środa, 27 lutego 2008

Bestialstwo i agresja chlebem powszednim człowieka...

Aktualnie w Irlandii głośno jesto brutalnym wydarzeniu, które rozegrało się w miniony weekend w Dublinie. Ofiaramitego zajścia są Polacy. Młodzi, z relacji sąsiadów i znajomych wynika, że byli toludzie bezkonfliktowi, ciężko pracujący i dobrzy. Napastnikami była ponoć grupairlandzkich wyrostków. Jak podaje prasa, to oni odpowiedzialni są za wywołaniekonfliktu. Niewinna z pozoru wymiana zdań doprowadziła do tragedii. Pokazała,że dla pewnych osób ludzkie życie nie ma żadnej wartości i że w dzisiejszymświecie rządzi argument siły. Młodzi Irlandczycy, wściekli i wyprowadzeni zrównowagi, postanowili odpłacić Polakom. Za broń posłużył im śrubokręt –wylądował w głowie jednego z Polaków. Poszkodowany nie przeżył. Przy życiupodtrzymywała go tylko aparatura. Rodzina zdecydowała o jej odłączeniu. Drugi,z poważnymi obrażeniami szyi, leży w dublińskim szpitalu. Jego stan określa sięjako krytyczny…

Od zawsze przerażało mnie ludzkieokrucieństwo. I do dziś przeraża. To zdecydowanie jedno ze zjawisk, którewywołuje u mnie niepohamowany lęk.  Niepotrafię zrozumieć, jak można tak po prostu zrobić krzywdę drugiemuczłowiekowi, jak można go okaleczyć, czy bestialsko zabić. Nie pojmuję, jakcierpienie żyjącej istoty (nie tylko człowieka) może sprawiać komuśsatysfakcję. Zwyczajnie nie mieści mi się to w głowie. Nie potrafię nawetzrozumieć, jak można głodzić zwierzę, traktować je jak nic nie czujący ibezwartościowy przedmiot. Mój kodeks moralny nie uznaje czegoś takiego jak bezwzględność,okrucieństwo i  agresja. Na sam dźwięktych słów włos jeży mi się na głowie.

Wszechobecne zło mnie przeraża. Zmoją wrażliwą naturą zdecydowanie nie nadaję się do życia we współczesnymświecie. Czasy w których przyszło nam żyć nie należą do idealnych. Ociekająkrwią, przesycone są przestępstwami, pogonią za dobrami materialnymi…Charakteryzują się totalnym upadkiem wartości moralnych i zaniedbywaniem stronyduchowej życia.  Człowiek wychodzi naulicę i nie ma pewności, że wróci żywy albo w jednym kawałku.  Ludzie boją się reagować, kiedy są świadkamiprzemocy. Wielu po prostu woli odwrócić głowę i udać, że nic nie widzi. Niedziwię się im. Rozumiem ich strach o życie, strach o dobro ich bliskich.

Kiedyś w Polsce czekałam naautobus. Znajdowałam się na dworcu w dość dużym mieście. Nagle spostrzegłam, żepara (facet i dziewczyna) brutalnie kopią leżącego na ziemi mężczyznę – być możebezdomnego.  Nie wiem, czemu to robili. Niewiem nawet, czy mieli powód ku temu. Nie przyglądałam się. Mimo że zaciskałampięści, zagryzałam wargi, wyzywałam ich w myślach od najgorszych chamów ipowstrzymywałam napływające do oczu łzy – odwróciłam głowę, by nie patrzeć natę scenę. Nie zrobiłam nic. Bo tak było bezpieczniej... Wiem, że to czystetchórzostwo, ale nie stać mnie było na heroiczny akt. Za bardzo się bałam, żeza chwilę to ja tam będę leżeć… Podziwiam tych, którzy nie bacząc na własnebezpieczeństwo, zawsze i wszędzie będą bronić poszkodowanego. Podziwiam ich zaich szlachetność, za odwagę, za to, że w opisanej przeze mnie sytuacji niemyślą o sobie, ale o innym człowieku – szacunek dla nich za to, czego ja niemam i chyba już nie będę mieć…

Nie wiem, czy kiedyś było lepiej.Też były wojny, też przelało się mnóstwo krwi. Przemoc nie narodziła sięwczoraj. Zrodziła się z człowiekiem, który przez cały okres istnienia świata bardzoumiejętnie podtrzymywał ją przy życiu. Zawsze znajdą się ci, którzy pragnązademonstrować swoją potęgę. Nie wiedzą tylko, że „przemoc nie jest oznakąsiły, lecz słabości. Komu nie udało się zwyciężyć sercem lub rozumem, usiłujezwyciężyć przemocą”.

czwartek, 21 lutego 2008

Cel: Polska :)

Wybieram się do Polski!! Sama w to nie wierzę! ;)

Ta perspektywa tak mnie absorbuje, że generalnie poświęcam jej codziennie przynajmniej 60% mojego czasu przeznaczonego na rozmyślania. Moje myśli oscylują głównie wokół tego wydarzenia. Stęskniłam się za bliskimi. Nie tak zwyczajnie – tak baaardzo!

Do Irlandii zabrałam tylko narzeczonego (a raczej to on mnie zabrał – never mind ;) i dobrze, bo gdyby nie on, nie wiem, jak ja zniosłabym trudne początki i bezlitosny czas rozłąki. W Polsce zostawiłam tych, którzy byli mi najbliżsi, z którymi łączą mnie więzy krwi, piękne wspomnienia, a także wspólnie przeżyte lata. I co z tego, że jeszcze parę lat temu kłóciłam się z siostrą czy bratem? I co z tego, że stosowałam na nich podpatrzone w telewizji  chwyty z wrestlingu? Nieważne, że kiedyś siostra była najmniej lubianym przeze mnie osobnikiem ;) To już nie ma znaczenia! Kto by o tym pamiętał? Ot, dziecięce wybryki i fanaberie ;)  Nic nie zmieni faktu, że to moja prawdziwa, rodzona siostra, a ja po pewnym czasie zaczynam tęsknić – człowiek, to takie specyficzne stworzenie, które kocha swoich bliskich nie za coś, ale pomimo czegoś, pomimo tych wstrętnych nieraz wad.  I tak jest w moim przypadku. Tutaj akurat nie odbiegam od normy ;) Nikt nie jest idealny, każdy ma bardziej lub mniej denerwujące wady. I mimo że nie narzekam na życie na obczyźnie, mimo że jest mi tu cholernie dobrze, nadchodzi czasem taka chwila w życiu sentymentalnego emigranta, kiedy trzeba powiedzieć sobie: „dość!”. Trzeba najzwyczajniej na świecie wrócić na ojczyste łono: do tych polskich łąk i pól, do polskich niezadowolonych gęb ekspedientek i ludzi na ulicach, do tego biednego i skrzywdzonego przez polityków kraju, do polskich wioseczek zabitych dechami… Bo to moja ojczyzna. I choć jestem tym niechcianym dzieckiem matki Polski, to i tak ją kocham. Bo tam przyszłam na świat, bo z tym krajem wiążą się moje cudowne i smutne wspomnienia, bo tam przeżyłam ponad dwadzieścia lat… Bo to moja matka, a każde dziecko kocha swoją matkę…

 

PS. Oh God! Ja naprawdę lecę do domu (na urlop, oczywiście)!! :D 

sobota, 16 lutego 2008

A czy Ty wrócisz do Polski?

Do napisania tego posta skłoniłmnie artykuł na Onecie, który przed chwilką przeczytałam. O co chodzi? Oemigrantów, a dokładniej o program „Wracaj do Polski”. Jest to inicjatywa mającana celu zachęcenie Polaków błąkających się po obcych ziemiach do powrotu doojczyzny. Twórcy wyżej wspomnianego programu chcą m.in. przekazać rodakominformacje na temat bieżącej sytuacji w kraju i ukazać perspektywy zrobieniakariery w kraju nad Wisłą. W ramach programy uruchomiono nawet stronęinternetową: www.wracajdopolski.pl,z której emigranci mają czerpać potrzebne im informacje. To ma być taki łącznikmiędzy Polakami a ich ojczyzną…

Nie chcę być złym prorokiem,roztrząsać, czy cel programu zostanie zrealizowany czy też nie. Być możeskończy się on fiaskiem, być może zostanie wyśmiany, albo potraktowany bardzopoważnie… Różne zapewne będą reakcje rodaków. Nie będę się w nie zagłębiać. Zobaczymyz czasem. Nie jestem pesymistką, ale uważam, że program ten nie zrobi furory. Przekonująmnie do tego moje własne obserwacje. Wystarczy chociażby poczytać komentarzepod wspomnianym artykułem. Wiele z nich to teksty w stylu: „nigdy!”, „nie mamzamiaru”, „wrócę jeśli…”, przy czym w sytuacji tego ostatniego przykładunastępuje lista życzeń. Długa niekiedy. Ludzie porównują swoje sytuacje: teobecne z tymi, w jakich przyszło im żyć w ojczyźnie, zanim wyjechali. Wnioski samesię nasuwają: życie za granicą, mimo iż nieraz trudne, dające w kość, pozostająceza pan brat z tęsknotą za bliskimi, i tak jest znośniejsze i przyjemniejsze niżegzystencja w Polsce.

Widzę, że moi polscy znajomi wIrlandii również nie mają zamiaru wracać. Wielu z nich żyje na emigracji oddobrych kilku lat, powoli ułożyli sobie tutaj nowe życie, niektórzy są nadobrej drodze do tego… Czy wrócą? Nie sadzę. Myślę, że  z każdym rokiem szanse na powrót maleją. Człowiekszybko przyzwyczaja się do wygodniejszego życia. Do egzystencji, powiedzmy,bezproblemowej, przyjemnej. Przyzwyczaja się do stanu rzeczy jaki ma, a jakiraczej nie będzie mu zapewniony w kraju ojczystym. Zycie na emigracji wwiększości przypadków wiąże się ze zniknięciem problemów typu: „nie mam za cokupić żywności”, „nie wystarczyło mi pieniędzy na kupno butów dla dziecka”, „niemam za co zapłacić rachunków i czynszu.” Na emigracji człowiek szybkouświadamia sobie, że życie jest dużo piękniejsze, kiedy w portfelu gościpieniądz, kiedy można bez obaw pozwolić sobie na przyjemności, na szaleństwazakupowe (z umiarem, mimo wszystko), na zabezpieczenie swojej (i nie tylko swojej)przyszłości. Na emigracji człowiek często spostrzega, że tutaj szanują gobardziej, pracodawca jest jakoś przyjaźniej nastawiony, a zarazem ludzki. Cowięcej, na emigracji człowiek niekiedy ze zdziwieniem odkrywa, że uśmiecha sięczęściej: do siebie samego, do innych. Odkrywa, że życie jest piękne. Co możeodkryć w Polsce? Hmm.. Z przerażeniem możemy odkryć, że z wypłaty, którądostaliśmy parę dni temu, nie pozostało nic. Tak, NIC. Z jeszcze większymprzerażeniem w oczach odkrywamy, że debet na koncie znów się  powiększył, że do drzwi po raz kolejny pukakomornik i domaga się uregulowania zaległych opłat. Życie w Polsce nie jestłatwe. Mimo wszystko. Mimo że ojczyznę opuściło mnóstwo rodaków, mimo żepowstały nowe miejsca pracy, mimo że bezrobocie jakby mniejsze… ciągle jestciężko – przynajmniej dla większości. Ciągle jeszcze można usłyszećuskarżających się polskich krewnych i znajomych. A uskarżają się na wszystko:na służbę zdrowia, na szefa, na niskie płace, na bezczelne wykorzystywanie wpracy, na biurokrację, na złodziejskie instytucje… Czy za takim życiem tęskniąpolscy emigranci? Nie sądzę. Oni już dawno odzwyczaili się od problemów tegotypu. Oni powoli zapominają, o szarej, jakże przecież nieraz smutnej, polskiejrzeczywistości. Oni coraz częściej mówią o obcym kraju „mój dom”…

niedziela, 10 lutego 2008

Rzecz o miłości rodzicielskiej

Zawsze byłam pod wrażeniem miłości rodzicielskiej. Jej potęga i siła to dla mnie coś fascynującego, coś co nigdy nie wyczerpuje się, nie słabnie i trwa. Mimo że uczucie takie nieraz jest wystawione na próby, ono świetnie je znosi i wychodzi zwycięsko z każdego pojedynku. Miłość, jaka istnieje między rodzicem a dzieckiem, to dla mnie przykład najwspanialszego, najczystszego uczucia. Uczucia, które nigdy nie jest zmącone interesownością, zawiścią, czy innymi niecnymi pobudkami. Uważam je za najsilniejsze uczucie z wszystkich możliwych. Ono w przeciwieństwie do różnych miłostek nie kończy się w pewnym momencie naszego życia. Ono nie jest typowym uczuciem, jakie istnieje między kobietą a mężczyzną. Taki stan zwykle charakteryzuje się tym, że przechodzi przez różne fazy. Na początku występuje silna fascynacja naszą drugą połówką, robimy wszystko, by poznać naszego partnera, a jego odkrywanie sprawia nam ogromną radość. To swoisty rodzaj zauroczenia, w czasie którego nie dostrzegamy tysiąca wad tej drugiej osoby. Zakładamy różowe okulary, one czynią świat pięknym, a u nas wywołują wrażenie, iż stan ten będzie wiecznie trwał. I faktycznie, w wielu wypadkach tak jest. Ludzie kochają się i szanują do śmierci. To piękne przykłady, ale niestety w dzisiejszym świecie coraz więcej związków rozpada się po pewnym czasie. Przyczyny są różne, nie będę się w nie zagłębiać. Ile ludzi – tyle powodów. Generalnie rzecz ujmując, stan zauroczenia mija po pewnym czasie. Uczucie, jakie przeżywaliśmy na początku już nie jest takie intensywne. I tu czasem pojawia się problem. Ludzie najczęściej rozchodzą się, bo po pewnym czasie  zrzucają różowe okulary. Zatem bajkowy świat znika, a nasz wyśniony książe okazuje się zwykłym, przeciętnym człowiekiem. W wielu przypadkach rutyna i zwykła szara codzienność biorą górę. Zakochani zdają sobie sprawę, że ta ich połówka nie jest taka, za jaką ją mieli. I tutaj zaczynamy dostrzegać partnera takim, jakim jest – bez żadnego wybielania i koloryzowania: z wieloma wadami i denerwującymi nas nawykami. Jest to etap ciężki do przebycia. Przetrwają ci, którzy potrafią zaakceptować partnera z wszystkimi jego wadami i złymi nawykami. Ci, którzy nie są w stanie tego zrobić najczęściej rozchodzą się. Ta jeszcze wielka do niedawna miłość odchodzi w zapomnienie. To samo dzieje się z obietnicami, pięknymi i słodkimi słówkami. Urocze i wspólne chwile są już tylko częścią przeszłości. W efekcie, po paru miesiącach lub latach już nie pamiętamy, kim był ten amant, który deklarował nam miłość aż po grób. Związek mężczyzny i kobiety ma to do siebie, że naturalną koleją rzeczy jest często jego rozpad. Dziś jest, a jutro już może go nie być.

Z miłością rodzicielską jest inaczej. Ona nie wybiera sobie obiektu. Nie zniechęca się jego wadami i nawykami. Ona nie przechodzi kryzysu, kiedy jej obiekt rani ją na każdym kroku. Ona po prostu jest i trwa. TRWA niezależnie na wszystkie okoliczności. Nie słabnie z każdym upływającym rokiem, czy każdą pojawiająca się zmarszczką na twarzy ukochanej osoby. To jedyny rodzaj tak wielkiej, naturalnej i czystej miłości. Ci, którzy mieli okazję jej skosztować, wiedzą jakim jest skarbem. Bezcennym darem jest posiadanie osoby na którą zawsze można liczyć. Osoby, która będzie Cię kochać pomimo wszystkich wad i wszelkich występków.  Która wybaczy Ci każdą niegodziwość i każdą ranę. To wspaniale mieć osobę, do której zawsze można wrócić, dla której zawsze jesteś myślą przewodnią i która zawsze czeka na Ciebie z otwartymi ramionami, jak ten ojciec na marnotrawnego syna. Miłość rodzicielska wybaczy WSZYSTKO, ta łącząca kobietę i mężczyznę – nie. I tu m.in. objawia się wyższość uczucia rodzicielskiego na tym „zwykłym”.

Tak sobie często obserwuję zatroskane matki, drżące o bezpieczeństwo swoich dzieci. Obserwuję czułych ojców i mam wielką nadzieję, że kiedyś i we mnie zrodzi się tak potężne uczucie. Z tego, co widzę to niestety nie każdy może dostąpić tego zaszczytu i cieszyć się jego zaletami…

 

PS. Moje słowa, rzecz jasna, nie odnoszą się do KAŻDEGO przypadku. Nie obejmują one rodzin dysfunkcyjnych, gdzie dzieci nie miały okazji zaznać miłości rodzicielskiej, a rodzice chyba nie dorośli do tej odpowiedzialnej i ważnej roli, jaką jest rola rodziców. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy jest w stanie pojąć moje słowa. Nie dotrą one na pewno do tych osób, które nie miały okazji przekonać się o potędze rodzicielskiego uczucia. Tak, czy inaczej, zamieszczam je, bo takie są moje odczucia i obserwacje. Bo taką mam potrzebę…

środa, 6 lutego 2008

Wiosenne porządki

Po ostatnich wybrykach natury w postaci gradobicia i zawiei śnieżnej, do Irlandii zawitała wiosna. Najprawdziwsza wiosna, którą z łatwością można wyczuć w powietrzu.  Nie wiem, czy na długo, czy wpadła tylko z krótką wizytą, ale postanowiłam wykorzystać nadarzającą się okazję. Piękne słoneczko sprawiło, że nabrałam chęci do życia, bo ostatnimi dniami przypominałam bardziej cień człowieka, do czego przyczyniła się w dużej mierze choroba i wstrętna pogoda. Ale to już przeszłość. Po dzisiejszym dniu znów jestem pełna energii i radosna, jak dawniej. A że ładna pogoda, dzień wolny od pracy i chęci nie często chodzą w parze, ostro wzięłam się za pierwsze wiosenne porządki. I dobrze, bo już nagromadziło mi się sporo rzeczy do zrobienia. Normalnie sprzątanie całego domu zajmuje mi jakąś godzinę, czasem półtorej, ale nie tym razem. Zaległości z przeszłości sprawiły, że dziś musiałam nieźle namachać się szmatą. Przez te prawie trzy godziny sprzątania spaliłam chyba więcej kalorii niż niejedna osoba na siłowni, ale efekty są widoczne i to cieszy! Domek wypełniony jest świeżym wiosennym zapachem. Zostało mi jeszcze umycie okien, ale dziś zabrakło mi chęci do tego. Może jutro się uda ;) Jeśli nie – zamówię jakiegoś cleanera, bo przecież genialni irlandzcy konstruktorzy tak świetnie zaprojektowali okna, że choćbym chciała to nie umyję tych, które znajdują się na piętrze, bo one otwierają się na zewnątrz!  Mogę umyć te na parterze, ale nie te na piętrze!

Mało brakowało, a zapomniałabym, że dziś Środa Popielcowa. Niczego nieświadoma zaczęłam przygotowywać obiad w skład którego wchodziło mięso. Jak zwykle do porządku przywołał mnie narzeczony, którego tak na marginesie, wyposażyłam w mięsny obiad do pracy ;) Cóż, trzeba było zmodyfikować plany, a dzisiejszy obiad zostanie zjedzony jutro ;) Życie na obczyźnie ma to do siebie, że ciągle zapominam o takich dniach jak ten dzisiejszy. Dobrze chociaż, że pamiętam te najważniejsze święta ;)

piątek, 1 lutego 2008

Mamo, tato, poczytajcie mi!

Odnoszę wrażenie, że w obecnych czasach ludzie za mało czasu poświęcają na czytanie książek. Wszyscy, bez wyjątku: dzieci, młodzi i starsi. Jestem wręcz przekonana, że książka, odwieczne źródło wiedzy, skarbnica wiadomości, jest traktowana po macoszemu. Wydawałoby się, że czasy jej panowania to już przeszłość, a jej następcy w postaci urządzeń typu: komputer, telefony komórkowe, MP3, telewizor czy Play Station,  mają zdecydowanie więcej zwolenników, niż tradycyjna poczciwa książka.

Po części nie dziwi mnie takie zjawisko, bo człowiek z natury nie lubi się wysilać i często wybiera najłatwiejsze rozwiązanie. Taką oto postawę prezentują szczególnie dzieci i młodzież, o czym świadczy ciągle rosnąca popularność wszelkiego typu ściąg i opracowań. Mało który uczeń sięga po lekturę. Łatwiej jest przecież sięgnąć po opracowanie, które w porównaniu z lekturą nie odstrasza ilością stron. A ile przy tym czasu można zaoszczędzić? Myli się jednak ten, kto uważa, że coś zyskuje poprzez zastąpienie lektury opracowaniem. Zyskuje trochę czasu, nic więcej – to wszystko. Korzyści z czytania książek jest naprawdę wiele i co najważniejsze, efekty częstego obcowania ze słowem pisanym są naprawdę widoczne! Wydaje mi się, że nie jest ciężko zauważyć różnicę pomiędzy osobą oczytaną, a tą niezbyt lubiącą czytać. To się rzuca w oczy. Osoba oczytana dysponuje zdecydowanie większym zasobem słów, potrafi ładnie i składnie się wypowiadać, operuje wieloma związkami frazeologicznymi, jest w stanie tworzyć piękne porównania, a pisanie na ogół nie sprawia jej problemu. Dziecko, które od małego obcuje z książką potrafi tworzyć naprawdę fantastyczne wypracowania, bo jego wyobraźnia jest już dość dobrze rozwinięta. Generalnie nie ma ono problemów  z poprawnym szykiem zdań, czy ortografią. Pisanie zadań domowych nie stwarza mu problemów i na ogół robi to z przyjemnością. Jego światopogląd ciągle się kształtuje, umysł wzbogaca, a horyzonty poszerzają. Nie ograniczajmy więc swoich dzieci! Czytajmy im przy każdej nadarzającej się okazji: w wolnej chwili, po porannej pobudce, przed snem… Każda okazja jest dobra! Wiem, że to kosztuje sporo czasu i chęci, ale ten wysiłek nie pójdzie na marne! Owoce tych działań będą zbierane przez długi czas. Rodzice nie będą się musieli wstydzić na wywiadówkach, a i pozostanie satysfakcja, że mamy inteligentne, oczytane dziecko. Takie dziecko raczej nie będzie sięgało po opracowania, które swoją drogą, prezentują nieraz żałosny poziom i zawierają błędy…

Uczmy dzieci obcowania z książkami. Nie żałujmy pieniędzy na ich zakup. Nie usprawiedliwiajmy się brakiem czasu na wspólne czytanie – to przecież potrafi wytworzyć piękną i trwałą więź między dzieckiem a rodzicem. Nasze dziecko będzie nam kiedyś za to wdzięczne. Będzie nam dziękowało za godziny wspólnie spędzone nad książka. Będzie z sentymentem i czułością wspominało oraz przechowywało starą już, ale bezcenną książkę – podarunek od ukochanej mamy, taty, babci czy dziadka. Nie brońmy dziecku czytać książek, które naszym zdaniem nie należą do ambitnych i nie zaliczają się do arcydzieł literatury światowej. Może przyjdzie taki dzień, kiedy dziecko sięgnie właśnie po te książki. Jeśli nie przyjdzie – trudno. Każdy kontakt z książką jest dobry. Co z tego, że nie lubi literatury popularnonaukowej? Czy to ma jakieś większe znaczenie, że nie lubi klasyki obcej? Nie. Niech czyta i jeszcze raz czyta. Jeśli lubi fantastykę, to niech ją czyta. Lubi poezję? To bardzo dobrze! Kupmy mu piękny tomik wierszy, niech je czyta, analizuje i być może samo spróbuje pisać swoje wiersze.  Jeśli  będą słabe - nie zniechęcajmy, ale dodajmy otuchy. Może po prostu nie miało natchnienia, albo jeszcze nie potrafi mistrzowsko przelać swoich myśli na papier. Zachęcając je do tego, by się nie poddawało, dajemy mu szansę na to, że kiedyś osiągnie perfekcję. Zniechęcając – odbieramy mu tę szansę, a przy okazji być może wytwarzamy w nim poczucie beznadziejności i nieudolności. Przymykajmy oczy na drobne niedoskonałości. Do celu podąża się przecież małymi kroczkami i wiele razy się upada…

A sami też czytajmy. Niech dziecko bierze z nas przykład. Nie ma nic gorszego w zachowaniu rodzica niż pusta gadanina – nie mająca odzwierciedlenia w rzeczywistości. Słowa muszą znaleźć odbicie w czynach. Nie mówmy dziecku, że ma nie przeklinać, skoro sami to robimy, bo doprowadzimy do tego, że będzie odbierało świat jako zakłamany, a sami stracimy szacunek w jego oczach.

 

Bądźmy przykładem, to wystarczy.  Słowa będą wtedy zbędne.