środa, 31 grudnia 2008

Emigracyjny rachunek sumienia

Coś siękończy, coś się zaczyna…

W chwilach takich, jak ta, stając u progu Nowego Roku,zazwyczaj robię sobie mały rachunek sumienia. Pozwalam myślom poszybować wprzeszłość, by dokonać podsumowania mijającego roku. Robię to przede wszystkimdla siebie. Nie dlatego, że być może wypada, że koleżanka właśnie dokonałaswojego podsumowania, a znajomy z sąsiedztwa właśnie się do tego zabiera. Nie.Chcę choć przez kilka minut zastanowić się nad częścią mojego życia, tymrokiem, który właśnie bezpowrotnie mija. Chcę przeanalizować zaistniałesytuacje, by na koniec z czystym sumieniem powiedzieć sobie: „Tak trzymać,Taita, to i to zrobiłaś super!” lub zganić samą siebie, nie szczędząc przy tym słówkrytyki.

Upływający czas zawsze wywoływał u mnie pewnego rodzajużal. Żal, że wszystko tak szybko się kończy, że każdy nowy tydzień przeistaczasię w zasadzie w jeden dłuuugi dzień. Że wszystko jest tak potwornie do siebiepodobne, a każdy dzień sprowadza się do prostego schematu: praca – dom – sen –praca.  

Upływ czasu to jeden z tych życiowych procesów, z którymitak naprawdę nigdy nie mogłam się pogodzić. Zawsze żywiłam swego rodzaju buntprzeciwko starzeniu się i śmierci. Choć doskonale zdaję sobie sprawę, że toczęść składowa każdego ludzkiego istnienia, chyba nigdy tak do końca niezaakceptuję tych zjawisk. Ten bunt nasila się głównie na moim obecnym etapieżycia. Teraz, kiedy żyję poza granicami ojczystego kraju i rzadko oglądam moichbliskich, jeszcze bardziej docierają do mnie zgubne właściwości czasu. Każdanowa zmarszczka na twarzach moich bliskich jest jakby bardziej widoczna. Każdazmiana w wyglądzie, jakby bardziej wyeksponowana. Kiedy patrzę na dziecięcątwarzyczkę mojego siostrzeńca, widzę coś, co mnie niekiedy przeraża.Uświadamiam sobie, że obrazy przechowywane w mojej pamięci już dawno przestałybyć aktualne. To ciągle ten sam malec, ale już bez tych charakterystycznychdziecinnych rysów. To już nie ten bezbronny noworodek – to chłopiec zmieniającysię w błyskawicznym tempie, z coraz bardziej zarysowującymi się cechamicharakteru i specyficznymi upodobaniami. Uświadamiam sobie też coś, przed czymdrży chyba niejedna matka biologiczna, chrzestna, ciotka, czy babcia. Docierado mnie, że dla tego oto dziecka jestem kimś, kim nigdy nie chciałam być –ciocią, która objawia swoją miłość i troskę głównie przez pieniądze, walizkęprezentów i ubrań. Ciocią, której przez większą część roku fizycznie nie ma.Ciocią, która istnieje tylko w zamazanym obrazie w dziecięcej pamięci. I nazdjęciach w ramce. Ciocią, która [jeszcze] istnieje w sercu…

Największą wadą mojego życia na emigracji nie jest barierajęzykowa. Nie jest nią obce środowisko ani też świadomość bycia tym „gorszym”obywatelem, której tak naprawdę nie odczuwam. Największą bolączką jest przymuspodejmowania ciężkich decyzji.  Konieczność wybierania pomiędzy szczęściemmoim i moich bliskich. Pozostaje też świadomość bycia tylko „niedzielną” córką,wnuczką, siostrą i ciotką. Osobą, która przecież dobrowolnie zamieniła fizycznąobecność na gotówkę i prezenty…

Nie, nie mogę tak po prostu spakować się i wrócić doPolski. To byłaby pewnego rodzaju „misja samobójcza”. Nie potrafię i - cowięcej - nie chcę zamieniać Irlandii na Polskę. To oznaczałoby, że musiałabymdoszczętnie zburzyć świat, który tutaj systematycznie sobie wykreowałam. Musiałabymopuścić miejsce, które pokochałam i ludzi, których naprawdę cenię i szanuję. Ludzi,którym naprawdę wiele zawdzięczam, którzy dali mi do zrozumienia, że nie jestemdla nich nic nie znaczącą, głupią Polką. Ludzi, dzięki którym UWIERZYŁAM wbezinteresowną, ludzką dobroć.

Wrócić do Polski, by być blisko z rodziną? Tak,chciałabym. Ale to oznaczałoby także, że musiałabym skazać się jednocześnie naciężkie chwile, na tęsknotę za Irlandią, za jej prawdziwymi mieszkańcami - słynącymiz otwartości i gościnności - których dzięki Bogu miałam okazję poznać.  To tak, jakbym spadła z deszczu pod rynnę.

Wrócić do Polski, by na nowo wytyczać swoją życiowąścieżkę? Wrócić, by utracić wiarę w ludzi? By polec w walce ze smutnąrzeczywistością? Aby dać się pokonać biurokracyjnej hydrze? Nie, nie potrafiętego zrobić. Bo to oznaczałoby, że musiałabym świadomie pozbawić się cząstkisiebie. To tak, jakbym wyrwała sobie serce, albo dobrowolnie odcięła dopływpowietrza.

Kto sam to przeżył, ten zrozumie…

 

sobota, 20 grudnia 2008

Nawiedzone miejsca Irlandii: Leap Castle

Jednym z najciekawszych irlandzkich zamków jest w moim odczuciu Leap Castle. To, co mnie w nim fascynuje, to nie jego styl architektoniczny, lecz historia. Sylwetka zamku Leap nie wyróżnia się niczym specjalnym. Przyniszczona bryła, ukazująca liczne znamiona upływu czasu, pozwala sądzić przypadkowemu turyście, iż oglądany obiekt jest tylko przeciętnym zamkiem, jakich tak naprawdę wiele na irlandzkiej ziemi. Otóż nic bardziej mylnego. Zamek Leap absolutnie taki nie jest – cieszy się sławą najbardziej nawiedzonego zamku w Irlandii. Co niektórzy posuwają się w swoich twierdzeniach jeszcze dalej, przypisując mu rangę jednej z najbardziej mrocznych posiadłości w całej Europie.




 



Tak się składa, że o jego niezbyt chlubnej sławie dowiedziałam się stosunkowo późno. Jako że od najmłodszych lat interesowały mnie zjawiska paranormalne, postanowiłam koniecznie zagłębić się w tajemnice zamku Leap. Spędziłam mnóstwo godzin, czytając różne źródła, oglądając materiały filmowe i wypytując moich irlandzkich znajomych. Efekt moich działań nie poszedł na marne. Zapoznałam się z wywołującymi dreszcze faktami z przeszłości Leap Castle, co jeszcze bardziej spotęgowało moje zainteresowanie.



Aby choć trochę zrozumieć specyfikę tego zamku, koniecznie trzeba zagłębić się w jego przeszłość. Historia Leap Castle to coś szczególnie godnego uwagi. Jest ona niezwykle burzliwa, naznaczona licznymi rozlewami krwi, okrucieństwem oraz praktykami zakrawającymi na czarną magię i konszachty z diabłem.



 



Wszystko najprawdopodobniej zaczęło się blisko 500 lat temu. To wówczas rozgorzała intensywna walka pomiędzy członkami rodu O’Carroll zamieszkującymi wspomniany zamek. Żądza władzy odebrała rywalom zdrowy rozsądek i doprowadziła do straszliwego bratobójstwa. Odbyło się ono w dość nietypowym miejscu – w kaplicy zamkowej. Niczego nieświadoma ofiara, będąca księdzem, odprawiała mszę w kameralnym rodzinnym gronie. Podniosła atmosfera została nagle rozdarta na strzępy przez brutalne wtargnięcie brata księdza. Intruz zwany był jednookim Teige. Na nieszczęście nie trzeba było długo czekać. Doszło do niego w ciągu kilku sekund, kiedy to Teige O’Carroll sięgnął po swój mecz. Bez ostrzeżenia i bez skrupułów zanurzył go w plecach swojego brata pogrążonego akurat w celebracji mszy. Ofiara nie miała najmniejszych szans na przeżycie. Ksiądz upadł na ołtarz, zalał go krwią. Głęboki cios zrodzony z nienawiści i zadany z rozmachem szybko doprowadził do wykrwawienia na oczach przerażonej rodziny. To brutalne wydarzenie ponoć doprowadziło do zrodzenia złych duchów nękających zamek.



 



Kolejne krwawe nieszczęście nastąpiło w XVII wieku. Tym razem jednak nie zrodziło się ono z nienawiści, lecz z uczucia kompletnie mu przeciwnego. Z miłości. A wszystko za sprawą jednej z córek rodu O’Carroll, która zakochała się w angielskim żołnierzu przetrzymywanym w zamku. Nie bacząc na niebezpieczeństwo dziewczyna regularnie wymykała się do swego amanta, przemycając mu żywność, a ostatecznie doprowadzając do jego ucieczki. Kiedy młodzi gorączkowo zbiegali po schodach, natrafili na przeszkodę w postaci brata dziewczyny. Uciekinier – Darby - nie zawahał się za pomocą miecza uśmiercić niedoszłego szwagra. Miłość tej dwójki doprowadziła do ich małżeństwa, co z kolei przyczyniło się do zmiany właściciela zamku. Po latach przebywania w irlandzkich rękach Leap Castle trafił w posiadanie Anglików. W ręce rodziny zbiega.



 



Lata mijały, zakochana dwójka dawno umarła, a w ich ślady poszła reszta członków rodziny. Ostatni spadkobierca zamku Leap, Jonathan Darby, przejął go pod koniec XIX wieku, a jego żona Mildred poczęła urządzać w nim okultystyczne seanse, doprowadzając w efekcie do zrodzenia kolejnego, wyjątkowo złośliwego ducha zwanego Elementalem. Narodziny tego nieprzewidywalnego ducha zapoczątkowały nową, burzliwą erę w historii zamku Leap. To najprawdopodobniej wówczas zrodziła się jego zła sława.



Z relacji amerykańskich specjalistów - badaczy zjawisk paranormalnych, którzy pod koniec 2003 roku prowadzili obserwacje w Leap - jasno wynika, że Elemental nie jest jakimś tam przyjaznym duszkiem Casperkiem, lecz nieobliczalną zjawą, jednym z najbardziej inteligentnych duchów, z jakimi kiedykolwiek mieli do czynienia. Mildred, sama „sprawczyni” narodzin Elementala, określiła go jako wyjątkowo wstrętnego, cuchnącego rozkładającym się ciałem i przyprawiającego ją o odruchy wymiotne.



 



Po tym jak rodzina Darby została w zasadzie wypędzona przez Irlandczyków, zamek został zbombardowany i podpalony. Całkowicie popadł w ruinę, odstraszając swoim wyglądem lokalnych wieśniaków, którzy unikali przebywania nocą nieopodal zamku. Ci, którzy jakimś sposobem znaleźli się jego pobliżu, mieli okazje doświadczyć nieprzyjemnego spotkania z duchem kobiety odzianej w czerwoną suknię.




Do ciekawostek związanych z zamkiem należy pewne odkrycie, którego kilkadziesiąt lat temu dokonali robotnicy porządkujący wnętrze zamku. Ku ich przerażeniu w jednym z pomieszczeń, zwanym oubliette, odkryto ludzkie szczątki. Nie dwa, czy pięć szkieletów, lecz całą masę. Oubliette, krótko mówiąc, nie była niczym przyjemnym. Za jej pomocą w bardzo prosty i okrutny sposób pozbywano się niechcianych gości i wrogów: wrzucano ich do pokoju z zapadającą się podłogą i pozostawiano na pastwę losu. Ci, którzy nie przeżyli kilkumetrowego upadku byli szczęściarzami. Ci, którym nie dana była bezbolesna i szybka śmierć, przechodzili nawet kilkunastodniowe katusze zanim umarli wycieńczeni chorobami bądź głodem. Niektórzy skłonni są uwierzyć, iż duchy zmarłych w ten sposób osób powróciły z zaświatów w celu dokonania zemsty.



 



Czas zamknąć burzliwe karty historii Leap Castle i powrócić do współczesności. Choć może ciężko w to uwierzyć zamek jest obecnie dobrowolnie zamieszkiwany przez utalentowanego i sympatycznego irlandzkiego muzyka, który swoim oryginalnym wyglądem świetnie komponuje się z zamkową scenerią. Wkrótce po wprowadzeniu się do zamku Sean Ryan rozpoczął prace restauratorskie mające na celu przywrócenie Leap świetności. I tu nastąpiło coś, co przez niektórych zostanie określone jako złośliwa działalność duchów, a przez innych jako nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Otóż w czasie dokonywania prac muzyk dwukrotnie został poturbowany, łamiąc sobie kości w dość dziwnych okolicznościach. Rodzina Seana szybko poznała nietypowych współlokatorów i zrozumiała, iż chcąc prowadzić spokojny żywot w zamku, muszą „zawrzeć pakt” z mieszkającymi tam duchami. Z relacji Seana wynika, iż domownicy starają się nie wchodzić w drogę duchom i nie uprzykrzać im egzystencji, co z kolei owocuje brakiem złośliwości z ich strony.



 



Siedemnaście lat temu w Bloody Chapel - kaplicy, gdzie dokonano mordu na księdzu - miał miejsce chrzest Ciary, córki Seana i Anne. Właśnie wtedy po raz pierwszy od wielu wieków miejsce to rozbrzmiewało nastrojową muzyką i echem śmiechu przepełnionego szczęściem. Pomieszczenie zostało wypełnione atmosferą miłości i radości, a sam chrzest zapisał się w pamięci uczestników jako wspaniały dzień bez przykrych niespodzianek. Choć kilka lat później Ciara miała okazję zobaczyć na własne oczy zamkowe duchy, nigdy nie została przez nie skrzywdzona. Niektórzy twierdzą, iż zjawy zamieszkujące Leap Castle chociaż częściowo odnalazły ukojenie, od kiedy zamkowe komnaty wypełnia piękna i nastrojowa muzyka Seana.



Czy Leap Castle faktycznie skrywa w sobie mroczne tajemnice i złośliwe duchy? A może jest to tylko sprytny chwyt reklamowy? Zapewne Wasze opinie będą podzielone, tak jak lokalna społeczność podzielona jest na zwolenników i przeciwników teorii o przybyszach z zaświatów. Jedno jest pewne. Leap Castle nie jest takim samym zamkiem jak inne.

wtorek, 16 grudnia 2008

Szkoła życia

Pamiętam bardzo popularne kiedyś koszulki z żartobliwymnapisem „Szkoła Óczy”. Nie będę tu jednak roztrząsać tego stwierdzenia, bo dlamnie odpowiedź jest oczywista. Uczy. Twierdzę tak mimo iż zdaję sobie sprawę zniedoskonałości nauczycieli, systemu nauczania i z samej instytucji kształcąceji wychowawczej, za jaką powszechnie uważa się szkołę. Tu nie o to chodzi.Chciałam skupić się na nietypowej szkole, jaką jest nasze życie. To chyba onojest największą szkołą przetrwania. Ta specyficzna szkoła chyba każdemu daje wpewnym momencie niezły wycisk. Jednych uczy pokory i szacunku, drugich złychnawyków, łamania zasad nie tylko kodeksu prawnego lecz przede wszystkimmoralnego. Czego nauczyła mnie?

Będąc nastolatką naiwnie wierzyłam, że moja osobowośćzostała już mocno ukształtowana, a charakter przybrał określoną formę. Wydawałomi się, że zawsze będę taką osobą, jaką wtedy byłam. Że nic mnie nie zmieni,jeśli ja sama nie zechcę zmodyfikować swojego wnętrza. Nie sądziłam, że ktośpotrafi w dość krótkim czasie zgubić gdzieś swoje dobre „ja” i zamienić się wzupełnie inną osobę. Chyba nie do końca zdawałam sobie wtedy sprawę zdestrukcyjnej mocy, jaką niosą niektóre wydarzenia.  Nie sądziłam, że człowiek musi niekiedy zgiąćswój dumny kark pod życiowym ciężarem.

Przyszłość oczywiście zweryfikowała moje oczekiwania.

Dorosłe życie nadeszło szybciej niż się spodziewałam.Przyniosło ze sobą dużo trudnych decyzji, odpowiedzialność i zgryzoty takcharakterystyczne dla tego rozdziału życia, a niewidoczne dla oczu dziecka. Ztych dziecięcych lat tak naprawdę niewiele mi już pozostało. Egzystencjalnezawirowania częściowo zmieniły mój charakter i przyniosły wiele refleksji nadtym co było, jest i co być powinno. Ciągle wiele jeszcze mam z tej małejdziewczynki o niezwykle wrażliwym sercu, która wylewała morze łez z powodukrzywdy ludzkiej czy zbitego zwierzątka. Do dziś zachowałam romantyczną duszęprzez co wzruszam się, oglądając „W Imię Ojca”, „Moją Lewą Stopę” czy„Ostatniego Mohikanina”. Już nie tak łatwo obdzielam ludzi kredytem zaufania,ale nadal nie potrafię przejść zupełnie obojętnie obok cierpiącego, chorego czypotrzebującego. Ciągle jeszcze zamykam w sobie smutki i gorycz, nie chcącdzielić się nimi z innymi. Wiem, że czasem największe świństwa potrafią zrobić najbliższeosoby.

Zdaję sobie sprawę, że współczesny świat nie jest idealnymmiejscem dla osoby o wrażliwej naturze. Masz miękkie serce? Musisz mieć twardąd**ę. Życie w którym często na dominującą pozycję wysuwa się obojętność,przemoc i zło, ciągle jest dla mnie jedną wielką lekcją życia. Szkoła uczyłamnie wiedzy ogólnej i zdrowej rywalizacji, ale nie mówiła, jak znaleźć środekna szczęście. Nie dała żadnych wskazówek dotyczących odnalezieniaznieczulającego pancerza, który jednocześnie pozwoliłby nie zatracić się wzgubnych uciechach tego świata.

Życie jest dla mnie szkołą, która ciągle uczy mniewybaczania – to nadal przychodzi mi z wielkim trudem. Tak jak odpowiadaniemiłością na doznawane zło. Niekiedy wydaje mi się, że w naszym świecie nawetdawni święci mieliby z tym poważny problem… Oprócz porażek są też małe sukcesy.I to cieszy. To tu, w Irlandii, nauczyłam się szeroko uśmiechać do ludzi. I niez przymusu, lecz ze szczerości.

O tak. Życie to prawdziwa szkoła. A jednym z moich marzeńjest to, by w dniu jej zakończenia z uśmiechem na twarzy zrobić sobieretrospekcję i z czystym sumieniem przyznać, że żyłam tak, jak chciałam -uszczęśliwiając, a nie krzywdząc.

 

czwartek, 11 grudnia 2008

O tempora, o mores!

Starzeję się. Niestety.

Phi – powiecie - żadna to sensacyjna wiadomość. Każdy się przecieżstarzeje. No tak, będziecie mieć rację, ale nie do końca! Mimo że starzenie sięto jeden z tych procesów, których odwrócić się nie da i tutaj można zauważyć niesprawiedliwośćnaszego marnego świata. Podczas gdy ja w ramach desperackiego ratunku zamieniamswoją łazienkę w gabinet kosmetyczny, taki sobie obywatel ?!MiSzA!? dozłudzenia przypomina młodego boga! Pytam więc Was, moi drodzy, jak to się,kurna, dzieje że jeden wygląda jak pomarszczony kaszalot, a inny jak żywyprodukt kuracji botoksem? Dlaczego dla niektórych czas łaskawie zatrzymał swójupływ, a dla innych przyspieszył? Ja stanowczo protestuję przeciwko takimniecnym taktykom!

Jako przedstawicielka płci [ponoć] piękniejszej, żyjąca wczasach hołdujących pięknu i urodzie, odczuwam wielką presję otoczenia, którewymaga, w nawet żąda, by współczesna kobieta była wiecznie młoda, powalającopiękna i zgrabna. Tak boska w swej boskości, by przy niej Pamela Anderson czyjakaś inna silikonowa seksbomba wyglądała jak wiejska raszpla. Problem polegatylko na tym, że tak się nie da! Co zrobić, kiedy patrząc w lustro widzi siękobietę niezbyt idealną ale PRAWDZIWĄ: czasem w lepszej formie, a czasem zcieniami pod oczami, niepożądanym wypryskiem czy nowym nabytkiem w postacizmarszczki? Odwrócić się i odejść? Czy może własnym czerepem rozwalić przeklętelustro? [w końcu ryj nie szklanka – nie stłucze się] ;)

To, co mnie najbardziej wnerwia w środkach masowegoprzekazu, to m.in. skrzywiony obraz piękna, jaki nam serwują. Czasem mamwrażenie, że żyjemy w jakimś chorym świecie, gdzie na każdym kroku potykamy sięo przewrócone piramidy ludzkich wartości. Krzykliwe tabloidy usiłują zbudować wnaszych umysłach nowy obraz kobiety idealnej. Kobiety, której tak naprawdę niema, a która jest produktem Photoshopa. Również telewizja, środek przekazuporażający swoją mocą, bombarduje nas najnowszymi wizerunkami „piękna”. Lansujeanorektyczki przy których Jordan, Victoria Beckham, czy Eva Longoria wyglądająna mocno zaokrąglone. To właśnie z odbiorników telewizyjnych wyłania się obrazwspółczesnej kobiety. Tej, która jest wiecznie piękna i młoda. Bohaterki filmówi seriali zawsze mają zrobiony manicure, makijaż, super uczesanie i nawet tużpo opuszczeniu łóżka wyglądają jak po wyjściu z gabinetu odnowy biologicznej.Wystarczy jeden rzut oka, by wiedzieć, że one prezentowałyby się super nawet pozarzuceniu jutowego worka. Telewizja kłamie! Telewizja ogłupia!

To, co kiedyś uznawane było za wzór dobra, jest dziśoznaką zła. To, co brzydkie plasuje się obecnie w czołówce kanonów piękna. To,co było jeszcze stosunkowo niedawno przykładem szlachetnego postępowania, terazjest wielkim obciachem. Czasy i obyczaje zmieniają się za szybko, moralnośćludzka sięga dna, wywołując u mnie jeden wielki grymas. Patrząc na to wszystko,chciałoby się zacytować Cycerona – „O tempora, o mores!”. W naszym świecie niema już miejsca dla tego, co przeciętne. Nie ma miejsca na brzydotę ani na to,co nie jest idealne. Nie ma miejsca dla zwyczajnych ludzi. Chcesz być trendy?Musisz być wiecznie młodym i pięknym! Bo tego żąda masa zasiadająca przedszklanym ekranem. Tego żąda ogłupiony tłum, który w pogoni za żółtą prasą izłudnym ideałem już dawno zatracił swoją oryginalność.

Życie pędzi niczym super szybki pociąg, a ja najczęściejmam ochotę z niego uciec i przesiąść się do jakiegoś wolno jadącego. Tylkogdzie taki znaleźć?

 

[PS. Miało być o czymś innym, a wyszło to, cowyszło… ]

sobota, 6 grudnia 2008

Mikołajkowa burza w szklance wody

Panie i Panowie, jak pewnie zauważyliście, długo mnie tunie było. Absencja blogowa spowodowana była nie tylko brakiem wolnego czasu,lecz przede wszystkim brakiem chęci pisania czegokolwiek. Jako że nie lubięrobić czegoś na siłę, postanowiłam poczekać na lepsze dni i tym oto sposobemobwieszczam Wam radośnie, że pomyślnie wyszłam z choroby blogowstrętem zwanej.

Święty Mikołaj okazał się dla mnie niezwykle łaskawy.Przyniósł mi do kolekcji kolejny film z boskim Danielem Day-Lewisem i dorzuciłbonus w postaci potrzeby spłodzenia kolejnego posta. Wypada więc skreślić paręsłów na bardzo popularny ostatnio temat, jakim jest tradycja związana z szóstymgrudnia. Na samym wstępie uczciwie muszę przyznać, iż nie rozumiem pewnych oburzonychprzeciwników mikołajkowej tradycji, grzmiących o wyrządzaniu krzywdy dzieciompoprzez kultywowanie tego miłego obyczaju. Rozumowanie tych ludzi ciąglepozostaje dla mnie niepojęte, niczym zagadka Atlantydy. Moi drodzy, ale o czymmy mówimy? Jaka krzywda? Nie będzie o niej mowy pod warunkiem, że niepogwałcimy pewnych zasad. Jeśli ktoś nie chce zaszczepić w dziecku wiary wistnienie dobrotliwego staruszka w czerwonym kożuchu, białą brodą i workiem naplecach, nie musi tego robić! Wystarczy prostym językiem wyjaśnić dziecku genezędnia Świętego Mikołaja i objawić prawdziwe pochodzenie prezentów. Proste?Proste! W ten sposób maluch będzie wiedział, że staruszek Mikołaj jest jakyeti, a rodzice będą mogli spokojnie spać, wiedząc, że ich pociecha nieprzeżyje szoku, kiedy jakiś życzliwy krótko i dosadnie powie jej, jak to taknaprawdę rzecz się ma z tym Mikołajem. I po problemie.

Podobnie rzecz się ma z kwestią dotyczącą prezentów, araczej ich ceny. Dziecko to taka specyficzna istota, której do szczęścia niepotrzeba wiele. Poważnie. Do prawdziwego błogostanu potrzebuje kochającychrodziców, ciepła domowego ogniska, troski i miłości, czyli czegoś, czego taknaprawdę nie można kupić. Oznacza to, iż mikołajkowy prezent nie musi być równoznacznyz ogromnym wydatkiem. W moim blondynkowym rozumowaniu do tego dnia, jak i dowszystkich życiowych spraw, trzeba podejść z dużą dawką rozsądku. Wystarczyzachować umiar i wszystko będzie w porządku. Nie rozpieszczać przesadniedrogimi podarunkami. Uczyć, że liczy się sam fakt otrzymania prezentu, nie zaśjego wartość. Dostosować podarunek do wieku i potrzeb dziecka. I do swoichmożliwości finansowych. To tylko kilka zasad, które mimo że są proste,sprawiają niektórym rodzicom spore trudności.

Jako kilkuletnie dziecko zawsze z niecierpliwościąoczekiwałam na nadejście szóstego grudnia. Mało rzeczy pamiętam z tych słodkichlat dziecięcych, jednak doskonale zachowałam w pamięci obraz tańczących zaoknem śnieżynek i nas – mnie i moje rodzeństwo – piszących list do ŚwiętegoMikołaja. Tradycyjnie już zaczynał się słowami „Kochany Mikołaju” i wbrewpozorom wcale nie był długi i naszpikowany absurdalnymi żądaniami dziecka,któremu reklamy intensywnie wyprały mózg. Był taki dziecinny i prosty.Sprowadzał się głównie do próśb o kolejną lalkę Barbie, książkę bądź konika. Jużwtedy wiedziałam, że te nasze listy zabierane są przez mamę, nie przeszkadzałomi to jednak w czerpaniu przyjemności z całego tego procesu przygotowań iekscytujących oczekiwań. Mój własny Święty Mikołaj zwał się MAMĄ i był osobąnajbliższą mojemu sercu, bez której mój dziecięcy świat ległby w gruzach.Wiedziałam, że mam do czynienia z Mikołajem niezwykle serdecznym, lecz  niezbyt zamożnym, więc moje pragnieniadostosowywałam do niego. Wiedziałam, że nigdy nie otrzymam wymarzonego domkudla lalek, więc po prostu o niego nie prosiłam. Oszczędziło mi to zawodu, aMamie przykrości. Nigdy nie przeszkodziło mi to w uwielbianiu mojego osobistegoMikołaja, który z upływem czasu zyskiwał w moich oczach coraz większyszacunek. 

Zawsze byłam wdzięczna mamie za to, że potrafiła zapewnićnam te ekscytujące chwile. Że potrafiła znaleźć i czas i pieniądze, bysprezentować nam coś, co wywoła uśmiech na naszych twarzach. Doceniam ją za to,że w natłoku ważnych problemów dorosłego życia potrafiła wygospodarować czas nazapoznanie nas z pięknymi, polskimi tradycjami i życiowymi wartościami. Wielejej zawdzięczam i doskonale zdaję sobie sprawę, że to, co dobre we mniepochodzi właśnie od niej.

Taka jest właśnie moja Mama. Takie są moje wspomnieniadziecięce. Taka jest geneza mojego niezrozumienia dla tych, którzy chyba nie dokońca świadomie chcą pozbawić dzieci tej wielkiej radości, jaką niesie ze sobątradycja szóstego grudnia.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Tylko śniegu żal...

Ludzie, nie dobijajcie mnie!

Wchodzę na te Wasze blogi, a tamten sam  widok –  świat okryty piękną śnieżną pierzyną. Białypuch pokrywa domy, drzewa i ulice. Dla Was jest to widok jak najbardziejzwyczajny. Dla mnie też kiedyś taki był – dopóki nie wyjechałam na ZielonąWyspę. Od tego momentu śnieg nabrał dla mnie nieco odmiennego wymiaru. Toprzede wszystkim niezwykle nostalgiczny widok, który zawsze potęguje u mnieuczucie tęsknoty za polską zimą. Za szczypaniem mrozu, za szalonymi wojnami naśnieżki, za podziwianiem świata w tej śnieżnobiałej szacie. Za ciepłem wnętrzadomu. Za oglądaniem fantazyjnych kształtów delikatnych śnieżynek. I zaskrzypieniem śniegu pod podeszwami butów…

Kiedyś nie wyobrażałam sobieświąt Bożego Narodzenia bez tego magicznego puchu. Śnieg zapowiadał nadejścietych najważniejszych dni w roku, na które czekałam z niecierpliwością typowądla kilkuletniego dziecka. Puch spadający z nieba dodawał świętom specjalnej,magicznej otoczki. Białe świąteczne dni były wyjątkowe. Boże Narodzenie bezśniegu już nie miało w sobie tyle uroku. Choć ciągle piękne samo w sobie, byłoinne. Inne, bo pozbawione tej niepowtarzalnej mroźnej atmosfery.  

Mieszkałam w tej części Polski,która zawsze miała śniegu pod dostatkiem. Mój dom był otoczony gęstym sznuremdrzew, które przy najmniejszym potrąceniu gałązek zrzucały duże warstwy śniegu.Jakże ten polski dom był inny od tego irlandzkiego. Specyfika geograficzna Irlandiipowoduje, iż dobrze Wam znany śnieżny widok jest tutaj czymś niecodziennym.Śniegu nie widziałam od blisko trzech lat. Niektórzy Irlandczycy widzieli gozaledwie kilka razy w życiu. Inni wcale. A nawet jeśli się pojawi, to zarazznika. Szybciej niż się pojawił. My, Polacy, często trochę złośliwie śmiejemysię z Irlandczyków. Bo gdy pojawi się tutaj śnieg, to jest to wielkie wow.Wydarzenie na miarę najazdu kosmitów albo odkrycia przedpotopowego mamuta.Życie w niektórych wioskach i małych mieścinach zostaje sparaliżowane, tubylcynie radzą sobie z transportem, szkoły zostają tymczasowo zamknięte. Śmieszy toPolaków, bo zachowanie autochtonów wydaje się im niedorzeczne. Takie irlandzkiei takie głupie. Szydzimy więc i wyśmiewamy. Uznajemy za kolejny objaw głupoty.A wystarczyłoby choć trochę wczuć się w ich sytuację. Jest takie fajne powiedzenie: „help me never tojudge another until I have walked in his shoes.” Opady śniegu są dla nasdobrze znanym zjawiskiem, a dla nich ciągle nowością…

Zabawne co emigracja, uczyniła zemnie. Nigdy nie sądziłam, że będę tęsknić za śniegiem. Kiedy tak zastanawiamsię nad życiem w ojczyźnie, dochodzę do wniosku, że tęsknię za nielicznymirzeczami. Tak naprawdę to tylko rodziny mi brak. I śniegu. I polskich bibliotekbogato wyposażonych, będących rajem dla książkowych moli. Dla mnie.

Nie brak mi polskiego jedzenia. Zchęcią zamieniłabym choć jeden wschodnioeuropejski sklep na polską księgarnię bądźbibliotekę. Nie tylko ciało wymaga pokarmu – dusza także.

I o ile kupić mogę polskiejedzenie i prasę, śniegu nie kupię.

piątek, 21 listopada 2008

Dyskomfort estetyczny

Jeszcze do niedawna wydawało misię, że nie mogłam sobie wymarzyć lepszych sąsiadów. Spokojni Irlandczycy, niewtrącający nosa w nie swoje sprawy, grzeczni i ułożeni. Wydawać by się mogło,że są idealni. Tak jednak nie jest. Otóż, jakiś czas temu odkryłam, że mójmłody sąsiad ma w sobie coś z ekshibicjonisty. Tak, właśnie z E K S H I B I C JO N I S T Y. Ja wiem, że z dwojga złego lepszy taki osobnik niż na przykładpedofil. Ale…

Pewnie nie ruszałoby mnie to jegomałe zboczenie, gdyby swoje wdzięki zarezerwował tylko i wyłącznie dladomowników. W końcu „wolność Tomku w swoim domku”. Rusza mnie jednak, gdyż jegoulubionym miejscem do „obnażania się” jest parking, znajdujący się przed moim ijego domem. Po odkryciu ekshibicjonistycznych ciągotek sąsiada, łudziłam się,że to może jeden taki niefortunny przypadek. Myliłam się. Obnażające praktykisąsiada nie zostały zaprzestane, lecz wzmożone. Jako że nasze domy znajdują sięw bardzo bliskiej odległości, dość często jestem eksponowana na widoki godzącew moją niewinną i delikatną kobiecą naturę. „Ekshibicjonista” jest młodym,ciemnowłosym i niezbyt wysokim Irlandczykiem. Jest też pasjonatem sportowych limuzyn,a  tym samym szczęśliwym posiadaczemmałego i zgrabnego porshaka, o którego namiętnie dba, myjąc go, odkurzając iszorując. Fajnie – to się chwali, ale… W przypadku sąsiada ekshibicjonisty czynnościte są związane z obnażaniem swoich intymnych części ciała - niekoniecznienależących do światowego kanonu piękna. Mycie auta wymaga pewnego rodzajugimnastyki: nachylania się, kucania, zginania czy też wypinania ;) Sąsiad ekshibicjonistarobi wszystko to, co wymieniłam, a nawet więcej. W ramach bonusu nie stroni odukazywania swojego tyłka wszystkim sąsiadom. Jako że wspomniany tyłek okrytyjest kiepściutko, spodnie niedbale zawieszone na biodrach każdorazowo ukazują irlandzkiecztery litery. Wspomniana scena ma oczywiście miejsce przed moim dużym oknem.Sąsiadowi to jednak nie przeszkadza. Niczym prawdziwy playboy nie zwraca uwagina rozdziawione gęby tłumu i dalej zatraca się w swoim prężeniu.

Co mi pozostaje do zrobienia wtakiej sytuacji? Hmm… Chyba tylko dziękować Bogu, że spod spodni nie wyłaniająsię inne członki ;)

Czy to już jest mobbing czydopiero wstęp do niego? ;)

sobota, 15 listopada 2008

Zamek Carrickfergus

Droga prowadząca do zamkuCarrickfergus jest dla nas dość nużąca. Dopóki byliśmy na terenie RepublikiIrlandii, kilometry dzielące nas od zamku zmniejszały się w szybkim tempie.Wszystko uległo jednak zmianie po przekroczeniu granicy dzielącej „naszą”Irlandię od tej Północnej. Od tej pory zaczynamy się poruszać w naprawdę wolnymtempie. Naszpikowana radarami i ograniczeniami prędkości Irlandia Północna niesprzyja płynnemu ruchowi. Zakorkowane Newry i ruchliwy Belfast bezlitośniekradną nam czas.


  


Dotarcie do Carrickfergusstanowi więc dla nas miłą odmianę po długiej podróży odbytej w dość sennejatmosferze. W przeszłości miasteczko pełniło rolę ważnego portu morskiego,później zaś utraciło swe znaczenie na rzecz dużo bardziej potężnego Belfastu. Wobecnych czasach pewnie nie wyróżniałoby się z tłumu mu podobnych, gdyby niesylwetka normańskiego zamczyska – świetnej pozostałości po burzliwejprzeszłości tego miejsca. Zamek usytuowany jest w strategicznym i malowniczymmiejscu, jakim jest skalisty cypel. Absolutnie nie przypomina on tych czarodziejskichbudowli z bajek dla dzieci. To nie ten typ zamku. Szare mury okalające twierdzęnie tworzą tak imponującego widoku, jaki miałam okazję oglądać w przypadkuinnych irlandzkich zamków. Mimo złudnie nieciekawego charakteru zamek wCarrickfergus zapisał się w mojej pamięci jako jedna z moich ulubionychtwierdz.


  


Kierując się dobram zamkowych natrafiamy na ciekawą kolekcję starych samochodów. To prawdziwyraj dla amatorów czterech kółek. Miłośnicy tych wiekowych wehikułówprzechadzają się od jednego egzemplarza do drugiego – oglądają je i rozpływająsię w zachwycie nad ich zaletami. Przystaję i ja, aby zrobić kilka fotek. Zamekinteresuje mnie jednak bardziej, więc szybko oddalam się w stronę bramyzamkowej.


  


Po przekroczeniu murów twierdzy, otwierasię przed nami nowy, fascynujący świat. Wielkim plusem Carrickfergus jest jegoniepowtarzalny charakter. Zamek stanowi twierdzę z prawdziwego zdarzenia.Posiada to, czego często brakuje innym budowlom obronnym – opuszczaną kratę,baterię dział, obwałowania od strony morza, a także przyprawiające o dreszczelochy ze znajdującymi się w nich figurami imitującymi więźniów.


  


Praktycznie na każdym kroku znajdują siętablice informacyjne z ciekawostkami. Dzięki nim łatwo stworzyć sobie wwyobraźni obraz ówczesnego zamku. Pomagają w tym także figury żołnierzy iówczesnych mieszkańców zamku, którymi usiany jest dziedziniec. Stanowią oneciekawą atrakcję dla fotografujących się z nimi turystów. To wszystko sprawia,iż wizyta w Carrickfergus to naprawdę ciekawa lekcja historii – szczególnie dlamiłośników tego typu budowli. Spacerując po zamkowych murach mamy idealnąokazję do podziwiania malowniczego położenia warowni.


  


Strategiczne usytuowanie zamku uczyniło goniezwykle pożądaną i atrakcyjną budowlą obronną, toteż jego dzieje naznaczonesą licznymi oblężeniami. W rezultacie zamek kilka razy zmieniał właścicieli,trafiając w ręce szkockie, francuskie, a także angielskie. Zmieniały się takżefunkcje jakie pełniła twierdza Carrickfergus. Z zapisanych kart historiidowiadujemy się, iż służyła ona m.in. jako więzienie państwowe, wojskowymagazyn, a także arsenał broni. W czasie II wojny światowej piwnice głównejwieży obronnej pełniły funkcje schronów podczas ataków lotniczych.


  


To właśnie ta wspomniana wieża, zwana teżdonżonem stanowi najbardziej okazałą część zamku, a zarazem główny zabytek.Kiedyś było to najbezpieczniejsze miejsce w twierdzy, gdzie przebywał władca zrodziną. Dziś znajduje się tu małe muzeum militarno-historyczne. Szczyt wieżystanowił idealne miejsce do wypatrywania wrogich wojsk nadciągających od lądubądź morza. Grube na 3-4 metry ściany donżonu stanowiły symbol potęgi i siły.Każdy, kto wchodził do środka z pewnością był pod wrażeniem skali i jakościotoczenia.


  


Wieżęskonstruowano tak, aby miała zapewnić bezpieczeństwo władcy. Stąd też te grubeściany i małe, wąskie okna, które miały uniemożliwić wrogom wtargnięcie dośrodka. Duże okna obecne są dopiero na trzecim piętrze, gdzie znajdowały sięprywatne komnaty władcy. Ze względu na doskonały stan zachowanych pomieszczeń,zwiedzanie wieży to z pewnością jeden z najciekawszych punktów, jakie oferujezamek Carrickfergus.


  


Z odległych czasów do których zdążyliśmysię przenieść w czasie zwiedzania, wyrywa nas informacja o zbliżającej sięgodzinie zamknięcia bramy zamku. Szybko ruszamy więc w kierunku ostatnichatrakcji z którymi nie zdążyliśmy się jeszcze zapoznać. Spędziliśmy tu ponaddwie godziny i z pewnością zostalibyśmy dłużej, gdyby nie naglący nas czas. Wchodzimyna mury tuż obok wieży, by po raz ostatni objąć wzrokiem panoramę miasta. Naniebie gromadzą się wrogie chmury, rzucając na miasto ciemny cień. Mającnadzieję, iż uda nam się pospacerować po promenadzie zanim dotrze deszcz,pospiesznie udajemy się w kierunku wyjścia. Kilkanaście minut później rozlegasię gwałtowny odgłos kropel deszczu uderzających o ziemię…

wtorek, 11 listopada 2008

Śmiać się, czy płakać?

Ze smacznego snu wyrywa mnie dźwięk mojego dzwonka wtelefonie. Jako że jest nieprzyzwoicie wcześnie, chciałoby się rzec „who thef*** is that?!”. Nie zamawiałam porannej pobudki ani tym bardziej brutalnegowyrwania mnie z marzeń sennych. Z nieukrywaną niechęcią sięgam po telefon ipółprzytomnym głosem zawodzę: „heeellooo?”. Dzwoni Mary. Moja SpóźnialskaKoleżanka. Chce się spotkać za około godzinę.

Chyba nie do końca wiedziałam, co robię, bo się zgodziłam.

Po rozłączeniu się z bólem opuszczam ciepłe łóżko imarudząc coś pod nosem, udaje się do łazienki. Zanim wyeksponuję się na światłodzienne, trzeba koniecznie ogarnąć to coś na głowie, co jeszcze jakiś czas temumożna było nazwać ładnie przystrzyżonymi i ufarbowanymi włosami. Spojrzawszy namoje tragiczne lustrzane odbicie, postanawiam zaktualizować moją listęczynności nie cierpiących zwłoki, wpisując na nią wizytę u fryzjera. Czas mniegoni, więc wybijam sobie z głowy zabawy ze szczotkami, prostownicami iwszelkimi sprayami do nieokiełzanych włosów. Wkładam głowę pod prysznic, myję,nakładam odżywkę i spłukuję. Z półmetrowym turbanem na głowie przemierzamkilkakrotnie trasę łazienka-pokój-łazienka. Dziękuję w myślach Bogu, żeoszczędził mi wizyt listonosza i uchronił tym samym jego życie. Po paruminutach zrzucam swój turban niczym jeleń zbędne poroże i wyciągam suszarkę zdawno nie odwiedzanych zakamarków.  Mamtylko pięć minut i zdecydowanie za dużo włosów do wysuszenia. Suszę, nakładammakijaż, suszę, spoglądam do okna. Damn it! Widzę, że przed moim domem stoi jużznajome auto. Czemu mnie to nie dziwi? Spóźnialska Koleżanka chyba po razpierwszy w życiu przyjechała na czas. Tylko czemu musiało akurat paść na mnie?

Rzucam w kąt suszarkę, przeczesuję włosy i pędzę do drzwiTo, co mam na głowie niechybnie przypomina najbujniejsze z najbujniejszychfryzur afro. Pal licho, nic już na to nie poradzę. Witam się ze Spóźnialską,ona ze mną, po czym mierzy mnie podejrzliwym wzrokiem, dotyka moich włosów i zzachwytem stwierdza: „Oooo, ufarbowałaś sobie włosy! Lovely!”. Patrzę na niąskonsternowana, by ostatecznie wyjąkać: „Yyyyyy… Ja tylko je umyłam….”

Nie wiem, czy powinnam śmiać się, czy płakać?

Ja rozumiem, że ona mnie zazwyczaj w innej fryzurzeogląda, ale żeby aż taka różnica była? ;)

Eeeeee.

sobota, 8 listopada 2008

Ballaghmore Castle

O istnieniuBallaghmore Castle dowiedziałam się całkiem przypadkiem i w zupełnie zwyczajnysposób. Pewnej niedzieli surfowałam sobie po Internecie w poszukiwaniu atrakcjiturystycznych i tym oto sposobem odkryłam istnienie tego zamku. Wchodzę więc najego stronę internetową, przeglądam fotki i myślę sobie: „wow, ale super zamek!To jest to, czego szukam.” Podekscytowana swoim odkryciem, biegnę do MojegoPołówka, by podzielić się z nim dobrą nowiną. Podczas gdy on zapoznaje się zobiektem mojego zainteresowania, ja rozpoczynam przygotowania do wyjazdu.Wrzucam do torebki aparat, baterie, małą butelkę wody i już jestem gotowa.


  


Słońcetowarzyszy nam przez całą drogę. Po kilku brzydkich dniach wreszcie nadeszłapiękna i słoneczna pogoda. Grzechem byłoby siedzieć w domu w ten ciepły dzień,kiedy tyle pięknych miejsc na nas czeka. Po jakiejś godzinie drogi docieramy docelu. Zamek spoczywa nieopodal drogi głównej otoczony pastwiskami i drzewami.Jest mały, dużo mniejszy niż myślałam. To w zasadzie wieża mieszkalna. Jak naswój wiek prezentuje się całkiem przyzwoicie.


  


Kierujemy siędo domu przylegającego do zamku. Domostwo nie wywiera na mnie zbyt dobregowrażenia. Budynki są stare i raczej zrujnowane. Wyglądają też na dośćzaniedbane. Zza ogrodzenia groźnie ujadają psy. Pewnie z chęcią wbiłyby w naszęby. Całej sytuacji przyglądają się dwa białe konie, spokojnie przy tymprzeżuwając pokarm. Choć znajdują się tuż obok parkingu, nie mam do nichdostępu. Próbuję się do nich przedostać, ale rezygnuję, widząc, że oddziela nasbardzo podmokła łąka. Szkoda. Chętnie bym je pogłaskała, kocham te zwierzęta.


  


Pukamy do drzwii czekamy. Po bardzo krótkiej chwili po drugiej stronie drzwi pojawia sięszczupła, starsza kobieta w fioletowym dresie. Nie budzi mojej sympatii. Bezzbędnych formułek grzecznościowych przechodzi do sedna sprawy i prosi o 10 euroza wstęp do zamku. W zamian wręcza nam ulotkę i prowadzi do drzwi zamkowych.Wygląda na znudzoną i pozbawioną życia. Ostrzega, by uważać na strome schody iznika. Na tym kończy się jej rola. Pozostawieni sami sobie zapalamy światło iruszamy na pierwsze piętro. Wnętrze wygląda niezwykle mrocznie. Mimo żeoświetla je światło, w zamku panuje półmrok.


  


Przemieszczającsię od jednej komnaty do drugiej, utwierdzam się w przekonaniu, iż BallaghmoreCastle idealnie nadawałby się do zorganizowania tu zabawy z okazji Halloween,nie jest natomiast zbyt ciekawym obiektem turystycznym. Oprócz kilku starychmebli, znajdują się tu głównie łóżka i materace. Od kiedy przeszedł on w ręceobecnej właścicielki, Grainne Ni Cormac, alias Pani Pocałuj-Mnie-W-Tyłek, zaodpowiednią opłatą udostępniany jest na wszelkiego typu uroczystości i imprezy.Za 2000 euro można go wynająć na weekend, a za 500 euro więcej na cały tydzień.Za tę kwotę nie zostałabym w nim nawet na jedną noc. Wnętrze mnie wyjątkowoodpycha. Nie wiem, czy Pani Pocałuj-Mnie-W-Tyłek w ogóle go sprząta, ale nic nato nie wskazuje. O ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć wszechobecne pajęczyny[powiedzmy, że to część wystroju wnętrza], o tyle nie jestem w staniezaakceptować brudnych, wręcz usyfionych łazienek.


  


Po zwiedzeniuwszystkich pomieszczeń zgodnie stwierdzamy, iż zamek nie jest wart nawet tychpięciu euro. Rozczarowani jesteśmy nie tylko jego wnętrzem, lecz takżewłaścicielką. We wręczonej nam ulotce antypatyczna Grainne przedstawia i zameki siebie w samych superlatywach. Z zawartych w niej informacji jasno wynika, żewłaścicielka z przyjemnością zabawia turystów historiami o mieszkającym tuniegdyś rodzie Fitzpatrick. Może zabawia większe grupy, nas niestety niezaszczyciła żadnymi historyjkami. Od początku sprawiała wrażenie niezadowolonej- zupełnie jakbyśmy jej właśnie przeszkodzili w oglądaniu milionowego odcinkackliwej telenoweli brazylijskiej. Po zainkasowaniu opłaty, udała się do domu ityle ją widzieliśmy.


  


Z uczuciemniedosytu skierowaliśmy się więc w stronę parkingu i ruszyliśmy w dalszą drogę.Mimo wszystko nie żałuję, iż tu przyjechaliśmy. Nigdy nie byłam w tychokolicach. Niezbyt mnie on zachwyciły – podobnie zresztą jak wspomniany zamek.Dzięki tej niedzielnej wycieczce dowiedziałam się, jak wygląda tutejsze stronyi zrozumiałam, że za pomocą odpowiedniej reklamy prawie każdy zamek "brzydkiekaczątko" można przeobrazić w pięknego łabędzia.

 

wtorek, 4 listopada 2008

Irlandzka "Usterka"

Witajcie drodzyCzytelnicy. Tak, dobrze widzicie – to nie Taita. Na pewno spodziewaliście sięjej kolejnego posta, ale muszę Was rozczarować: dziś Taita nie wystąpi! Zamiastniej będę ja – jej słynny Połówek. Powodem takiego stanu rzeczy jest fakt, żedziś na tym blogu poczytacie o sprawach bardziej fachowych, które – jak sobiewymyśliła Taita – lepiej od niej przedstawi chłop. A że jakoś nie potrafię jejodmówić, to właśnie czytacie moje męskie wypociny.


Tyle tytułemwstępu – czas przejść do konkretów. Pamiętacie taki program „Usterka”? Leciałokiedyś coś takiego bodajże na TVN i pokazywało, jak jeden cwaniak psuje jakieśurządzonko, a potem jego niczego nieświadomi koledzy po fachu muszą je naprawićpod czujnym okiem wszechobecnych, acz dobrze zakamuflowanych kamer. Na koniecokazywało się, czy spece znali się na rzeczy i czy nie oszukiwali klientów.Zastanawiacie się pewnie, dlaczego o tym piszę. Otóż dlatego, że ostatniowystąpiłem niejako w irlandzkiej wersji „Usterki”. Chociaż jej zasady byłytrochę inne…


Wszystkozaczęło się w poniedziałkowy wieczór, kiedy zadzwonił do mnie pewien jegomość –nazwijmy go Liam – i oznajmił mi, iż jest hydraulikiem i przysyła go naszlandlord celem zamontowania zmiękczacza do wody. Umówiliśmy się na wtorek rano.Liam okazał się nietypowym Irlandczykiem, bo spóźnił się tylko siedem minut. Pokrótkich oględzinach udał się do samochodu po sprzęt. Pogadałem z nim chwilkę, anastępnie udałem się do pracy, zostawiając go pod opieką Taity, która akuratwtedy była szczęśliwą posiadaczką wolnego wtorku. Dwie godziny później wszystkobyło zainstalowane, a Taita z przejęciem opowiadała mi o tym, iż zmiękczaczjest tak wielki, że zajmuje pół szafki, która dodatkowa musiała zostać poddanagruntownej przebudowie przy użyciu piły i wiertarki. Umowa najmu obliguje nasjednak do zaakceptowania każdego „ulepszenia” wymyślonego przez landlorda, więcdość szybko przyjęliśmy do wiadomości fakt, iż zmiękczacz zostaje z nami nastałe. Wieczorem jednak Taita postanowiła zrobić pranie i właśnie wtedy zaczęłysię cyrki. Najpierw pralka zatrzymała się po kilku minutach i poczęstowała naskomunikatem, że zawór węża doprowadzającego wodę nie jest w pełni otwarty.Wgramoliłem się więc pod zlew i odkręciłem kurek, który faktycznie był otwartyzaledwie do połowy. Zadowolony z szybkiego rozwiązania problemu włączyłemwznowienie prania i zasiadłem tuż obok Taity przed telewizorem. Po chwilistwierdziliśmy jednak, że pralka zachowuje się za cicho, więc zostałemwyznaczony na ochotnika do sprawdzenia przyczyny tego niecodziennego bądź cobądź zjawiska. Okazało się, że nasza dzielna pralka znów się obija, apretekstem do takiej postawy jest komunikat „wyczyść pompę”. Przetestowałemstary patent informatyków, według którego, jak coś nie działa, to trzebawyłączyć i włączyć. Znów „wyczyść pompę”. Pomyślałem sobie, że pewnie jakaśskarpetka wkręciła się w bęben i przedostała aż w okolice pompy, więc – zniekłamaną niechęcią – spuściłem wodę z pralki, aby znaleźć winowajcę. Nieznalazłem niczego. Postanowiłem dać pralce ostatnią szansę: wcisnąłem przycisk„wznów” i z radością powitałem fakt, że program przeskoczył z prania napłukanie. Niestety radość nie trwała zbyt długo – wkrótce komunikat „wyczyśćpompę” pojawił się po raz kolejny. Postanowiłem dać sobie na wstrzymanie – wkońcu za naprawy takich urządzeń odpowiedzialny jest landlord.


W środę ranopowiadomiłem przedstawicieli landlorda, że pralka nie działa. Byli bardzoniepocieszeni, bo nie tak dawno temu wymieniali nam wadliwy egzemplarz, wktórym padł programator. Zasugerowałem, żeby przysłali tego hydraulika, bo możepo prostu coś źle podłączył: w końcu przed zainstalowaniem zmiękczacza wszystkodziałało należycie. Usłyszałem, że to pewnie zbieg okoliczności, ale zapewnionomnie, iż sprawa zostanie załatwiona w trybie pilnym. Potem kilka razy im sięjeszcze przypominałem, ale kiedy w piątkowy wieczór nadal nie było należytejreakcji z ich strony, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Uruchomiłemnieszczęsną pralkę i spróbowałem ponownie. „Wyczyść pompę” – rzekła uparciucha.Kombinowałem na różne sposoby, ale bezskutecznie. Po ponad godzinie zmagańzapadła męska decyzja – trzeba operować! Po spuszczeniu wody i położeniu pralkina boku stwierdziłem, że pompa jest gorąca, co mogło świadczyć o tym, że albojest zepsuta, albo problem znajduje się w wężu odprowadzającym wodę. Odłączyłemgo od pralki i dmuchnąłem weń. Poczułem opór. „Mam cię!” – pomyślałem, z ulgąuświadamiając sobie, że pompa jest w porządku. Odkręciłem drugi koniec węża iznów dmuchnąłem: powietrze przeszło bez oporów. To mogło oznaczać tylko jedno –problem znajdował się w kolanku pod zlewem. Zdemontowałem je i zniedowierzaniem wyjąłem z niego taką oto zatyczkę:


  

Cholerstwoblokowało cały odpływ, więc trudno się dziwić, ze pompa nie działała jaknależy. Po prostu woda nie miała którędy uchodzić. Szybkie oględziny i jużwiedziałem, co się stało. Zatyczka nie mogła tam się dostać przez węża, któryna końcu miał usztywnione zagięcie – przeszkodę nie do pokonania dla tejwielkości obiektu. Nie była ona też częścią instalacji hydraulicznej – jakimśregulatorem przepływowym – bo brak otworu sprawiał, że woda w ogóle nie miałaprawa się przez nią przedostać. Zawołałem Taitę i oświadczyłem jej, że mamy doczynienia z sabotażem. „Montuję wszystko i zobaczymy, co się stanie bezzatyczki” – powiedziałem i kilkanaście minut później z zaciśniętymi kciukamioczekiwaliśmy na to, jak pralka zachowa się w momentach, w których przyjdziejej wypuścić wodę. Już samo to, że pompa nie rzęziła, było dobrym znakiem. Kunaszej radości pralce udało się bezproblemowo przebrnąć przez cały cyklszybkiego prania.


W sobotęobudził się przedstawiciel landlorda i zgłosił gotowość zresetowania (sic!)pompy. Oświadczyłem mu, że już sobie sam poradziłem, a prawdziwy problem tomają oni – z hydraulikiem. Pokrótce opowiedziałem mu, co znalazłem w kolankuzlewowym i wyjaśniłem, dlaczego fakt, iż to tam było, nie był przypadkiem, leczwynikiem celowego działania Liama. Agent landlorda był zaskoczony: „Tonajlepszy hydraulik w mieście! Dlaczego miałby robić takie rzeczy?!” „Toproste” – odpowiedziałem. „Jest świetnym hydraulikiem, więc zna wszystkieniecne sztuczki, jak chociażby ta z zatyczką. Większość ludzi nie zna się napralkach i boi się grzebać w tego typu urządzeniach, żeby przypadkiem czegośnie popsuć. Awaria zbiegła się w czasie z instalacją zmiękczacza, więc landlordnie wzywałby serwisantów od pralki, tylko kazałby sprawdzić wszystkohydraulikowi, który tenże zmiękczacz podłączał. Liam wróciłby więc na miejscezbrodni, pościemniałby, że coś sprawdza i wreszcie oświadczyłby, że pompa jestzepsuta. Kupiłby nową i udałby, że ją wymienia (lub faktycznie by ją wymienił,bo gdybyśmy ciągle żyli nadzieją, że przy kolejnej próbie pralka zadziała, topompa by w końcu siadła). W międzyczasie usunąłby także zatyczkę blokującąodpływ i wszystko zaczęłoby działać jak należy. A Liam cieszyłby się z kasy zarobociznę oraz najprawdopodobniej z darmowej pompy, na którą potem mógłbynaciągnąć kolejnych klientów. Za wszystko zapłaciłby landlord, a na naspatrzyłby krzywo, myśląc sobie, że cholerne Polaczki zepsuli drugą pralkę wciągu pół roku.”


Tak oto cwaniakgenerujący usterki został rozszyfrowany. Nie wiem, jak się potoczyły jegodalsze losy. Podobno zajmował się hydrauliką we wszystkich domachadministrowanych przez agenta naszego landlorda. Czy próbował tego numeru winnych domach? Ile usterek sam wywołał, by na nich zarobić? Tego nie wiem. Pewnejest jedno: nic dziwnego, że uchodził za najlepszego hydraulika w mieście. Zpewnością jego największą zaletą była skuteczność w wykrywaniu usterek.Zwłaszcza tych, które sam sprokurował. Nie wierzcie hydraulikom! I pod żadnympozorem nie zostawiajcie ich bez należytej kontroli!

 

Połówek Taity

sobota, 1 listopada 2008

Spieszmy się kochać ludzi...

Często przechodzę koło jego domu.

Zazwyczaj siedzi koło dużego kuchennego okna.

Umęczony życiem. Starszy. Schorowany.

Wsparty łokciami o stół, spędza w ten sposób wiele godzin.

Obserwuje świat.

Spogląda na toczące się wokół niego życie.

Wspomina lata przepełnione szczęściem i miłością, kiedywraz ze swoją żoną kroczył obraną przez nich życiową ścieżką.

Czasem nasze spojrzenia krzyżują się, więc pozdrawiam go,machając mu ręką i posyłając serdeczny uśmiech.

Jego twarz ukazuje stoicki spokój, a wzrok smutek.

Z pokorą znosi kolejne bolesne doświadczenia.

Jeszcze kilka miesięcy temu miał koło siebie towarzyszkężycia.

Miała drobną sylwetkę i ciepły, serdeczny głos.

Choć wiek bezlitośnie odcisnął piętno na jej zgrabnej niegdyśsylwetce, nie zatraciła radości życia.

Była mocno zaawansowana wiekowo, ale była. Istniała.Towarzyszyła mu.

Teraz już jej nie ma. Odeszła. Nagle. I jak to zwykle bywaw życiu -  za szybko.

Zostawiła po sobie pustkę i żal.

Wraz z jej odejściem umarły też jej bujne do niedawna kwiaty.Zabrakło im kobiecej, troskliwej ręki. Zabrakło jej.

Uschły.

Powoli usycha także On.

Kiedy wydawało się, że ból po stracie ukochanej żonyzostał nieco uśmierzony, nadszedł kolejny cios.

Śmierć syna.

W ciągu roku stracił dwie bliskie osoby i cząstkę siebie.

Gwarny niegdyś dom ucichł. I tylko pies od czasu do czasuprzerywa głuchą ciszę. I przypomina, że jeszcze tli się iskra życia w tym domu.

Smutny jest los starych ludzi.

Smutna jest samotność w czterech ścianach.

Smutne jest codzienne zasypianie i budzenie się w pustymłóżku.

Smutne jest patrzenie na świeżą ziemię na nagrobkachukochanych osób.

Smutne jest zaglądanie śmierci prosto w oczy i pytanie„dlaczego oni, a nie ja?”

Smutne jest ostatnie pożegnanie z ukochanym człowiekiem.

Ale najsmutniejsze z nich jest czekanie na własną śmierć.

 

piątek, 31 października 2008

Halloween z piekła rodem

Koniec października to okres przygotowań do Halloween. Wdomach i na ulicach coraz częściej pojawiają się ozdoby w postaci pajęczyn,naklejek, dorodnych dyń, malunków na szybach, czy przeróżnych figurek stworów. Zesklepowych półek spoglądają szkaradne oblicza czarownic i kościotrupów. Naregałach królują różnobarwne kostiumy i maski.

Z całego tego zamieszania wokół Halloween największąfrajdę mają najmłodsi. Dla dzieci i młodzieży jest to ekscytujący czas zabawy ibeztroski. Wykorzystując dni wolne od nauki, zapominają o szkolnych obowiązkachi zatapiają się we fascynującym ich świecie złowrogich czarownic, spragnionychkrwi wampirów i złośliwych szkieletów. W halloweenową noc każde dziecko możeprzeistoczyć się w dowolnego stwora, by zapukać do naszych drzwi i z powagązapytać: „trick or treat?”  

Entuzjastycznej postawy dzieci nie wykazują jednakdorośli. Dla wielu ludzi z mojego miasteczka Halloween zawsze będzie niczymnajgorszy koszmar z trzeciorzędowego horroru. Niczym piekielna noc, w czasiektórej rozgrywają się sceny rodem z apokalipsy. Nadejście Halloween budzi grozęwśród lokalnych środowisk. Na myśl o tej diabelskiej nocy drżą główniemieszkańcy domów socjalnych, taksówkarze, strażacy i policja. Drżą nie zestrachu przed kościotrupami i wiedźmami, lecz…. ich własnymi dziećmi. Przed lokalnymimłodocianymi gangami, które już od jakiegoś czasu terroryzują mieszkańców.

To właśnie te grupy młodych chuliganów są prawdziwą plagąIrlandii. W dużych miastach można natrafić na nich o każdej porze. Pozbawieniskrupułów, wyzwoleni ze sztywnych ram zasad dobrego wychowania i koegzystencjiz innymi ludźmi, są bezwzględni, przekonani o swojej wyższości i bezkarności.Na próżno szukać u nich dobroci i litości. Są gotowi kraść, okaleczać, napadać,a nawet mordować. Są młodymi oziębłymi, amoralnymi bestiami siejącymi postrach.Ich ofiarą może paść każdy, o czym zresztą przekonała się cała Irlandia, kiedyjakiś czas temu z ich rąk zginęło dwóch Polaków. I nie chodzi tu o rasizm, bonarodowość zabitych była w tym wypadku najprawdopodobniej bez znaczenia. Tu niechodzi o korzenie ofiar, ich przekonania religijne, płeć, wiek, czy życiowecredo. Chodzi o żądzę krwi, zepsucie i poczucie bezkarności.

To, co najbardziej w tym wszystkim przeraża, to już nawetnie skala i bezwzględność młodych bandytów, lecz ich wiek. Ciężko uwierzyć, żetych brutalnych ataków dokonują bardzo młodzi ludzie – jeszcze dzieci. Ciężkouwierzyć, iż takie osobniki potrafią sterroryzować całe miasto. Niestety,potrafią. A dlaczego? Bo są młodzi i zdegenerowani. Ich młodzieńcza naiwność wmyśleniu jest ich najpotężniejszą bronią. Wiedzą, że tak naprawdę lokalnewładze - nie wspominając o rodzicach – nie są w stanie powstrzymać ich i skutecznieukarać. Groza, jaką sieją jest ich siłą napędową. Poczucie bezradnościmieszkańców sprawia, iż ich ego rośnie w siłę. Wiedzą, że przemoc potrafiskutecznie zamykać usta świadkom, a terror zmuszać do potulnej postawy. Sąprzerażająco młodzi, a już świetnie orientują się w prawach, jakimi rządzi się przestępczyświatek.

Nadejście Halloween wywołuje nerwową atmosferę. Służbyporządkowe ciągle mają w pamięci zeszłoroczny koszmar, kiedy to musieli zmagaćsię z napastliwymi grupkami rozwydrzonych dzieciaków. Dla tych młodychdegeneratów Halloween to niepowtarzalna okazja do rozróby. To tylko pretekst doeskalacji przemocy i karygodnych działań. Dzień ten wyzwala w nich najbardziejprymitywne zachowania. Młodzi bandyci urządzają sobie przednią zabawę kosztemniewinnych osób. Biada temu, kto wówczas znajdzie się w ich zasięgu. W kierunkuprzypadkowych ofiar leci grad kamieni, sypią się petardy i fajerwerki. W wynikucałego zamieszania cierpią także domy i samochody. Ostrzeliwane są przeróżną„amunicją”: owocami, jajkami, kamieniami lub balonami wypełnionymi wodą. Każdyobiekt jest dobry, by się na nim wyżyć. W rękach bestii każda rzecz może byćśmiercionośną bronią.

Chuligani wyjątkową radość czerpią z walki z pracownikamisłużb porządkowych, toteż ich starcia owocują rozbitymi szybami w samochodachlokalnej Straży Pożarnej. Widok policji eskortującej strażaków absolutnie niedziała na nich niczym kubeł zimnej wody. Jest tylko bodźcem do bardziejpomysłowych pułapek i sztuczek. W niedozwolonych miejscach płoną ogniska irozbrzmiewają huki równie nielegalnych petard. W domach skrywają sięzastraszeni mieszkańcy osiedli dotkniętych bandycką plagą. Są zupełnie bezradni.Są zakładnikami w swoich własnych domach. Na tę jedną noc są odcięci od resztymiasta. Wolą nie ryzykować zdrowia ani życia.

W trosce o własne bezpieczeństwo korporacje taksówkarskietymczasowo zawiesiły kursy w miejsca o podwyższonym ryzyku. Ograniczenia tedotyczą miejsc, w których już wcześniej zdarzały się brutalne ataki nataksówkarzy i ich samochody. Kierowcy ciągle zadają sobie pytanie, kto będzienastępną ofiarą i kiedy nastąpi prawdziwa tragedia. Pracownicy słusznie sięboją, a młodociani przestępcy wydają się całkowicie lekceważyć skutki, doktórych mogą doprowadzić, rozbijając szyby w samochodzie przewożącym dziecko zmatką lub kobietę ciężarną. Nie rozumieją lub nie chcą zrozumieć. A może jestim to tak naprawdę obojętne?

Czy są w stanie odróżnić świat gier od świata realnego?Albo wirtualnego potwora od żywej, czującej istoty? Czy są jeszcze w staniezrozumieć swój błąd? Odnaleźć tę właściwą drogę?

Czy dla tych nastolatków kompletnie pozbawionych ideałów iskrupułów, życie ludzkie przedstawia jeszcze jakąkolwiek wartość?

środa, 29 października 2008

"Czekając na Godota"

Kiedy kilka miesięcy temu przeglądając lokalną gazetę, natrafiłam na wzmiankę o zbliżającym się tournée „Czekając na Godota”, nie zastanawiałam się długo. O swoim odkryciu natychmiast poinformowałam narzeczonego, licząc, iż wyrazi chęć obejrzenia spektaklu. Nie przeliczyłam się. Rezerwację zrobiliśmy on-line chyba jeszcze tego samego dnia, a wkrótce po tym staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów na sztukę o Godocie.




Nigdy nie byłam jakąś wielką miłośniczką  Samuela Becketta. Owszem, zdarzyło mi się w przeszłości zapoznać się z jego twórczością, nie był to jednak efekt działania mojej woli, lecz raczej obowiązek narzucony przez wykładowcę na studiach. Wiedząc, iż żadne opracowanie nigdy nie zastąpi przeczytania lektury, sięgnęłam po dzieło Becketta. Przeczytałam je dość szybko, ziewając od czasu do czasu i nie wykazując większego zainteresowania czytaną pozycją. Jako że geniusz Samuela Becketta nie objawił mi się ani w trakcie czytania, ani też po przeczytaniu, na zajęciach z literatury wystawiłam mu negatywną ocenę, a moją recenzję można by było w skrócie następująco podsumować: „Godot nie podobał mi się i nie zrobił na mnie żadnego wrażenia”. Samuel Beckett został zaszufladkowany w moim umyśle jako „pisarz nie w moim guście”. Biedak, w swoim niedocenionym geniuszu, pozostałby tam pewnie na wieki, gdyby nie wspomniane na początku postu wydarzenie sprzed kilku miesięcy. Kierując się moją słabością do Irlandii i zainteresowaniem jej kulturą, postanowiłam zdecydowanie łagodniej obejść się z wielkim potomkiem tego kraju. Postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę. Nie pożałowałam.


 


W ramach obchodów osiemdziesięciolecia istnienia Gate Theatre zaplanowano wyjątkowe tournée obejmujące swoim zasięgiem całą Zieloną Wyspę – w tym także Irlandię Północną. Jego niepowtarzalny charakter objawiał się m.in. w oryginalnej gwiazdorskiej obsadzie (Johnny Murphy, Barry McGovern, Stephen Brennan i Alan Stanford), a także w jednorazowym przedstawieniu sztuki w każdym z czterdziestu miast uwzględnionych w trasie.


   


W długo oczekiwany przez nas wieczór pojawiamy się w teatrze jakieś pół godziny przed rozpoczęciem sztuki. Przed budynkiem stoi już autobus ekipy aktorów, który jednemu z fotografów służy właśnie jako interesujący obiekt do zdjęć. Z minuty na minutę zwiększa się ilość samochodów gości. W samym teatrze panuje ścisk. Wyczuwa się podniosłą atmosferę. Elegancko odziani pracownicy sprawdzają bilety i odprowadzają gości do zajmowanych przez nich miejsc. Mieszcząca niewiele ponad dwieście miejsc sala zapełnia się dopiero na kilka minut przed rozpoczęciem sztuki. Spektakl rozpoczyna się z typowym, irlandzkim opóźnieniem.


  


Na scenie pojawiają się główni bohaterowie. W roli Estragona występuje Johnny Murphy, sympatyczny staruszek o poczciwym wyglądzie. Niewielki, z siwym zarostem, o drobnej budowie ciała przywodzi mi na myśl postać latarnika bądź rybaka, rodem z książki Hemingwaya – „Stary człowiek i morze”. Jego partnerem scenicznym jest – znany niektórym z „Bravehearta” i „The Tudors” – Barry McGovern. Obydwaj panowie odziani są w stare,przyniszczone ubrania – typowe dla bezdomnych i kloszardów. Równie ubogi jest wystrój sceny składający się praktycznie z dwóch elementów. Na pierwszym planie widnieje sporej wielkości kamień. To na nim przez większą część sztuki siedzi i przysypia Gogo (Estragon). W oddali znajduje się zaś drzewo, na którym w drugim akcie sztuki  wyrasta kilka listków. W miarę upływu czasu na scenie pojawiają się jeszcze trzy osoby: władczy i bezlitosny Pozzo, a także jego uniżony sługa, jak na ironię losu, zwany Lucky. Dwukrotnie pojawia się posłaniec Godota, będący młodym, kilkuletnim chłopcem.


  


Akcja sztuki jest praktycznie zredukowana do zera i można ją streścić bardzo krótko. Przez cały czas trwania spektaklu bohaterowie czekają na Godota, który poprzez swojego posłańca zapewnia ich o swoim nadejściu. Na zapewnieniach się jednak kończy. Godot nie pojawia się i nic nie wskazuje na to, iż się ostatecznie zjawi. Bohaterów ogarnia swego rodzaju marazm, obezwładnia ich poczucie bezsensu i bezsilności. Atmosfera senności udziela się także widzom. Mimo iż jestem pod wrażeniem ogromnych umiejętności aktorów pod koniec pierwszego aktu ogarnia mnie znużenie, przeradzające się momentami w chęć przyspieszenia czasu i nutkę zniecierpliwienia. Nie, to nie wina aktorów, ani sztuki. To specyfika dzieła Becketta, które naszpikowane jest momentami ciszy, kiedy bohaterowie zastygają w bezruchu, a jedyne, co widz może usłyszeć, to  swój własny oddech. Są też momenty dużo ciekawsze, kiedy wypowiadane przez aktorów kwestie wywołują gromki śmiech publiczności.


  


Na próżno oczekiwać w sztuce Becketta poruszającej ścieżki dźwiękowej, czy oszałamiających efektów specjalnych. „Czekając na Godota” to nie show. To tragikomedia w dwóch aktach mocno przesycona absurdem i ukazująca daremność ludzkich poczynań. Brak tutaj sensacyjnych zwrotów akcji, dużo za to wypowiadanych kwestii, które obnażają rozpacz człowieka w świecie kompletnie obdartym z sensu. Taka jest właśnie sztuka Becketta, który w specyficzny sposób drwi sobie z tej nieszczęsnej doli człowieka.


  


Sztuka Samuela Becketta nie jest dziełem łatwym. Pozornie błaha, kryje w sobie ukryte przesłanie, którego nie potrafiłam dostrzec, mając w rękach książkę. Możliwość obejrzenia spektaklu, przedstawionego w dodatku w tak profesjonalny sposób, otworzyła mi oczy na geniusz Becketta, który był absolutnie nietuzinkowym artystą. Urok „Czekając na Godota” objawił mi się dopiero kilka lat po przeczytaniu książki. Dopiero całkiem niedawno zrozumiałam prawdziwe przesłanie tego dzieła.


I pomyśleć, że gdyby nie to ogłoszenie w gazecie, ciągle żyłabym nieświadoma geniuszu tego irlandzkiego pisarza…

 

PS. Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony http://godotontour.ie. Na spektaklu nie można było robić fotek.

piątek, 24 października 2008

Skerries

Ponoć istnieje miłość od pierwszegowejrzenia. Ponoć należy ona do tych najbardziej namiętnych i niezapomnianychprzeżyć. Ponoć można pokochać kogoś nie znając go, a jedynie opierając się nawrażeniach wzrokowych. Nie wiem. Nigdy nikogo w ten sposób nie pokochałam.Zdarzyło mi się natomiast doświadczyć tego uczucia w stosunku do pięknychmiejsc. Czasem wystarczy postawić stopę na obcej ziemi, by poczuć sympatię dodanego miejsca i by za jego sprawą przeżyć wspaniałe chwile. Są takie zakątkina Zielonej Wyspie, które są dla mnie wyjątkowe i do których zawsze z chęciąpowracam. Nie tylko pamięcią, lecz przede wszystkim poprzez fizyczną obecność.Do grupy takich miejsc dołączyło Skerries. Stało się to całkiem przypadkowo,całkiem niedawno. Przykład tej rybackiej mieściny uświadomił mi, że czasemwarto dać się ponieść chwili – zadziałać pod wpływem impulsu i oddać się w ręceprzypadku.


 


Nie planowaliśmy tej wycieczki. Naszeurlopowe plany były ściśle określone i w zupełności poświęcone IrlandiiPółnocnej. Żeby się jednak do niej dostać trzeba było jechać drogą, któraostatecznie zaprowadziła nas do Skerries. Przemierzając tę trasę, dostrzegliśmyw pewnym momencie znak informujący o pobliskim zamku. Jak się później okazało,chodziło o Ardgillan Castle. Nasze zamiłowanie do tego typu budowli wzięłogórę. Niczym ćmy ślepo lecące do światła, ruszyliśmy w stronę zamku. Niestety.Sobotnie poranki nie sprzyjają wczesnym otwarciom atrakcji turystycznych. Wobliczu półgodzinnego oczekiwania na otwarcie zamkowych bram decydujemy sięjechać dalej. Tym sposobem docieramy do Skerries.


  


Kiedy zauważam morze, mam ochotę piszczeć iskakać z radości. Kocham morze. Odkąd pamiętam, zawsze marzyłam o przytulnymdomku nad wodą. Z tarasem i oszkloną werandą koniecznie. Do dziś marzę oposiłkach spożywanych na tarasie z widokiem na błękitne morze, o wdychaniuporannego morskiego powietrza, o rozkoszowaniu się błękitem tafli wody iwsłuchiwaniu w śpiew ptaków. O spacerowaniu bosymi stopami po cieplutkimpiasku. Morze zawsze budziło we mnie respekt i podziw. Drzemiące w nim siłyprzypominają mi o jego potędze i bezbronności człowieka wobec żywiołu.


  


W Skerries odnajduję to, co uwielbiam –urocze widoki, czyste powietrze, przytulne zakątki i klimat. Klimat, któregotak często brak w dużych miastach. Cudownie słoneczna pogoda nastraja mniewyjątkowo pozytywnie. Podczas, gdy mój półprzytomny facet drzemie w samochodzie(biedak źle znosi wczesne pobudki i krótki sen), ja eksploruję to uroczemiasteczko. Przemierzam jego uliczki, fotografuję zabytki i cieszę się każdąminutą spędzoną tutaj.


  


Spaceruję nad brzegiem morza, mijam pana zpsem, który wita mnie porannym „Morning!”, co zawsze działa na mnie niczymautomatyczny wyzwalacz uśmiechu. Za to właśnie lubię Irlandczyków i małemiasteczka. Za to, że nie mają oporów, by uśmiechnąć się do obcej osoby iprzywitać się z nią. Mały gest, a cieszy. Niech nikt mi nie mówi, że metropoliewypełnione niekończącą się i WIECZNIE gdzieś spieszącą się masą ludzi,przerastają małe miasteczka. Nie w moim odczuciu. Dziękuję Bogu, że nieskrzywdził świata dzieląc go tylko i wyłącznie na duże miasta.


  


Przechadzając się uliczkami Skerries,dostrzegam w oddali uroczy wiatrak. Koniecznie chcę dotrzeć w tamto miejsce. Samaraczej się tam nie zapuszczę, obieram więc kierunek „parking”, gdzie stacjonujeŚpiący Królewicz (czyt: Mój Połówek). Kiedy z językiem na brodzie dobiegam domety, brutalnie wybudzam Królewicza ze snu po to tylko, by zalać go potokiemsłów. Gorączkowo wyrzucam z siebie wyrazy pozbawione ładu i składu: że centrummiasteczka, że wiatraki, że ja muszę tam jechać, że natychmiast, że jak mnietam nie zabierze, to zaraz zrobię sajgon na parkingu [żartowałam]. Ociągającsię, biedak przystaje na moją propozycję i jedziemy w poszukiwaniu wiatraków.Nie żeby z nimi walczyć jak Don Kichot, ale tak zwyczajnie dotknąć, pomacać,kulturalnie pozwiedzać. Nie mogąc liczyć na Rosynanta, rumaka Don Kichota,muszą nam wystarczyć konie mechaniczne naszego czterokołowca.


  


Pomysł dotarcia do wiatraków okazuje sięstrzałem w dziesiątkę. Przewodnik zabiera nas w podróż do świata młynarzy.Zapoznajemy się z urządzeniami używanymi dawniej do produkcji mąki, poznajemymechanizmy działania wiatraków, a także wnętrze jednego z nich. Z reguły nielubię zwiedzania w towarzystwie przewodnika, ale tym razem nie przeszkadza mijego obecność. Pan okazuje się dla mnie wyjątkowo łaskawy. Nie wiedząc ozakazie robienia zdjęć w muzeum, fotografuję poszczególne pomieszczenia. Kiedyw końcu dostrzegam zakaz, robi mi się głupio. Nie słysząc jednak sprzeciwu zestrony przewodnika, czuję się upoważniona do fotografowania. Uwieczniam teżpejzaże - niezbyt często mam okazję oglądać w Irlandii tak malownicze wiatraki.Takie rzeczy to w Holandii, a nie tutaj.


  


Po zakończeniu oprowadzania, udajemy się dosklepiku z rękodziełem. Piękne są te produkty wykonane wprawnymi rękomautalentowanych osób. Podziwiam je, ale nie decyduję się na kupno – ceny lekkoodstraszają. Zbliżając się do wyjścia, natrafiam na małą wystawę sztukidziecięcej. Przystaję koło obrazów oniemiała ich pięknem i talentem dzieciaków.Patrząc na nie ciężko jest uwierzyć, że namalowała je dziecięca, kilkuletniaręka. Przyznam uczciwie, że też kiedyś brałam udział w jakimś tam konkursiemalarskim dla dzieci, dostałam nawet wyróżnienie, ale chyba raczej nie byłabymw stanie namalować tak pięknych obrazów. Rosną nam talenty, oby tylko się niezmarnowały.


  


Kierując się w stronę parkingu,przechodzimy przez lokalny ryneczek farmerski, gdzie zaopatrzyć można się wprzeróżne smakołyki począwszy od dorodnych owoców i warzyw, aż po pysznewypieki. Znajdują się tu także ręcznie robione kolczyki. Jako ich fanatyczkadopadam stoiska z kolczykami w przeróżnych barwach i spędzam tam mnóstwo czasu,dumając nad rozwiązaniem mojego odwiecznego problemu: „Które kupić?”.Najchętniej zaopatrzyłabym się we wszystkie, ale to nie wchodzi w grę. Facecimają to do siebie, że są bezużyteczni w takich sytuacjach, więc nawet nie pytamPołówka o jego zdanie. On zresztą i tak jest zbyt zajęty nabijaniem się zemnie. Pochłonięty rozmową z właścicielką kolczykowego królestwa, nie zwraca namnie większej uwagi. Z wielkim bólem wybieram więc kilka par i z jeszczewiększym uśmiechem odbieram je od sprzedającej. Kupujemy też pyszne drożdżówki,które konsumujemy w aucie – jedne z najlepszych, jakie kiedykolwiek jadłam!Całą drogę w samochodzie gapię się w moje najnowsze kolczykowe nabytki, cieszącsię przy tym, jak dziecko z lizaka. Albo nawet jeszcze bardziej!


  


Te kilka godzin spędzone w Skerrieszapisały się w mojej pamięci jako prawdziwe chwile szczęścia. Do dziś wspominamje z wielkim uśmiechem na twarzy. Już dawno nic nie sprawiło mi takiej radości,jak ten – pozornie błahy – czas spędzony w tym uroczym miasteczku. Nawet czek zpokaźną kwotą nie jest w stanie równać się z tymi beztroskimi chwilamispędzonymi w towarzystwie ukochanego i cieplutkich promieni słonecznych.

 

Szczęście różne nosi imiona. W tymprzypadku nazywało się Skerries.