, a moim ukochanym ;) Stosowane taktyki są niemalże identyczne. No, może z małymi wyjątkami. Mój ukochany, w ramach buntu, nie tarza się po podłodze, nie płacze rzewnymi łzami, nie kopie i nie gryzie ;)

I gdyby nie ta malutka skaza, to byłby ideałem. Wiemy jednak, że ideałów nie ma, więc nie musze się łudzić, że ta jego niechęć do sklepów minie. Może co najwyżej pogorszyć się ;) A tego bardzo bym nie chciała!

Muszę przyznać, że zakupy w pełni się udały, efekt jest więc łatwy do przewidzenia :) Szczęśliwa kobieta, to kobieta po udanych zakupach! Mój przypadek to potwierdza.

Tak poza tym, to muszę dodać, że mój ukochany odkrył w sobie nowy talent: pichcenie :) Jest nim tak zachwycony, że postanowił przygotować dzisiejszy obiad. Bez obaw więc oddałam kuchnię w jego ręce. W ostatnim czasie, mój mężczyzna zachwycił mnie swymi potrawami, miałam więc namiastkę jego zdolności kulinarnych. Spokojnie udałam się do pokoju, nie obawiając się, że zaraz dobiegnie do mnie jego przeraźliwy krzyk, który spowodowany będzie odciętym palcem, albo innym członkiem ;) I słusznie. Dzielnie sobie radził, a do mnie dochodziły jedynie hałasy wydobywające się z kuchni i cudowna woń, oznaczająca udany obiadek :) Po zakończonym dziele, zawołał mnie do siebie. Tak jak przypuszczałam: kuchnia nie była pokryta krwią, zastałam go w jednym kawałku, miał się dobrze, a wręcz rósł z dumy ;)  Czym prędzej skosztowaliśmy jego dzieła: pyszne! Po raz kolejny doszłam do wniosku, że najlepszymi kucharzami są mężczyźni! :) Przy okazji, nabawiłam się pewnych wątpliwości. Tak się  teraz zastanawiam, czy on gotuje dla własnej przyjemności, czy po prostu ma dość moich obiadów i w obawie o własny byt, postanowił wziąć sprawę w swoje ręce ;) Bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze ;)

piątek, 28 września 2007

Lost

Jestem. A mało brakowało  i zostałabym w zupełnie obcym mieście. Przyznaję, nie grzeszyłam nigdy i ciągle nie grzeszę orientacją w terenie  ;) Muszę z bólem przyznać, że mój mężczyzna przerasta mnie w tej kwestii. Wiele podróżujemy po Irlandii, często znajdujemy się w danym miejscu po raz pierwszy, a mimo tego, on porusza się tam z pewnością, tak jakby żył tam od wielu miesięcy. Gdy zwiedzamy zabytki, jemu wystarczy jeden rzut oka na mapę i już wie, że za rogiem będzie taki, a taki zabytek, że na takiej i takiej uliczce, będzie to i to. Dostaję wtedy wytrzeszczu oczu, patrzę na  mojego dzielnego towarzysza z zapartym tchem i szczęką sięgającą ziemi. Jak on to robi? Skąd on to wie? Prorok, czy co? Ja z kolei zabieram się do mapy, jak pies do jeża. Kręcę nią na wszystkie strony, odwracam do góry nogami, składam, rozkładam… I nic. Nic nie pomaga. Dalej nie wiem, gdzie się znajdujemy!  Nawet nie wiecie, jak upierdliwe to bywa! Nie wiedziałam, że jestem aż tak ograniczona ;) Wiecie, jak to boli? ;)

Dziś po raz pierwszy wybrałam się na moje zajęcia z francuskiego dla zaawansowanych. Ekscytacja szybko została zastąpiona mała paniką. Oczywiście zdążyłam z trudem, bo przecież musiałam trafić do tego budynku, co nie trzeba! A jak inaczej! Jak stanęłam przed uczelnią, to zwątpiłam. „Jezu, ale to ogromne! Co ja tu robię?” – to była pierwsza myśl, która mi się nasunęła, gdy zobaczyłam ten uniwerek. Przyzwyczajona do swojej, małej polskiej uczelni, nie spodziewałam się takiego kolosa… Z trudem powstrzymałam nieodpartą chęć powrotu do domu. Nic to. Trzeba się tam udać. Nie obyło się bez pytania o drogę i gdyby nie pomocni Irlandczycy, to pewnie zdążyłabym na ostatnie pięć minut zajęć. To oczywiście jest wersja optymistyczna.  Pesymistyczną zachowam dla siebie.

W końcu jednak dotarłam do właściwej sali. Zajęcia nie były zbyt trudne, bo prowadząca zajęcia chciała zrobić rozeznanie dotyczące naszego poziomu wiedzy (piętnastoosobowa grupa, w tym czternastu mieszkańców Zielonej Wyspy i jakaś dziewczyna z dalekiego kraju ;) Każdy w innym wieku, połowa z pewnością po pięćdziesiątce.  Przerobiliśmy więc materiał podstawowy, tak dla przypomnienia. Potem przeszliśmy do tekstu o zaawansowanym poziomie. Co niektóre osoby, przeliczyły swoje umiejętności, bo ich mina wyraźnie mówiła, że są w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie ;) Zajęcia upłynęły w bardzo miłej atmosferze, na żartach i śmiechu. Było sympatycznie. Do czasu… Mniej sympatycznie zrobiło się, kiedy kurs dobiegł końca i trzeba było opuścić uczelnię. Normalnie, aby dotrzeć do wyjścia, poleciałabym za całym stadkiem ludzi. Problem jednak w tym, że wszyscy się gdzieś ulotnili! I co tu robić? Spokojnie, nie denerwuj się. Porozglądaj się i znajdź jakieś znaki wskazujące wyjście. Tak też zrobiłam. Część trasy przebyłam bezbłędnie, dotarłam na parter i tu zaczęły się problemy. Trafiłam jeszcze na jednego zagubionego z mojej grupy, który najwyraźniej miał ten sam problem.  Poszukaliśmy razem, w końcu znaleźliśmy jakieś drzwi i wyszliśmy. Gość poszedł do swojego auta, a ja zostałam sama. Sama w egipskich ciemnościach! I panika: „Gzie ja u licha jestem? Przedtem mnie tu nie było! Nie tak przyszłam!” Rozpoczęłam więc poszukiwania samochodu, w którym miał czekać narzeczony. Obeszłam pół uczelni, zaglądając na każdy parking i szukając auta. A że w nocy wszystkie koty są czarne, to nie było łatwe.. Autko jak na złość ma ciemny kolor…. Gdzieś po 20 minutach daremnego szukania, przeistoczyłam się w żywego sopla lodu, bo wieczór był bardzo mroźny. Z każdym krokiem miałam wrażenie, że oddalam się od tego właściwego parkingu. Ostatecznie, po 30 minutach   gorączkowych poszukiwań  i za zakrętem numer 13957, Wszechmocny zesłał mi auto, które wyrosło nagle przede mną.  Och, jaka była moja radość! Jednak nie zamarznę na kość :) Doczekam się zakończenia kursu, zrealizuję swoje marzenia, zwiedzę jeszcze kawał świata i będę mieć w przyszłości dwójkę dzieci ;) Zostałam uratowana! :)

środa, 26 września 2007

Nadrabianie zaległości :)

Jak mówi tytuł mojego posta – nadrabiam zaległości, które narodziły się jakiś czas temu. Zbyt byłam wtedy zajęta i zmęczona, by uporządkować zaległe sprawy. Zamiast myśleć o porządkach, myślałam o tym, jak odpocząć i w tempie  przyspieszonym zregenerować swoje baterie :) Teraz trafiła się ku temu okazja, jako że mam jeszcze dwa dni wolnego. I żeby nie było, że jestem leniem, to ogłaszam wszem i wobec, że swój urlop wykorzystuję z głową! ;) Dbam o równowagę pomiędzy odpoczynkiem, a pracą :) Tak więc jest siedzenie przed komputerem, oglądanie telewizji, czytanie gazet, ale są także obowiązki polegające na gotowaniu i sprzątaniu :) W pierwszy dzień mojego urlopu, posprzątałam cały dom. Muszę przyznać, że nie było to łatwe zadanie, gdyż ostatnimi dniami moje cztery kąty zostały strasznie zaniedbane przez mnie. Nie wiem, jak mogłam dopuścić się takiego uchybienia w obowiązkach ;) Nie podobne to do mnie ;) Nie lubię bałaganu, więc staram się mieć zawsze porządek, a każda rzecz odkładać na swoje miejsce. Ułatwia mi to potem życie i przy okazji mogę zaoszczędzić czas, a nie trwonić go na gorączkowe szukanie danego przedmiotu. Nie, nie jestem perfekcyjną panią domu i przesadną pedantką. Lubię mieć czysty i zadbany dom. Tak po prostu. Zdarza mi się walnąć ciuchy na dywan i pozwolić im poleżeć tam jakiś czas. Nie za długo jednak, bo mi to po prostu przeszkadza ;) Nie jestem też wiecznym pracusiem, który wraca z pracy i zamiast odpocząć, wynajduje sobie kolejne obowiązki i czynności. Jestem istotą, która ma skłonność do hedonizmu i muszę przyznać, że mi z tym dobrze. Nie widzę w tym nic nienormalnego :) Kiedy trzeba, potrafię być dobrze zorganizowana, solidna i odpowiedzialna. Kiedy zaś nie muszę – pozwalam sobie na odrobinę luzu :) W końcu raz się żyje, więc trzeba korzystać (z umiarem oczywiście :) Korzystam więc z uroków urlopu, dawkuję sobie odpoczynek, ale także i obowiązki ;) Przecież wiemy, że co za dużo to nie zdrowo ;) Na dzisiejsze popołudnie przewidziałam porządki w szufladach mojej szafki nocnej (Gosh, ale nagromadziłaś śmieci kobieto…). Muszę się pochwalić, że czynność została wykonana, a szuflady zrobiły się lżejsze o jakieś 3 kg. Z kolei kosz jest cięższy o te wspomniane 3 kilogramy makulatury i innych zaśmiecaczy ;) Efekt imponujący! Posegregowałam wszystkie papiery, książki i kosmetyki. Dobra wiadomość dla Agi: wybrałam i zaadresowałam kartkę do Ciebie :) (jeszcze jacyś chętni po widokówkę z Zielonej Wyspy? Mam kilka na pozbyciu ;) Teraz zaś odpoczywam, piję kawkę i relaksuję się :) Wspaniałe popołudnie :) Wreszcie czuję, że żyję! :)

wtorek, 25 września 2007

No pain, no gain

Każdy chyba doskonale wie, jak bardzo istotna jest praca i jej posiadanie. Wiedzieli o tym także nasi przodkowie, bo przysłowie „Bez pracy nie ma kołaczy” zrodziło się dawno, dawno temu.  Mimo starych korzeni, przysłowie to zawiera dużo prawdy. Porzekadła ludowe mają zresztą to do siebie, że bywają mądre i prawdziwe :) Wyżej zacytowane zdanie jest ciągle aktualne i śmiem twierdzić, że należy ono do grupy tych nieśmiertelnych, wiecznie mających swe odbicie w rzeczywistości. Praca ma bez wątpienia wiele korzyści, dzięki niej zarabiamy pieniądze, możemy poprawić sobie standard życia, realizować nasze marzenia. Może nam dać wielką satysfakcję i spełnienie zawodowe. Może być przyczyną licznych sukcesów, wybitnej kariery, uznania i poważania w środowisku. Może także zrujnować życie i stać się główną przyczyną wielu niepowodzeń na różnych płaszczyznach życia. Zastanawiał się ktoś z Was, jakie są wady pracy? Podejrzewam, że część z Was codziennie  odczuwa jej defekty  w mniejszym bądź większym stopniu. Być może niektórzy byli nawet świadkami, lub bohaterami dramatów, które były spowodowane pracą. Wiele małżeństw czy związków rozpadło się, bo jeden z partnerów, najczęściej zresztą ojciec, spędzał długie godziny w pracy, niejednokrotnie pracując na wysokich obrotach przez 12 godzin. Stres i zmęczenie nabyte w pracy i przynoszone do domu, zrobiły swoje i dały się odczuć domownikom. Skutki często są bardzo smutne: zwiększona ilość kłótni, ostrych wymian zdań, drażliwość, brak chęci na angażowanie się w rodzinne sprawy, brak ochoty na zabawę czy naukę z dziećmi…Można mnożyć przykłady.  Myślę, że takie dramaty rodzinne, mające u źródła przemęczenie pracą, zdarzają się coraz częściej. Nie jest ciężko znaleźć ich przyczynę. Żyjemy w ciężkich czasach, często spoczywa na nas wielka presja chociażby w postaci utrzymania rodziny. Płace w Polsce są ciągle nieadekwatne do wykonywanej pracy, a często także do umiejętności i wykształcenia. Ludzie zarabiają grosze.  Życie jest drogie,  a w domu często czeka gromadka dzieci do wyżywienia. W takich warunkach nasi rodacy nie mają zbyt wielu możliwości. Zdają sobie sprawę, że za ciężką pracę dostają za małe pieniądze, ale zmuszeni są wybrać mniejsze zło, czyli w tym wypadku pójście do pracy za niewielkie pieniądze. Wielu z nich tłumaczy sobie, że zawsze to lepiej mieć te kilka stów niż nie mieć ich w ogóle…A i owszem. Często jednak  podjęta decyzja ciągnie ze sobą destrukcyjne skutki…

Jest jeszcze jedna wielka niedoskonałość pracy: brak czasu na cokolwiek. Przyczyna owego deficytu nie leży na pewno po stronie nieumiejętnej organizacji dnia. Nie oszukujmy się, jesteśmy tylko ludźmi i potrzebujemy wypoczynku. Możemy pracować bez urlopu kilka tygodni, może nawet miesięcy, ale na pewno nie na dłuższą metę, bo prędzej, czy później skutki takiego postępowania będą opłakane. Sprawa wygląda następująco:  spędzamy za dużo godzin w naszych firmach i zakładach pracy. W efekcie nasz dzień jest zdecydowanie za krótki.  Ilość godzin spędzonych w pracy bywa często nieproporcjonalna do godzin poświęconych na odpoczynek i relaks.

Te kilka wolnych dni, z których obecnie korzystam, zaakcentowały wszystkie niedogodności związane z pracą. Teraz, kiedy tryb mojego życia zdecydowanie zwolnił, widzę, ile tracę.  Pracując od 9:00- 18:00 (a czasem dłużej) z trudem mogłam wygospodarować kilka godzin na czytanie, czy relaks. Często przechodziłam od obowiązków w pracy do tych, które czekały na mnie w domu. Taki tryb życia bezwzględnie przyspieszał czas i zabijał wszystkie uroki życia. Teraz zaś, kiedy mam możliwość odsapnięcia, widzę, że czas płynie dużo wolniej. Nagle mam możliwość zrobienia tego, co nie było mi dane zrobić w czasie pracowitego tygodnia pracy. Znów mogę odrobinę dłużej pospać, poczytać w spokoju ulubione czasopisma, zagłębić się w lekturze, pooglądać TV. Wystarcza mi czasu na obowiązki, ale także na odpoczynek. Z przyjemnością udaję się do kuchni, by upichcić coś pysznego dla ukochanego. Gotowanie nie staję się przykrym obowiązkiem, ale czynnością dającą satysfakcję. Nie ma pośpiechu, nie czuję ostrza noża na gardle. Nikt mnie nie goni, mogę pracować na normalnych obrotach. Czas płynie wolno i to mi się podoba!

poniedziałek, 24 września 2007

Clonmacnoise

W ramach urlopu, a co za tym idzie również relaksu, postanowiliśmy wybrać się do Clonmacnoise, najlepiej zachowanego kompleksu klasztornego w środkowej Irlandii. Podróż do tego miejsca planowaliśmy już od dawna, ale dopiero dzisiaj udało nam się tam wybrać. Niebiosa nam sprzyjały, gdyż pogoda była ładna. Rano pojawił się lekki deszczyk, który subtelnie zrosił ziemię. Nie był on jednak na tyle poważny, by skłoniło to nas do tego, by zrezygnować z naszej podróży.  Słoneczko nieśmiało zerkało zza chmur, nie miało jednak na tyle odwagi bądź chęci, by wykorzystać całą swoją moc do ogrzania tej pięknej irlandzkiej ziemi. Światło tych delikatnych promyków towarzyszyło nam przez całą drogę, by na koniec milutko zaskoczyć nas swoją intensywnością.

Gdy wąska dróżka dobiegła końca, a zza pagórka wyłonił się pierwszy fragment tego kompleksu, wydałam z siebie głośny zachwyt. Cluain Mhic Nois (oryginalna irlandzka nazwa zanim uległa przekształceniu na angielski odpowiednik) przyjęło nas gościnnie, hojnie prezentując swe bogactwa. Jego piękno jest w głównej mierze zasługą wspaniałego położenia, gdyż kompleks ten znajduję się w zakolu rzeki Shannon, co sprawia, że całość prezentuje się naprawdę malowniczo, szczególnie w piękny słoneczny dzień. Zdaję sobie sprawę, że są rzeczy i miejsca piękniejsze od Clonmacnoise, ale mimo wszystko gorąco wszystkim polecam, bo miejsce to ma niewątpliwie swój niepowtarzalny klimat.  

Na teren kompleksu wchodzi się obok centrum informacji turystycznej. Naszą podróż do przeszłości rozpoczęliśmy obejrzeniem ekspozycji  przedstawiającej zbiór rzeźbionych płyt nagrobnych, a także kolekcję trzech  oryginalnych  krzyży, umieszczonych tam, by uchronić je przed szkodliwymi czynnikami atmosferycznymi. W miejscu oryginałów stoją zaś wierne repliki.  Po ekspozycji,  przyszedł czas na projekcję filmową, która krótko i zwięźle przedstawiła nam historię Clonmacnoise i jego założyciela. Koniecznie należy ją obejrzeć, by móc się zapoznać z burzliwymi dziejami tego miejsca. Warto bowiem znać kilka faktów z przeszłości tego obiektu. Klasztor ten został założony przez św. Ciarana w 545 r, a z upływem czasu miejsce to zostało rozbudowane. Jego sława rosła do tego stopnia, że stał się najważniejszym ośrodkiem religijnym w całym kraju. Jak wiemy, sława jednak ma często ciemne strony. W tym wypadku doprowadziła ona do upadku tego miejsca, gdyż jego ranga i bogactwo przyciągnęło zachłannych Normanów. W efekcie, osada ta była wielokrotnie plądrowana i podpalana.  Niestety każdy  barbarzyński atak sukcesywnie dokładał cegiełkę do upadku Clonmacnoise.  Sądny dzień w historii tego obiektu, nastąpił w roku 1552, kiedy to garnizon angielski doszczętnie go splądrował. Cluain Mhic Nois już nigdy nie podniosło się z ruiny. Dziedzictwo narodowe Irlandii zostało jednak szczęśliwie wzbogacone przez ruiny kompleksu. Do naszych czasów przetrwały tylko pozostałości w postaci dwóch okrągłych wież, zbioru licznych krzyży i kościołów, katedra oraz ruiny normańskiego zamczyska. Kompleks nie należy do ogromnych, co nie oznacza też, iż jest małych rozmiarów. Na jego dokładne zwiedzenie nie potrzeba połowy dnia. Nam zajęło to około trzech  godzin. Nie spieszyliśmy się. Wolno i uważnie przyglądaliśmy się obecnym tam skarbom. Podziwialiśmy wiejski pejzaż, poświęcaliśmy swoją uwagę malowniczemu zakolu Shannon, która wydawała się leniwa i uśpiona. Ze snu wyrywały ją  statki wycieczkowe i jachty, które od czasu do czasu burzyły taflę wody.

Po obejrzeniu wszystkich zabytków, znajdujących się na terenie kompleksu, udaliśmy się na krótką przechadzkę wzdłuż Shannon, najdłuższej rzeki na Zielonej Wyspie. To był wspaniały moment relaksu i obcowania z natura. Delikatny szum rzeki oraz świeże, rześkie powietrze przypominało mi o naszym polskim morzu, o wydarzeniach, które rozgrywały się na jego plaży… O Polsce. Głęboko wdychałam to orzeźwiające powietrze i czułam, że jestem w ojczyźnie. Miałam wrażenie, że czas cofnął się o kilka lat, a ja stoję właśnie na brzegu Bałtyku…

By jeszcze bardziej urzeczywistnić wspomnienia, udaliśmy  się na pobliską przystań. Nie omieszkaliśmy wejść też  na pagórek, który dumnie wznosi się nad przystanią. Znajdują się tam bowiem ruiny zamczyska normańskiego. Aby się tam dostać trzeba było przejść przez wejście, taki niby płotek i wejść na łąkę, gdzie stadko krówek pasło się, nie zwracając uwagi na licznych turystów. Niby nic trudnego, a jednak ;) Szybko znaleźliśmy się na łączce i skierowaliśmy  się w stronę zamku. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy łagodne krówki okazały się wściekłymi stworami z piekła rodem! Potężny byk ruszył w naszą stronę! U mnie przerażenie zdecydowanie wzięło górę nad zdziwieniem, w ułamku sekundy włączył mi się instynkt samozachowawczy i o mało nie uruchomiła się syrena ;) W przypływie egoizmu i strachu, nie wiele myśląc schowałam się za moją połówką, wystawiając go tym samym na pierwszy strzał ;) Po czym jednomyślnie doszliśmy do wniosku, że nie chcemy jeszcze umierać i sprintem ruszyliśmy do płotu, by czym prędzej wydostać się z posesji rozjuszonego i niegościnnego byka. O nie, nie będziemy się bawić w corridę! ;) Dobiegliśmy do płotu i w tym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że mój ukochany posłużył całkiem przypadkowo i nie świadomie za… torreadora! Jego czerwona koszulka okazała się przysłowiową płachtą na byka ;) Kiedy nic już nam nie groziło, a emocje opadły, dopadła mnie straszna głupawka. Nie mogłam powstrzymać śmiechu, podobnie jak obecni przy płocie panowie, którzy z rozbawieniem obserwowali cała sytuację ;) Mój dzielny rycerz  (jak to mężczyzna ;) uznał, że tak łatwo się nie podda, a do zamku dostać się musi! Pobiegł więc do samochodu, by przyodziać się w zbroję (czyt: kurtkę o neutralnym dla byczka kolorze). Tym razem jednak próba się powiodła i szczęśliwie dotarliśmy na pagórek, by móc bliżej przyjrzeć się ruinom :)

W planach na dzisiejsze popołudnie, mieliśmy także wizytę w Athlone. Nie udało nam się jednak zwiedzić znajdującego się tam zamku, gdyż było na to za późno. Cóż, zrobimy to innym razem. W ramach rekompensaty, wymusiłam na dzielnym rycerzu (ku jego utrapieniu) zakupy w centrum handlowym w Athlone. Byłam jednak już odrobinę zmęczona wrażeniami, toteż zakupy ograniczyłam do kilku najciekawszych stoisk ;) W efekcie wyszłam ze sklepu z dwoma topami i dwoma kompletami kuszącej bielizny, bo zmysłowa bielizna, to moja wielka słabość :) Krótko mówiąc: wycieczka i zakupy były świetne! :) Cudowny początek mojego urlopu :)

PS. Wybaczcie długość posta :)

niedziela, 23 września 2007

Urlopik :)

Moi Drodzy :) Wreszcie doczekałam się upragnionego urlopiku :) Ta myśl wiernie towarzyszyła mi przez cały dzień i podtrzymywała mnie  na duchu. A było ciężko… Jak zwykle zresztą w sobotę. Żadna nowość ;)  Znów wróciłam wyczerpana. Tym razem jednak, uczucie wyczerpania szło w parze z ogromnym poczuciem szczęścia :) A wszystko oczywiście za sprawą ostatniego dnia pracy!  Nawet nie wiecie, jak się cieszę! Przez najbliższe dni zamierzam wypocząć i nadrobić wreszcie zaległe rzeczy. Troszkę się już tego naskładało. Domek prosi się o gruntowne porządki, na szafce czekają cierpliwie książki, które dawno temu zaczęłam czytać i nie dokończyłam… Liczę, że te kilka dni luzu pozwolą mi na uporządkowanie zaległości i solidne naładowanie baterii, bo te obecne są już na wykończeniu ;) Nie mogę się już doczekać błogiego wylegiwania się w łóżku, wstawania o tej godzinie, o której chce się wstać, nie zaś o której trzeba zwlec się z łóżka. Ogromnie mi tego brakowało ostatnimi dniami… Ale póki co, to już przeszłość :) Nie myślę już o tym. Swoje myśli kieruję na dużo bardziej pozytywne tory: w następnym tygodniu rozpoczynam zajęcia z francuskiego dla zaawansowanych (yipee!), jutro być może znów wycieczka (słoneczko zaświeć proszę!),  a dziś… Dziś już tylko relaksik :) Pomaga mi w tym m.in. Emmanuel Moire i „Je fais de toi mon essentiel” :) Tę piosenkę dedykuję Tobie Aguś, wiem, że lubisz jego muzykę :) I tym optymistycznym akcentem kończę mojego posta i udaję się na dalsze leniuchowanie :)

piątek, 21 września 2007

W oczekiwaniu na weekend

Znów tryskam energią i humorem.Jak dobrze! Świetnie jest znów poczuć się szczęśliwą osobą :) Być po prostusobą… Cieszyć się życiem i każdą jego chwilą…

Odliczam dni do sobotniegowieczoru, bo wtedy zacznie się dla mnie mój urlopik. Tego mi potrzeba. Muszęjakoś ukoić nadszarpnięte ostatnio nerwy i naładować akumulatory. Nie możnapoświęcić życia tylko i wyłącznie  napracę. Tzn można. Ale nie powinno się tego robić… Ostatnie dni przypomniały mio tym, że jestem zwykłym śmiertelnikiem, nie zaś najnowszej generacji robotemzaprogramowanym do pracy.

Czekam więc z niecierpliwością nasobotni wieczór :) Wizja długiego weekendu, to niezastąpiony zastrzyk napoprawę nastroju. To już niedługo :) Tylko jeden dzień  mnie dzieli od zasłużonego odpoczynku. J E DE N!

Wczorajszy wieczór znakomiciepoprawił mi humor. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak ważne jest w życiudocenianie rzeczy małych, powszednich i z pozoru niezbyt istotnych. Muszęprzyznać, że ostatnio troszkę o tym zapomniałam, pogubiłam się odrobinę w szaleńczymupływie czasu. Wracałam późno z pracy i to właśnie było główną przyczyną mojejfrustracji. Nie wystarczało mi czasu na zrobienie wszystkich czynności, któreprzewidziałam. Często zdarzało się, że wpadali do nas goście, a to jeszczebardziej skracało i tak już krótki wieczór. Każdy tydzień wyglądał podobnie,sześć dni z siedmiu było poświęconych na pracę. I tak mijały tygodnie. Praca,dom, sen i znów praca. Zaczęło to przypominać błędne koło. Skutki tegozwariowanego trybu życia  nie byłypozytywne. Złapałam się na tym, że nawet najmniejsza rzecz mnie irytuje i psujehumor. Zrobiłam się drażliwa i zmęczona. Zaczęło uchodzić ze mnie życie, azapasy energii i dobrego humoru szybko osiągnęły dramatycznie niski poziom… Całasytuacja została jeszcze bardziej zaogniona przez pierwsze objawy nadchodzącejzimy. Szarość i nijakość zagościły nie tylko na ulicach, ale również w moimżyciu….W końcu jednak zapaliła się kontrolka sygnalizująca: „Tak dalej być niemoże! Musisz coś z tym zrobić! Szybko!” Wtedy oprzytomniałam i postanowiłam wziąćsprawę w moje ręce zanim będzie za późno. Realizuje więc mój plan. Teraz nanowo uczę się doceniać każdą pozytywną rzecz. Cieszy mnie to. Wiem, że jest tojedyne wyjście z tego błędnego koła. Innego nie znalazłam…  

Lovely evening

Ach ci mężczyźni! Z nimi źle, alebez nich jeszcze gorzej!

Dziś Mój Ukochany sprawił miwielka niespodziankę! Muszę przyznać, że to była ostatnia rzecz, której bym siępo nim spodziewała! Nie żebym go nie doceniała…. Ale prędzej bym się już chybaśmierci spodziewała niż tego, co wymyślił Mój Mężczyzna  ;) Ale po kolei :) Wróciłam zmęczona z pracy, zjedliśmyszybko obiad i nie mieliśmy już zbyt wiele czasu na odpoczynek. Musiałam jechaćna zajęcia. Odwiózł mnie narzeczony oczywiście :) Zajęcia były średnio ciekawe,trochę się wynudziłam, bo materiał nie był zbyt trudny i przerabialiśmy gowolno. W końcu jednak dobiegły końca :) Udałam się więc przed szkołę, gdziemiała czekać na mnie moja druga połówka. Nie zdziwiłam się zbytnio, kiedy Gonie było. „Pewnie zasiedział się przed komputerem… Jak zwykle” – pomyślałamsmutno. Czekałam więc cierpliwie, aż nadjedzie, a głupie myśli same się rodziływ mojej głowie: „Zapomniał o mnie! Komputer jest ważniejszy!”. I tysiącepodobnych. Kobiety tak ponoć mają ;)

Wreszcie zajechał dobrze mi znanywóz, a w nim On. Od domu dzieliło nas zaledwie kilka minut, więc rozmowa wsamochodzie była krótka:

- Co robiłeś?

- A zobaczysz!

- Na  pewno nie robiłeś NIC, co mogłabym zauważyć! –moja złośliwa i ciemna strona przemówiła będąc święcie przekonana, że czasspędzony beze mnie, upłynął Mu w towarzystwie kompa… Jego drugiej miłości.

Jakże wielkie było więc mojezdziwienie, kiedy weszłam do kuchni i zobaczyłam kolację przygotowaną przezUkochanego! „Czy to aby na pewno moja kuchnia i mój dom??”- zwątpiłam. W tymsamym momencie uderzyła mnie ogromna fala wyrzutów i zrobiło mi się po prostugłupio. Głupio, bo byłam taka wredna i złośliwa dla Niego, a On to zrobił dlamnie! Bez okazji, co najważniejsze!

Widok przepysznych krokietów iMojego Mężczyzny zręcznie uwijającego się w kuchni, rozczulił mnie do reszty.Patrzyłam na niego i zdałam sobie sprawę, jak wielką szczęściara jestem, bo mamJego!

Wieczór więc upłynął wsielankowej atmosferze. Przy lampce wytrawnego francuskiego wina, przy świecachi w jego towarzystwie… Ta romantyczna kolacja, obfitująca w pełne miłościspojrzenia i wyznania sprawiła, że stres dnia dzisiejszego minął bezpowrotnie… Liczyliśmysię tylko my i ta chwila. Trzymając swoją dłoń w jego rękach, rozkoszowałam siętym uroczym wieczorem i chciałam zatrzymać tę chwilę jak najdłużej…

środa, 19 września 2007

Winter is coming...

Wszystko co dobre szybko się kończy. To już wszyscy wiedzą i chyba każdy z nas miał okazję przekonać się o głębokiej prawdzie ukrytej w tych słowach. Tak więc skończyły się już cieplutkie dni w Irlandii… Nie mam co do tego nawet najmniejszych wątpliwości. Dni takie, jak ostatnia niedziela, kiedy to byliśmy na wycieczce, nie powtórzą się zbyt szybko. Piękny błękit nieba został zastąpiony przez szare chmurzyska, co sprawia, że świat wygląda na nieprzyjazny i ponury. Koszmar minionego lata powrócił – znów leje. Pada od dwóch dni, ale dla mnie to i tak o dwa dni za dużo. Już mam dość. Czuję jak ogarnia mnie potężna melancholia, myśli z utęsknieniem powracają do tych pięknych i cieplutkich dni, a  ciało uporczywie domaga się odrobinki ciepła i promieni słonecznych.

Oznaki zbliżającej się zimy są coraz bardziej widoczne. Zmrok zapada już bardzo szybko, po 20:00 godzinie całe miasto jest już pogrążone w  egipskich ciemnościach… Dzień jest zdecydowanie dużo krótszy, poranki i wieczory bardzo chłodne. Można wyczuć, tak dobrze mi już znane, zimne, morskie powietrze, które bezlitośnie przypomina o zeszłorocznej zimie… Słyszę jej kroki, wiem, że jej przybycie to kwestia bardzo krótkiego czasu. A ten jak na złość płynie zdecydowanie za szybko dla mnie…  

Mój organizm kompletnie zwariował,jakoś ciężko mi go przekonać, iż zmrok za oknem nie oznacza koniecznie pójścia do łóżka i długiego snu. Efekt jest taki, że wieczory spędzam najczęściej w moim łóżku w towarzystwie książek bądź też kobiecych pisemek, szczelnie owinięta kołdrą… Oczywiście nie ma mowy o „upojnych”, długich nocach spędzonych na czytaniu interesujących lektur. Ciężko bowiem jest mi skupić się nad jakimś czytadłem dłużej niż godzinę, góra dwie. W efekcie każda próba kończy się tak samo: ogarnia mnie błogie ciepełko, powieki robią się wyjątkowo ciężkie i dziwnie często opadają… Następstwem wyżej opisanych objawów są krótkotrwałe odpływy i zaniki świadomości ;) Budzę się i widzę, że właśnie zaliczyłam „czarną dziurę” <odpływ> po raz tysięczny. Dalsze czytanie więc mija się z celem… Z niedowierzaniem wspominam czasy studenckie, kiedy to wstawałam często o 6:00, a noce spędzałam na nauce, ewentualnie na czytaniu kolejnej lektury.. A przecież to było tak niedawno, jakiś roczek temu… Fascynujące, jak człowiek potrafi szybko odzwyczaić się od takich rzeczy…

W takie dni, jak te obecne przeklinam samą siebie, za to, że nie mieszkam na Lazurowym Wybrzeżu, na południu Włoch, czy gdziekolwiek indziej tylko w deszczowej Irlandii. I mimo że uwielbiam ten kraj, to taka pogoda mnie zabija….

poniedziałek, 17 września 2007

Trim Castle

Niedziela nie zaczęła się zachęcająco. Budzące się ze snu miasto pogrążone było w szarościach i gwałtownie spadającym z nieba deszczu. Odgłosy uderzających o parapet kropel oraz ciepłe łóżko nie zachęcały do wczesnej pobudki. Częściowo zarwana noc również dawała się we znaki. Z trudem wychyliłam głowę spod kołdry, by zerknąć na zegarek i zrobić krótkie rozeznanie dotyczące dzisiejszej aury. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, iż dzisiejszy dzień nie będzie należał do tych pięknych. Szkoda, pomyślałam, w taki deszcz nie ma sensu ruszać się z domu. Po czym błogo zasnęłam.


Kiedy już się wybudziłam ze snu, było późno. Nawet za późno. By nie tracić jeszcze więcej czasu, wstałam. Po doprowadzeniu się do porządku, trzeba było jeszcze zrobić to samo z domem. Zdążyłam już posprzątać wszystkie łazienki i kuchnię, kiedy to niespodziewanie świat został cudownie rozjaśniony przez promyki słońca. Niemalże równocześnie w mojej głowie zapaliła się żarówka: „Co za piękny dzień! Takiego dnia, to ja nie będę tracić na sprzątanie". Rzuciłam ścierami w kąt i pobiegłam do pokoju, gdzie Połówek robił to, co lubi najbardziej, czyli siedział przed komputerem (uroki bycia z informatykiem).

- Kochanie, zobacz, jaki piękny dzień! Jedziemy na wycieczkę??

Ukochany zrobił szybkie rozeznanie i doszedł do wniosku, że dzień w istocie piękny. Już zaczęłam się bać, iż ciężko będzie go wyrwać od tego fascynującego urządzenia, jakim jest komputer i że będę musiała go przekonywać posługując się kobiecymi sztuczkami, a tymczasem poszło z nim tak łatwo. Tym lepiej.  Pozostało tylko pytanie, gdzie jedziemy?


Po szybkim przestudiowaniu przewodnika wydedukowaliśmy, że wybierzemy się do opactwa Bective, a  po drodze zaliczymy również Trim w hrabstwie Meath. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Spakowaliśmy aparat i udaliśmy się w drogę. Każdy przebyty kilometr utwierdzał nas w przekonaniu, iż podjęliśmy świetną  decyzję. Pogoda była piękna. Cudownie lazurowe niebo, po którym rozproszone były białe obłoki nisko zawieszone nad ziemią. Soczysta zieleń wokół i ciepłe promienie słońca cudownie ogrzewające wszystko, co spotykają na swojej drodze. To była wymarzona pogoda. Tak pięknej aury już dawno nie było. Jechaliśmy więc w świetnych nastrojach, śmiejąc się, słuchając muzyki i niecierpliwie odliczając kilometry do naszego celu.


Średniowieczne miasteczko Trim przywitało nas słonecznie i kolorowo. Miło było patrzeć na jego uliczki upiększone mnóstwem bujnych kwiatów, kolorowe puby i sklepy. W samym centrum miasta dumnie wznosi się zamek Trim. Jego bryła pochodzi z początków XIII wieku. Z trzech stron okalają go mury obronne o grubości dochodzącej nawet do 3,5 metra. Z czwartej strony zaś dostępu do zamku broni rzeka Boyne. Dziś to już tylko ruiny, warte jednak zwiedzenia. I słynne, bo świat mógł je podziwiać jako jedną ze scenerii w "Braveheart" Mela Gibsona.


Cudowna pogoda, dzięki której zamek wyglądał jeszcze bardziej imponująco, sprawiła, że całość wywarła na mnie duże wrażenie. Bardzo duże. Szybko zaparkowaliśmy samochód na pobliskim parkingu i pobiegliśmy do głównego wejścia. Po zakupie biletów, okazało się, iż musimy czekać 30 min, by móc zwiedzić wnętrze zamku (tylko z przewodnikiem).  Poświęciliśmy więc ten czas na zwiedzanie i fotografowanie ruin. A jest co zwiedzać. Aby dokładnie przyjrzeć się wszystkim atrakcjom (łącznie ze zwiedzaniem wnętrza zamku) i pospacerować brzegiem rzeki Boyne, potrzeba na to kilku godzin.


Minuty dzielące nas od zwiedzania z przewodnikiem upłynęły bardzo szybko. O 16:00 rozpoczęliśmy zwiedzanie fortecy od jej wewnętrznej części. Zajęło nam to godzinę. Dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o życiu w tym imponującym zamku. Okazało się na przykład, że rodzina w nim zamieszkująca nie potrzebowała praczki, bowiem ubrania były… wietrzone. Wystawiano je przez specjalnie dostosowane do tego celu okna, a silny wiatr robił swoje. Jako ciekawostkę podam też, iż zamek ten nie był idealnym miejscem do życia. Był zimny, mroczny, a w dodatku śmierdzący. A wszystko z powodu żołądków owiec, którymi były powykładane okna. Dodatkową atrakcją były szczury. Wabione zapaszkiem z zamku, opuszczały pobliską rzekę i wędrowały do fortecy. Niejednokrotnie swymi rozmiarami przypominały psa ;) Nic więc dziwnego, że jedną z najbardziej intratnych posadek w fortecy była fucha szczurołapa. Drugim cenionym specem w zamku był człowiek zajmujący się wietrzeniem ubrań.


Przy okazji zwiedzania miałam okazję zamienić kilka zdań z sympatycznym starszym panem. Zaczęło się tradycyjnie od wychwalenia pogody, skończyło się natomiast na romantycznym wyznaniu na szczycie zamku, kiedy to ów pan wykorzystał chwilową nieobecność Połówka (zajętego fotografowaniem), by wyszeptać mi do ucha: „You are beautiful". Z zaskoczenia odebrało mi mowę, zdążyłam się tylko uśmiechnąć. Kiedy zaś już ją odzyskałam, mój „adorator” jak gdyby nic oddawał się w najlepsze podziwianiu panoramy Trim. I jak tu nie lubić Irlandczyków?


Po zakończeniu zwiedzania wnętrza fortecy, udaliśmy się na drugi brzeg Boyne, gdzie znajduje się Talbot Castle. Zamek Talbotów to ufortyfikowana rezydencja z XV wieku, wybudowana przez samego sir Johna Talbota, słynnego przeciwnika Joanny d’Arc w wojnie stuletniej.  Tuż za zamkiem wznosi się XIV-wieczna Yellow Steeple, czyli Żółta Wieża. Niestety XVII-wieczne wojny odcisnęły na niej swoje piętno i do naszych czasów przetrwała tylko część tej 40-metrowej dzwonnicy. Będąc na drugim brzegu Boyne, jeszcze raz ogarnęliśmy wzrokiem cały kompleks ruin, by móc zachować ten obraz jak najdłużej w naszej pamięci. Następnie zaś udaliśmy się na spacer malowniczymi uliczkami Trim.


Miłośnicy zwierzaków mogą także udać się na małą wizytę do osłów, które rozkosznie pasły się w zagrodzie nieopodal zamku. Oczywiście nie mogłam przegapić takiej okazji. Kocham futrzaki, więc nie omieszkałam odwiedzić sympatycznych i interesownych (!) kłapouchów. Bez problemu udało nam się zwabić cztery osiołki do płotu. Okazało się jednak, że to cwane sztuki! Obczaiły szybko, że nie mamy nic czym moglibyśmy je nakarmić, strzeliły focha i kompletnie nas zignorowały. Na szczęście przechodząca obok rodzinka miała zapasy żywności, którymi podzieliła się z przesympatycznym stadkiem. My zaś mieliśmy okazję do bliższego przyjrzenia się tym stworzonkom i uwiecznienia ich na fotkach (zdjęcia po lewej stronie bloga w galerii "Trim"). Po spotkaniu z osłami ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. A opactwo Bective? No cóż, musi poczekać. Ale na pewno do niego dotrzemy.


piątek, 14 września 2007

Thank you!

Wczoraj minął pierwszy miesiąc egzystencji mojego bloga. W związku z tym wydarzeniem nasunęły mi się pewne myśli. Jeśli ktoś zastanawia się, jak mogłabym podsumować te kilka minionych tygodni, to muszę przyznać, że rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania :) Nie sądziłam bowiem, że mój blog będzie cieszył się takim zainteresowaniem.  Nie będę więc propagować postawy polityków i przyznam szczerze,  że mnie to bardzo cieszy ;) Bo blog bez  aktywnej publiki, bez tego ważnego elementu, jakim są komentarze, nic by nie wnosił w moje życie. Podejrzewam, że w takiej sytuacji, nie miałabym motywacji do pisania. Być może nawet uznałabym, że to kolejny mój nie najmądrzejszy pomysł i zrezygnowałbym czym prędzej z dalszego tworzenia bloga zapominając, że coś takiego w ogóle miało miejsce.  A tymczasem jest inaczej. I to właśnie dzięki Wam Kochani :) Jest pewne grono osób, które regularnie czytają i komentują moje posty. Bardzo mnie to cieszy! Przez ten miniony miesiąc udało mi się poznać kilka naprawdę interesujących osób, a mam nadzieję, że to dopiero był niewinny początek. Takie maleńkie preludium do czegoś dużo większego. Tych, których nie poznałam, gorąco zachęcam do zostawienia śladu, do ujawnienia się. Pokażcie, że potraficie pisać! Że istniejecie przede wszystkim! :)

Tym zaś, którzy już dawno temu się ujawnili, chciałam dzisiaj serdecznie podziękować. To Wy, w głównej mierze sprawiacie, że z radością otwieram tego bloga, by poczytać, co do mnie napisaliście. Naprawdę mnie to interesuje! Przypomnę, że istotnym powodem, dla którego założyłam tego bloga, była właśnie chęć nawiązania nowych, interesujących i wzbogacających mnie (wewnętrznie, nie zaś materialnie ;) znajomości. Nie chodziło mi o samo pisanie. Bo przecież mogę założyć sobie pamiętnik i tam opisywać swoje refleksje, tam wylewać swoje smutki, żale, czy też swoje szczęście i radość. Mogłam to zrobić, ale nie zrobiłam. Bo taki tradycyjny  pamiętnik ma jedną wielką wadę. On nie może odpowiedzieć, wyrazić swojego zdania. Nie może zareagować. To martwa rzecz i nic już tego nie zmieni. Nigdy mi nie doradzi, nie pocieszy, nie będzie podzielał moich małych radości czy smutków. A Wy, Moi Drodzy, macie tę oto przewagę! I za to Was bardzo cenię :) Warto dla Was pisać! To bez wątpienia najprzyjemniejsza forma „marnowania” czasu przed komputerem :)

środa, 12 września 2007

Cisza po burzy

Uff! Jak dobrze, że już po wszystkim! Pisząc posta poświęconego mieszkańcom Zielonej Wyspy, nie spodziewałam się, że wywoła on aż takie kontrowersje. Nawet mi do głowy nie przyszło, że już niedługo, za sprawą Onetu, będę musiała przeżyć starcie ze stadem Polaczków pałających nienawiścią do Irlandczyków i tych, którzy ośmielą się stwierdzić, że ten naród tak naprawdę jest całkiem NORMALNY i FAJNY.  
Przeżyłam wczoraj najazd polskich  mędrców, którzy byli taak bardzo oburzeni moim zachowaniem, że postanowili nawrócić mnie na właściwą (ich zdaniem) drogę. Ciężko było im pojąć, jak ja mogę tak wychwalać Irlandczyków? Powinnam zejść na ziemię, bo prawda jest taka, że ci Irole to tępe sztuki, bez wykształcenia (jakby wykształcenia koniecznie było jednoznaczne z wysokim ilorazem inteligencji i mądrością zyciową), myślący tylko i wyłącznie o hektolitrach cudownego nektaru o nazwie Guinness. Co niektórzy nawet wysili się tak bardzo, iż uznali mnie za imprezowiczkę, miłośniczkę jointów (bo Irol to tylko do tego się nadaje), durnej telewizji i długich wieczorów spędzonych w pubach, rzecz jasna w towarzystwie mojego narodu wybranego, czyli Irlandczyków. Ech… Jak płytkie myślenie mają co niektórzy…. Żal w pewnym sensie takich ludzi, bo ich ograniczenia umysłowe nie pozwolą im na dogłębne poznanie innych kultur (bo po co? przecież prawie każdy Polak może pochwalić się dyplomem wyższej uczelni. Nie to co ci durni Irole). Święcie przekonani, że to oni stanowią elitę Irlandii, bez której ten kraj by zginął, będą prowadzić swój marny malkontencki żywot, dopatrując się przyczyn wszelkich nieszczęść w mieszkańcach Zielonej Wyspy….

Tak, to było do Ciebie Andrzeju. I do Ciebie Rafale. Do Ciebie także  Felixie z Galway. Do Anki6, Izabell i do tysiąca innych przemądrzałych Polaków, którzy podzielają zdanie wyżej wymienionych i cierpią katusze na tej beznadziejnej wyspie…

Pociesza mnie fakt, że oprócz Was, zarozumiałych, wiecznie niezadowolonych i narzekających, są tu normalni, wartościowi ludzie, jak np. Zgryźliwy, Cyniczny czy  Irolka…

A wyjadę stąd wtedy, kiedy grupę wartościowych i mądrych Polaków zastąpi grupa tych mających się za idealnych.

Wtedy, obiecuję, wyjadę! By nie stać się jedną z Was…

wtorek, 11 września 2007

Błogie lenistwo

Weekend minął mi bardzo szybko.Co prawda nie tak, jak planowaliśmy, ale nie było tak źle. W pierwotnej wersjimieliśmy udać się na zachodnie wybrzeże Irlandii. Tam jeszcze nas nie było.Zachodnie wybrzeże Eire oferuje mnóstwo ciekawych miejsc do zwiedzenia. Zaplanowaliśmywięc, że przedłużymy sobie weekend i zostaniemy tam na nocleg, a do domuwrócimy w poniedziałkowe popołudnie. Życie jak zwykle zweryfikowało naszeplany. Owszem, moja druga połówka dostała urlopik, ale ja nie. Okazało siębowiem, że nie mogę dostać wolnego, bo mnie szefowa pilnie potrzebuje wponiedziałek. Za to mogę wziąć sobie wolne w inny dzień. Tylko, że ten innydzień tygodnia mnie nijak urządzał. Szefowa miała już ustalone spotkaniana  poniedziałek toteż nie chciała lubnie mogła ich przesunąć. Przyjęłam to ze spokojem, chyba podświadomiewyczuwałam, że nie dostanę wolnego ;) Przedyskutowałam sprawę z Ukochanym idoszliśmy do wniosku, że wycieczka do Galway i okolic i tak się odbędzie, z tymże nieco opóźniona. A tymczasem uznaliśmy, że wybierzemy się na zwiedzanienaszych okolic…

Troszkę się przeliczyliśmy… Otóżtrudy sobotniego dnia pracy, wyjątkowo długiego (12h) i męczącego, dały sięszybko we znaki. Co prawda obudziłam się wczesnym porankiem, bez żadnychwspomagaczy w postaci budzika, ale szybko doszłam do wniosku, że nie należę dosado-maso i robię sobie dziś dzień dziecka. Żadnych wczesnych pobudek! Tylkoodpoczynek! Za moją teorią przemawiało ciepluteńkie i wygodne łóżeczko orazrozkosznie śpiący  tuż obok mężczyzna Taity;) Tak więc zostałam w łóżku. Przytuliłam się do mięciutkiej poduszki izasnęłam… A kiedy się powtórnie obudziłam dochodziła dwunasta godzina ;) Byłojuż za późno na wycieczkę ;) Poza tym łudziłam się, że niedziela spędzona wdomu będzie dobra okazją do nadrobienia kilku zaległości. Nie była… Ale to jużinna historia… :)

niedziela, 9 września 2007

Słów kilka o tych złych Irolach...

Dziś będzie o temacie, którego do tej pory nie poruszałam, a który jest dla mnie bardzo ważny. O Irlandii. Mojej nowej ojczyźnie. O kraju, który wywarł duży wpływ na moje życie i totalnie je odmienił. Na lepsze.  

Przyjechałam tutaj stosunkowo niedawno, nie zaliczam się więc do grupy osób, które mają za sobą kilkuletni staż w tym pięknym kraju. Zdążyłam jednak poznać różne oblicza Irlandii, spotkać i zapoznać się bliżej z wieloma tubylcami i na podstawie moich doświadczeń wyrobiłam sobie zdanie na temat Zielonej Wyspy. Jest ono jak najbardziej pozytywne.

Przyznam szczerze, że jak słyszę niezadowolonych z Irlandii i ciągle narzekających Polaków, to otwiera mi się scyzoryk w kieszeni i mam dziką ochotę na co najmniej wyeksportowanie ich do jak najdalszego zakątka świata. Nie lubię tych ciągłych wyzwisk i obelg kierowanych w stronę Irlandczyków. Irytuje mnie to okropnie! Denerwują mnie opinie z których jasno wynika, że każdy Irlandczyk to debil, analfabeta, idiota, zacofany człowiek, alkoholik, etc. Denerwują mnie dlatego, że są one po prostu niezgodne z prawdą! Głoszenie takich opinii psuje obraz tego przesympatycznego narodu, co mnie po prostu smuci. Jest mi wtedy wstyd za tych Polaków. Ogromnie wstyd… Po raz kolejny bowiem pokazujemy nasze złe strony i narodowe cechy typu narzekanie i krytykowanie. Bezpodstawne z resztą w tym przypadku…

Zauważyłam pewną zależność. Najczęściej zdarza się tak, że najgorsze opinie o mieszkańcach Zielonej Wyspy głoszą mało inteligentni, prości ludzie, którzy właśnie w takim towarzystwie się obracają. Z racji nieznajomości języka angielskiego i  tutejszej kultury, a także z braku chęci do poszerzenia swojej wiedzy nie mają oni najczęściej okazji do bliższej znajomości z jakimkolwiek tubylcem. Nie mówiąc już o przyjaźni… Ich życie ogranicza się najczęściej do pracy (często fizycznej) i rozrywek typu picie z kolegami i telewizja polska. Nie ma mowy natomiast o zwiedzaniu, nauce języka, próbach zintegrowania się z tutejszym społeczeństwem. I w takim właśnie środowisku rodzą się ich głupie poglądy. Ich ograniczone umysły często nie mogą pojąć, że oprócz tych kilku złych Irlandczyków na których natrafili istnieje przecież mnóstwo innych, tych dobrych. Z góry przekreślają tubylców pozbawiając ich jakiejkolwiek szansy do pokazania się z dobrej strony.

Jak więc jest w rzeczywistości? Jaki jest zatem ten typowy Irlandczyk? W moich oczach wygląda to następująco. Przeciętny Irlandczyk, to osoba naprawdę sympatyczna, bardzo otwarta, przyjazna, chętna do pomocy (bez-in-te-re-so-wnej!), życzliwa po prostu… Nie wiem, może to ja jestem jakąś szczęściarą, gdyż trafiam na samych przyjaznych  tubylców…  I na inteligentnych, co najważniejsze… Większość Irlandczyków wśród których się obracam, to grono nauczycieli (swój swojego znajdzie ;) I są to naprawdę mądrzy i inteligentni ludzie, którzy często wiedzą wiele rzeczy na temat Polski, potrafią wymienić sąsiadów (Polska nie leży więc w Afryce), główne miasta, a nawet powiedzieć co nieco o historii naszej ojczyzny. A czy u nas w Polsce, każdy obywatel mógłby coś powiedzieć na przykład o historii Francji, Irlandii czy np. Holandii? Nie. Nie ma więc sensu pisać i mówić, że „Irole to debile, bo nie wiedzą, gdzie leży Polska”. Tacy ludzie są bowiem w każdym kraju… Zawsze są ci mądrzejsi i ci, którzy nie grzeszą inteligencją. Ci dobrzy i źli.. Naprawdę. Nie ma idealnego kraju w którym wszyscy mieszkańcy są geniuszami i wiedzą wszystko. Po prostu nie ma. Więc nie wymagajmy też, by wszyscy Irlandczycy wiedzieli wszystko o Polsce. To co jest dla nas oczywiste, nie musi być oczywiste dla nich… Nie ograniczajmy świata do własnej osoby… A nawet jeśli ktoś nie jest dobry z historii czy geografii, to przecież nie musi koniecznie oznaczać, że jest tępy. O jego wartości nie decyduje tylko wiedza…. Powiedziałabym nawet, że ważniejsze jest to, jakim człowiekiem on jest. A nie jaki ma iloraz inteligencji…

O ile piękniej i przyjemniej byłoby na Zielonej Wyspie, gdyby z jej ulic zniknęły niezadowolone, wilkiem patrzące na innych, polskie twarze, a zastąpione zostały przez Polaków przyjaźnie nastawionych do tubylców… Ale to chyba marzenie ściętej głowy…

 

Nie chcę tutaj drugiej Polski…  

środa, 5 września 2007

W poszukiwaniu straconego czasu...

Tak sobie myślę, że komputer to okropny złodziej czasu! Od dawna narzekam na brak czasu, doba jest zdecydowanie za krótka i nie wiem doprawdy dlaczego trwa tylko 24 godziny, a nie na przykład 36? Hmm? Ja stanowczo protestuję przeciwko tak krótkiej dobie! Są jeszcze jacyś śmiałkowie, którzy  przyłączą się do mojej manifestacji? Trzeba koniecznie zwiększyć ilość godzin w dobie! Nie wiem, czy to faktycznie dzień jest za krótki na zrobienie wszystkiego na co ma się ochotę i przede wszystkim tego, co trzeba zrobić? Czy też może ze mną jest coś nie tak? Może wraz z przybywającymi latami ubywa mi zdolności organizacyjnych, robię się coraz wolniejsza, czy jak? Zamieniam się w żółwia? Ślimaka?  To jakaś choroba? Nie mówcie tylko, że w przyszłościowa przypadłość będzie się jeszcze bardziej nasilać. Nie zabijajcie mnie takimi wiadomościami! Bardzo proszę!


Że komputer to bezduszny złodziej czasu to już wiemy. Zakomunikowałam to na wstępie. A czemu tak sądzę? Też pewnie wiecie. Wydaje mi się, że wina tkwi po mojej stronie. No przecież nie po stronie komputera! Nie przyszło chyba komuś na myśl, by obwiniać to wielostronne urządzenie, które przecież tak ułatwia nam życie… a czasem utrudnia.Niestety!


Mea culpa! Mea culpa! Mea maxima culpa! Połowa sukcesu za mną, przyznałam się do winy. Nie należę więc do tych chorych i uzależnionych, którzy twierdzą, że przecież nie mają żadnego problemu ze sobą. Ja mam ;) Duuuży! Teraz więc pozostaje mi wypracowanie jakiegoś skutecznego rozwiązania, które pomogłoby mi wyjść z mojego uzależnienia. Potrzebuję pilnie terapeuty! Na gwałt! Tzn nie będzie gwałtu, nikt nie zostanie zgwałcony, nikt też nie będzie gwałcił. Potrzebuję pomocy, a nie doznań cielesnych ;)


Ale, ale… wróćmy do przyczyn mojej choroby. Jest jedna główna. Źle wypracowałam sobie nawyki. Zaraz po powrocie z pracy robię sobie kawę i biegnę, by uruchomić mojego dzielnego towarzysza. Jeśli jest późno i zegar wskazuje niebezpieczną godzinę [powrót mojej brzydszej połówki] wówczas zabieram się za przygotowanie obiadu. Jeśli natomiast mam jeszcze trochę czasu, godzinkę lub dwie, wtedy poświęcam je komputerowi. Nie tak dosłownie ;) Nie gadam z nim, nie opowiadam mu żartów, nie wychodzę z nim na spacer, nie czytam mu bajek, etc.  Siadam przed nim i zabieram się za czytanie moich ulubionych blogów. A że lista jest spora, to przeczytanie i skomentowanie zabiera trochę czasu. "Trochę". Umówmy się, że to trochę trwa od jednej do dwóch godzin. A przecież mam także swojego bloga, na którym spędzam sporo czasu… Wiem Beatko, ostrzegałaś mnie, że blogowanie to fajna sprawa, ale strasznie wciągająca… Tylko czemu to się musiało sprawdzić?


Wydedukowałam więc, że muszę położyć kres  tym złym nawykom i ukrócić czas spędzany przed tym wspaniałym wynalazkiem. Za dużo czasu mi on zabiera, a przez to odbija się to na innych płaszczyznach mojego życia. Nie wystarcza mi już czasu na czytanie. Na mojej szafce nocnej zrobił się mały chlewik, stos moich ulubionych pism powiększa się z tygodnia na tydzień, bo ja jeszcze nie dokończyłam czytania poprzednich numerów, a tu już ukazały się nowe... Stos gazet nie jest osamotniony w swym wyczekiwaniu na mnie. Towarzyszy mu też stos książek. Obok niego piętrzą się materiały do nauki języków… Przewodniki turystyczne…


Tak więc co z tym terapeutą? Zna ktoś jakiegoś? Pilnie poszukiwany do beznadziejnego przypadku nie rokującego zbyt dobrze. Ciężka postać uzależnienia.


Help!

wtorek, 4 września 2007

Tully & Kildare

Po spędzeniu ponad dwóch godzin w Emo, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Do głównego punktu naszej wycieczki, czyli Tully w hrabstwie Kildare.


Hrabstwo to ma wiele do zaoferowania szczególnie dla miłośników koni. Słynie ono bowiem z gonitw i hodowli pięknych rumaków. Jednak to nie wszystko. Kildare to także  bujne łąki, moczary,  to mnóstwo rezydencji wiejskich, imponujące krzyże wczesnochrześcijańskie, wspaniała katedra świętej Brygidy.… Krótko mówiąc: każdy może znaleźć tu coś dla siebie. My przyjechaliśmy tutaj głównie ze względu na konie [kocham te urocze zwierzaki!] znajdujące się w Irish National Stud, czyli Narodowej Stadninie Koni.


Jej historia jest niezwykle fascynująca. Założona została w 1900 roku przez pułkownika Halla Walkera. Walker nie był przeciętnym człowiekiem. Wzbudzał wiele kontrowersji. Wierzył w horoskopy i wpływ gwiazd na sukcesy koni. Stajnie zostały więc rozmieszczone zgodnie z astrologicznymi  przekonaniami Walkera oraz wyposażone w specjalne świetliki umożliwiające wierzchowcom pozostawanie pod korzystnym wpływem księżyca i gwiazd. Najlepsze jest to, że czworonożni podopieczni Walkera odnieśli naprawdę wiele sukcesów! Czy był to zamierzony efekt czy też po prostu przypadek? Tego to ja niestety nie wiem.


W latach 1906-1910 Walker wraz z pomocą jednego z najlepszych ogrodników japońskich, Tassa Eida, urządził Ogrody Japońskie. Ogrodnik faktycznie był dobrym fachowcem i świetnie wykonał robotę, bo efekt po prostu zapiera dech w piersiach! Intencją tych ogrodów było ukazanie „wędrówki przez życie”. Japanese Gardens symbolizują więc „życie ludzkie” - można w nich przejść ścieżkę życia: od narodzin, przez małżeństwo lub celibat, aż po Bramę Życia Wiecznego. 


Ogrody są naprawdę ciekawe. Jednak ogrom turystów i rozwrzeszczanych dzieciaków nieco  odbiera im urok. Warto jednak udać się tam, by nacieszyć oczy uroczymi widokami. Polecam gorąco wszystkim, a już szczególnie miłośnikom natury, soczystej zieleni i po prostu piękna!


Irish National Stud oferuje wiele, wiele atrakcji. Warto zatem poświęcić kilka godzin na dokładne zaglądnięcie do każdego zakątka. Ogrody Japońskie nie są absolutnie jedyną atrakcją. Na terenie stadniny znajduje  się również Czarne Opactwo,  Muzeum Koni do którego warto zajrzeć chociażby po to, by zobaczyć szkielet Arkle’a – najlepszego wierzchowca, jaki startował w gonitwach z przeszkodami w Irlandii  w latach 60. XX wieku. Gorąco polecam również przepiękny Ogród św. Fiakra, irlandzkiego mnicha. Do jego głównych atrakcji należą kamienne cele i zatopiony dębowy las.


Ogród św. Fiakra to wspaniałe dzieło, które zawdzięcza swoją niepowtarzalną atmosferę zręcznemu połączeniu zadrzewienia, wody i architekturze kamienia. Efekt imponujący!  Przechadzaliśmy się jego ścieżkami, rozkoszowaliśmy się jego urodą, wyrażaliśmy zachwyt nad pomysłowością twórców. Najbardziej jednak zapadły nam w pamięć właśnie te kamienne cele pustelników.


Po oglądnięciu wszystkich skarbów, które stadnina miała do zaoferowania, udaliśmy się do restauracji i sklepu z pamiątkami. Nie mogliśmy narzekać na mały wybór. Sklep oferuje bowiem różnorakie produkty, od słodyczy, przez maskotki, breloczki, herby rodzinne, aż po ubrania. Uff! Szybko zapełniliśmy ręce pamiątkami i dla własnego dobra opuściliśmy ten przybytek. Ciężko się było oprzeć, a poza tym nie chcieliśmy zbytnio uszczuplić naszego portfela. Czekał na nas jeszcze obiad.


Wybór dań do spożycia okazał się strzałem w dziesiątkę, przesadziliśmy tylko z ilością jedzenia. Nie wiedzieliśmy, że porcje będą duże i mimo iż byliśmy głodni,  a potrawy  bardzo smaczne, nie zdołaliśmy wcisnąć w siebie wszystkiego. Przy okazji odkryłam, że surowe brokuły w odpowiednim sosie i w towarzystwie innych warzyw oraz sera fety i orzechów w zupełności nadają się do spożycia!


Po obiedzie udaliśmy się do naszego samochodu i pojechaliśmy obejrzeć znajdująca się nieopodal stadniny studnię świętej Brygidy. Miejsce ładne, teren troszkę podmokły. Zostalibyśmy tam dłużej, ale deszcz skutecznie zagonił nas do samochodu. Mnie dodatkowo odpychało rosnące tam drzewo wotywne, na którym pozawieszane były przeróżne przedmioty począwszy od gumek do włosów, przez chusteczki higieniczne [brudne w dodatku], bransoletki, naszyjniki a skończywszy na fotkach z prośbami o modlitwę. Miało coś co mnie odpychało, nie chciałam tam przebywać zbyt długo.


Bezpiecznie schronieni przed deszczem, siedząc w samochodzie, zapoznaliśmy się z czasem i doszliśmy do wniosku, że wpadniemy jeszcze na chwilę do miasteczka Kildare, by zwiedzić górującą nad miastem Katedrę św. Brygidy. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że katedra właśnie za 5 min zostanie zamknięta, więc nie mieliśmy zbyt dużo czasu. Połówek musiał się rozczarować. Koniecznie chciał się wspiąć na 33-metrową okrągłą basztę („tylko” 103 szczebelki drabiny dzielą śmiałków od szczytu i możliwości podziwiania panoramy Kildare). Po zwiedzeniu katedry musieliśmy przetestować nasze zdolności do szybkiego biegania, gdyż nastąpiło straszne oberwanie chmury. Z ulgą schroniliśmy się pod bezpiecznym dachem naszego wozu  i obraliśmy kierunek dom. Kildare żegnało nas rzewnymi łzami… My natomiast opuściliśmy je z wielkim uśmiechem na twarzy…

poniedziałek, 3 września 2007

Emo Court

Wczesnym niedzielnym porankiem, kiedy większość obywateli jeszcze smacznie spała, my już byliśmy na nogach. Po szybkiej toalecie zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy w drogę.


Wszędzie szaro, nijako, miasto pogrążone we śnie i w deszczu. Brak ruchu, brak korków. Jechało się więc dobrze. Trzeba było tylko zachować ostrożność ze względu na towarzyszący nam deszcz. Umilaliśmy sobie podróż ciekawymi rozmowami oraz muzyką. Nim się obejrzeliśmy, byliśmy już w innym hrabstwie, a tym samym zawitaliśmy do pierwszego punktu naszej wycieczki: Emo.


W Emo znajduje się pewna rezydencja warta obejrzenia i tam właśnie się udaliśmy. Jako że na zwiedzanie było za wcześnie, nasze kroki skierowaliśmy do pobliskich ogrodów. Widok urozmaicały nam zgromadzone tam posągi. Z licznych alejek wybraliśmy jedną, która zaprowadziła nas do jeziora. Zachwyceni błogą ciszą [brak turystów] postanowiliśmy poobcować z irlandzką naturą. Przysiedliśmy na ogrodzeniu jeziorka. Woda nie zachwycała  barwą typową dla Cote d’Azur, ale była przejrzysta, co umożliwiało obserwację życia wodnego. Siedzieliśmy więc tak na tym drewnianym ogrodzeniu, wsłuchiwaliśmy się w dźwięki wydawane przez ptaki, w szum drzew, obserwowaliśmy pojawiające się od czasu do czasu ławice rybek. Relaksowaliśmy się.

 

Kiedy już postanowiliśmy ruszyć dalej natrafiliśmy na miłą niespodziankę: spore stadko kaczek [i nawet 3 łabędzie!], które ku mojemu zdziwieniu nie skierowały się do ucieczki, ale ruszyły w naszym kierunku. Żałowałam, że nie miałam przy sobie ani odrobinki chleba. Z chęcią bym im podziękowała za towarzystwo. Miło było pobyć wśród tych ptaków i poobserwować rytm ich życia. Niektóre zażywały porannych kąpieli, inne błogo wylegiwały się na trawie i kompletnie ignorowały naszą obecność.


Czas jakby stanął w miejscu. Nie było zgiełku typowego dla dużych miast, zero pośpiechu… Brak hałasu, spalin, zanieczyszczonego powietrza. Tylko my i natura.


Z tego przyjeziornego raju wypędził nas deszcz, który zaczął stopniowo zwiększać swoją siłę. Udaliśmy się więc do pałacu, gdzie mogliśmy się uchronić przed płaczem nieba. A tam kolejna niespodzianka. Pani z recepcji oznajmiła nam, że nie musimy płacić za wizytę. Początek wspaniały!


Jeśli chodzi o wygląd z zewnątrz pałacyk ten nie zapiera dechu w piersiach. Wnętrze natomiast jest przepiękne! Ten neoklasyczny gmach ma bowiem wspaniale odrestaurowane komnaty, których niestety nie można fotografować. Musieliśmy więc nacieszyć oczy tym wspaniałym widokiem. Jako że byliśmy jedynymi zwiedzającymi mieliśmy panią przewodnik na wyłączność. To nic, że wzięła mnie za obywatelkę Anglii, szybko wyprowadziliśmy ją z błędu. Po uświadomieniu pani, że obydwoje pochodzimy z Polski, Połówek wdał się w długą rozmowę na temat naszej ojczyzny i sytuacji w niej panującej. Ja tylko się przysłuchiwałam i ewentualnie potakiwałam. Nie cierpię polityki więc uznałam, że  nie będę zabierać głosu w temacie, który mnie nie pociąga i w którym nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Pogrążyłam się natomiast w zwiedzaniu i wydawaniu jęków zachwytu jako reakcji na zobaczone przeze mnie komnaty.


Po zwiedzeniu pałacu Emo doszliśmy do wniosku, że zakończymy nasz pobyt w Tea Rooms na terenie rezydencji. Jak się okazało, był to bardzo dobry pomysł, gdyż śniadanie, które sobie zamówiliśmy było wyśmienite! Nigdy nie jadłam tak pysznych i świeżutkich scones [„bułkecza” z rodzynkami albo bez, którą zazwyczaj kroi się na pół i smaruje masłem i dżemem]. Posileni takim przysmakiem udaliśmy się w dalszą część trasy…

niedziela, 2 września 2007

Deadly september

I nastał wrzesień. Trochę za szybko. Nigdy nie lubiłam tego miesiąca. Jakoś tak źle mi się kojarzy. Gdy byłam dzieckiem, miesiąc ten oznajmiał mi przykry powrót do szkoły. Wrzesień oznaczał wtedy koniec wakacji (mniej lub bardziej beztroskich),  odnowienie znajomości z książkami, liczne obowiązki należące do ucznia, stresy… Bo przecież dla takiego dzieciaczka ze szkoły podstawowej klasówka to był prawdziwy stres. Oczywiście mówię tu o ambitnym dzieciaku, takim któremu zależy na dobrych stopniach i pochwale nauczyciela. A takim uczniem właśnie ja byłam. Nie żadnym kujonem. Żadnym tam dziobakiem zadufanym w sobie i przede wszystkim niezbyt koleżeńskim. Zależało mi na dobrych ocenach. To wszystko. Chciałam być po prostu dobra. Nie za dobra (by się nie wyróżniać), a jednocześnie nie należąca do klasowych osłów. Stać mnie było na bardzo dobre wyniki, ale nie zawsze dawałam z siebie wszystko. Czasem po prostu z lenistwa, czasem wręcz ze skromności (braku zbyt wygórowanych ambicji i pragnień). Świadectwo z czerwonym paskiem i średnia 4,75 w zupełności mi wystarczały. Wrodzona nienawiść do matematyki i wszystkiego co należało do grupy przedmiotów ścisłych, nie pozwalała mi na osiągnięcie w starszych klasach  średniej 5,0. Po prostu nie uczyłam się tych przedmiotów. Uwielbiałam przedmioty humanistyczne, języki obce, natomiast do przedmiotów ścisłych miałam  okropną awersję. Zresztą do nauczycielek matematyczek też. Tak na marginesie to z wzajemnością zresztą.  Jedna z nich skarżyła się nawet mojej mamie, jaka to ta jej córka jest niedobra. Jak nie chce rozwiązywać skomplikowanych zadań matematycznych, jak nie chce podchodzić do tablicy, gdy jest wywołana (urok bycia „prymusem” – nauczyciel wywołuje Cię do tablicy zdecydowanie częściej niż jakiegoś przeciętnie uzdolnionego Kowalskiego czy Nowaka). A że byłam jeszcze gówniarą, mało się przejmowałam zasadami „savoir-vivre” i miałam dość rozwiązywania głupich i znienawidzonych  zadań, to nie raz i nie dwa zdarzyło się, że powiedziałam „dość!”, zrobiłam naburmuszoną minę i oznajmiłam nauczycielce, że nie podejdę do tablicy. Wiem, byłam bezczelna. Na szczęście mi już przeszło. Teraz mam o wiele więcej taktu i wyczucia. Dzieci jednak mają to do siebie, że mówią prawdę, nawet najbardziej przykrą i bolesną nie patrząc przy tym na to, czy wypada, czy też nie.


Od tych moich wyżej opisanych wspomnień z życia dziecka i nastolatki upłynęło już kilka, nawet kilkanaście lat. Zmieniłam się przez ten okres. Zmądrzałam ;) Jednakże niechęć do września pozostała. Teraz, będąc dorosłą osobą, dostrzegam wiele złych wydarzeń, które zapisały się na kartach historii właśnie w tym miesiącu. Chyba wszyscy w pamięci mamy takie tragedie jak seria ataków terrorystycznych na World Trade Centre i Pentagon (11 IX 2001) czy zbrojny atak na szkołę w Biesłanie (1 IX 2004). Ze starszych wydarzeń, których pewnie żadne z Was nie pamięta, wymienić można chociażby straszliwy w skutki wybuch II wojny światowej (1 IX 1939), czy agresję ZSRR na naszą ojczyznę (17 IX 1939). Okropne tragedie. Mnóstwo zamordowanych. Niewinnych ofiar. Morze krwi. Morze łez. Bezgraniczna rozpacz rodzin zamordowanych ludzi. Ludzka solidarność wobec cierpienia i krzywdy.


Wrzesień zapisał się w historii jako miesiąc przesiąknięty krwią. Miesiąc wielu potwornych tragedii… Nie wiem, czy którykolwiek inny miesiąc zawiera w sobie tyle przerażających wydarzeń. Tyle straconych istnień ludzkich…


Mam wielką nadzieję, że karty wrześniowej historii nie zostaną już nigdy zbrukane takim morzem krwi. Morze sukcesywnie zasilane napływami „wrześniowej krwi” jest już wystarczająco głębokie.  Powiedziałabym nawet, że bezdenne.  Niestety nie jest to powód do dumy. Jest to przykry obraz destrukcyjnego zachowania ludzkiego. Życie ludzkie, ten kruchy i wspaniały dar od Boga, ciągle nie jest odpowiednio doceniany. Jakie to przykre… I jak smutny musi być Bóg, gdy na to patrzy. Nie odważyłabym się spojrzeć Mu prosto w oczy…

Relax, take it easy...

Sobota to dzień którego szczerze nie cierpię od dawien dawna. Od lat najmłodszych. Kiedy byłam mała, mój zakres obowiązków domowych był wyjątkowo imponujący właśnie w ten dzień. Moja kochana mama zadbała byśmy [moja siostra i ja] miały swój udział w sprzątaniu domu i innych tego typu czynnościach. Wtedy miałam jej to za złe, bo przecież miałam mnóstwo innych „ważniejszych” i ciekawszych rzeczy do robienia niż wymachiwanie szmatą i jeżdżenie odkurzaczem po dywanach. Z bólem, bo z bólem, jednak wykonywało się te polecenia. Mama wiedziała jednak co robi. Z perspektywy czasu wiem, że robiła dobrze. Jestem jej za to teraz wdzięczna. Dzięki temu wyrobiła we mnie poczucie obowiązku,  zamiłowanie do porządku, czystego i zadbanego domu.  Co więcej: jeśli kiedyś będę miała dzieci, to będę je uczyć tego samego. Nie będzie żadnych ulg i tłumaczenia, że to przecież dzieci, że nie powinny pracować. Nie, nie. Dziecko już od najmłodszych lat powinno mieć swoje obowiązki [rzecz jasna, adekwatne do jego wieku i umiejętności]. Z pewnością wyjdzie im to na dobre w przyszłości. Ale nie o dzieciach miało być...


Ciągle nie lubię sobót. Podejrzewam, że gdyby był to dla mnie dzień wolny od pracy, to pewno polubiłabym ten dzień tygodnia. Dwa dni wolnego to byłby raj. Sielanka. A że życie to nie jest bajka, to mam tylko jeden dzień na relaks. Na własne życzenie, więc chyba nie powinnam narzekać. Jestem jednak po części „zmuszona” przez różne czynniki do pracy w ten dzień, więc mam prawo sobie ponarzekać ;) Nie ukrywam, że o decyzji o pracy w soboty zadecydowały głównie pieniądze. Gdybym była wystarczająco nadziana, to odpuściłabym sobotnią pracę. Nie jestem jednak. Wydatków natomiast mam sporo więc rozsądek bierze górę nad pokusą odpoczynku i idę do pracy.


Sobota to wyjątkowo ciężki dzień pracy. Chyba najcięższy z wszystkich. Pod koniec dnia byłam już tak wyczerpana, że ledwo kontaktowałam. Z utęsknieniem oczekiwałam na wybicie 18:00 i udanie się do domku. W końcu nastąpiła ta wiekopomna chwila. Moje szczęście nie znało granic! W domu z kolei zadbałam o relaks dla umysłu i ciała. Magiczny napój o wdzięcznej nazwie Red Bull  ożywił mnie skutecznie. Przez zupełny przypadek, a w zasadzie przez mojego oddającego się lenistwu Połówka  natrafiłam na film „Hard to kill” znany w Polsce jako „Wygrać ze śmiercią”. Lubię ten film. Oglądnęłam go kiedyś w dzieciństwie i pozostał mi do niego duży sentyment. Lubię zresztą filmy z Stevenem Seagalem. No i ta piękna melodia umiejętnie wkomponowana w ważne sceny...


Wieczór więc był naprawdę udany. W zupełności zrekompensował mi przeżyte trudy. Zrelaksowałam się i odpoczęłam. I o to chodziło!