piątek, 28 marca 2008

Obciachów czar

Obciachów czar, czyli Taita robi wiochę ;)

 

Po raz kolejny zostałam wciągnięta do zabawy łańcuszkowej. A wszystko za sprawą mojej drogiej koleżanki blogowej – Imagika. Zasady gry są proste. Trzeba tylko:

  1. Podać linka osoby, od której otrzymało się klepnięcie.
  2. Zamieścić na swoim blogu reguły gry.
  3. Opisać 6 zabawnych, niezbyt istotnych wydarzeń z życia autora bloga
  4. Wytypować 6 kolejnych ofiar.
  5. Uprzedzić wytypowane osoby, pisząc im o tym na ich blogu.

 

Uprzedzam, że informacje te niekoniecznie mogą być śmieszne, bo mimo iż moje życie bywa bardzo zabawne, a powodów do śmiechu nie brakuje, to jednak w chwili obecnej nie potrafię sobie przypomnieć nic bardziej sensownego.

No więc zaczynamy:

  1. Będąc małym, głupiutkim i naiwnym dzieciakiem, pewnego pięknego dnia dałam się nieźle wkręcić mojemu starszemu bratu i wujkowi. Wpadłam kiedyś do nich do pokoju i na stole zobaczyłam duży, dorodny kawałek czegoś. Na pytanie co to jest, chłopcy szybko udzielili mi odpowiedzi. Otóż, dowiedziałam się, że jest to arcysmaczny przysmak o wdzięcznej nazwie kalafonia i że jak chcę, to mogę skosztować. Powiedzieli, że chętnie się ze mną podzielą, bo oni już się najedli. A to coś wyglądało tak smakowicie no i brzmiało apetycznie. Nie skorzystałam z propozycji, ale przy najbliższej okazji, kiedy pokój był pusty, zakradłam się do niego i ukroiłam spory kawałek kalafonii, aby zakosztować tego niebiańskiego smaku, tak wychwalanego przez brata i wujka. Nie muszę chyba opisywać, jak smakowało to paskudztwo. Przez cały dzień miałam wstrętny posmak w ustach. Jak później się okazało, kalafonia  wcale nie służy do jedzenia, a do lutowania ;) Teraz już wiem, co na ich stole robiła lutownica ;)
  2. Jakiś czas temu, jeszcze będąc w Polsce, wybraliśmy się do kina. Na horror, oczywiście. Mimo że jestem piekielnie strachliwym stworzeniem, które niezwykle łatwo wystraszyć, uwielbiam thrillery i horrory. Film był kapitalny. Trzymał w napięciu, pot człowieka oblewał. Oglądaliśmy z zapartym tchem, aż wreszcie w kulminacyjnym momencie, ciszę w kinie zakłócił potworny wrzask…. mój wrzask ;) Ze wstydu miałam ochotę schować się pod fotel ;)
  3. Pewnego dnia, dostaliśmy napadu głupawki  i zaczęliśmy toczyć ze sobą „walki”, ganiając się po pokojach i stosując przy tym setki głupich i zabawnych chwytów rodem z wrestlingu (którego notabene parę lat temu byłam miłośniczką). W czasie jednej z nich, siłowaliśmy się, przerzucaliśmy, aż wreszcie zmęczeni, w ferworze walki, z impetem przewróciliśmy się na łóżko. Coś trzasnęło, chrupnęło i zaskrzypiało. Wystraszeni, spoglądamy na siebie, a potem na łóżko. Niby nie widać, żeby było złamane. Odetchnęliśmy z ulgą, ale postanowiliśmy zakończyć wygłupy, aby nie wyrządzić więcej szkód. W ramach odpoczynku położyliśmy się na tym łóżku, poleżeliśmy może z 30 sekund, po czym… łóżko pękło i znaleźliśmy się na podłodze. Trzeba było kupić nowy model ;)
  4. Udając się na mecz naszej ukochanej drużyny, byłam bardzo podekscytowana tym wydarzeniem. Przeszliśmy przez bramki, przetrzepali nas ochroniarze, aż wreszcie zaczęliśmy wchodzić po schodach, by dostać się na trybunę. A że stadion ogromny, to trochę tych schodków było. Zaczęłam je pokonywać i już na jednym z pierwszych potknęłam się o coś i wyrżnęłam baranka ;) A wszystko to oczywiście na oczach młodych, przystojnych ochroniarzy. Szybko pozbierałam się do kupy i czym prędzej zniknęłam z ich pola widzenia. Oczywiście, nie muszę pisać, jak się czułam. Kobiety wiedzą, jak wielkim obciachem jest przewrócenie się na oczach mężczyzn(y). Na przyszłość, będę uważnie patrzeć pod nogi!
  5. Już od młodych lat ciągnęło mnie do auta. Brat świetnie jeździł, więc i ja chciałam być tak dobra, jak on. Poprosiłam go, by mnie uczył. Owszem, zgodził się, ale chyba miał złe przeczucia, bo pozwalał mi jeździć jedynie po polnych drogach. Pewnego dnia zasiadłam za kierownicą jego auta, przejechałam kilka metrów i… wylądowaliśmy w burakach sąsiada. Po tym incydencie brat uznał, że kierowcy ze mnie nie będzie i już nigdy więcej nie pozwolił usiąść za kierownicą samochodu :(
  6. Pewnego letniego popołudnia wybrałam się z moim sąsiadem na przejażdżkę rowerową do sąsiedniej wsi. Założyłam czarne, dość dopasowane spodnie. Przejażdżka była dość długa i forsująca. W drodze powrotnej moje spodnie nie wytrzymały i pękły… centralnie na tyłku! Moje oblicze zalał potężny rumieniec, ale potem się opamiętałam. Doszliśmy do wniosku, że sąsiad będzie jechał tuż za mną, by zasłaniać mój nieszczęsny tyłek  przed niepowołanymi widzami. Droga powrotna była dla mnie katorgą, a ja w myślach dziękowałam Bogu, że założyłam czarne majtki i że nie były to stringi, które na chwilę przed wyprawą zamieniłam na bardziej komfortowe figi  ;)

Uff, dobrnęłam do końca. Mam nadzieję, że Wy też. I co? Który wydarzenie, według Was, zasługuję na miano „Obciachu Roku”? Jestem ciekawa Waszych opinii :)

Do zabawy zapraszam każdego, kto ma ochotę wziąć w niej udział. Reguły są jednak regułami i mimo wszystko typuję sześć osób. Są to:

 

  1. Agunia S.
  2. Kamilka O.
  3. Promyczek
  4. Miledka
  5. Kaskasek
  6. Ella

 

Bawcie się dobrze, moje drogie! Oczywiście, od zabawy nie ma ucieczki ;)

 

poniedziałek, 24 marca 2008

I już po wszystkim...

Święta szybkim krokiem zbliżająsię ku końcowi. Niestety, nie były dla mnie one takie, jak bym chciała. Rutynai nawał pracy skutecznie potrafią odebrać człowiekowi radość, a także zniszczyćświąteczną atmosferę. Praktycznie całe dnie, od poniedziałku do sobotywłącznie, spędzałam w pracy. Wobec tego na przygotowania świąteczne pozostałami bardzo okrojona ilość czasu. Wieczory poprzedzające Wielkanoc to była istnagorączka świąteczna: zakupy wśród tłumów, sprzątanie, gotowanie, pichcenie… Wszystkooczywiście w tempie przyspieszonym. Z zegarkiem w ręku. W biegu. To właśniewtedy, choć przez chwilę, poczułam, że święta są tuż za rogiem…

Lodówka zapełniona pysznościami i domudekorowany świątecznymi gadżetami, to jednak nie wszystko. To nie jest dlamnie istota świąt. W tych świątecznych dniach brakowało mi najważniejszychrzeczy, które nadają smak polskiej Wielkanocy. Brakowało mi bliskich osób,wesołych posiedzeń przy kawce w wesołym gronie. Moje irlandzkie święta takienie były. Spędzone w domu, bez praktykowania polskich tradycji typu: święcenie pokarmów,bez rezurekcji, bez odwiedzania bliskich (których notabene tutaj nie mam), bezlanego poniedziałku. W Irlandii zwyczaje te nie są praktykowane. Te kilka dniwolnego, to dla mieszkańców Zielonej Wyspy doskonała okazja do lenistwa, atakże do wypraw zagranicznych bądź też tych krajowych, mających na celuodwiedzenie bliskich.

Więc po tych dwóch dniachodpoczynku - dni niby świątecznych, które okazały się dla mnie zwyczajnymidniami - czas wrócić do rutyny… Do codziennego porannego wstawania i do dni spędzonychw pracy…

 

O tak, święta, to zdecydowanie najcięższyczas dla emigranta.

środa, 19 marca 2008

Tullamore

Korzystając zpięknej pogody i długiego weekendu, postanowiliśmy bliżej zapoznać się zatrakcjami Tullamore. A ponieważ piękna pogoda i długi weekend to ostatniorzadkość w naszym życiu, to nie można było przegapić takiej okazji.


Samo Tullamorenie zachwyca. To typowe małe, irlandzkie miasteczko, liczące (w wakacyjnymprzypływie Polaków ;) około 13 tyś mieszkańców.  Jest jednak stosunkowoczyste, bezpieczne i fajne. Jest gdzie wyskoczyć na film, na piwo, zakupy ikręgle. Jest gdzie popływać i nie mam tu na myśli tamtejszego kanału.


Tullamore niema złej sławy Dublina czy Limericku, spokojnie więc można w nim egzystować bezzbędnego obawiania się o swoje życie. Co najważniejsze – miasto się rozwija ito cieszy. Jeszcze jakieś 400 lat temu było małą zapyziałą dziurą z kilkomadomami na krzyż. Nabrało znaczenia w momencie, kiedy na jegoterenie powstały koszary wojskowe, a miasteczko stało się garnizonem dlaangielskich żołnierzy.


Spokojne życiew tej małej osadzie zostało niespodziewanie zakłócone, kiedy to pewnego dniarozegrała się tutaj tragedia. Wszystko natomiast za sprawą niewinnego z pozorubalonu powietrznego, który runął na ziemię, doprowadzając tym samym dowielkiego pożaru. Pożarł pochłonął około sto domów, a tym samym zmusiłmieszkańców do odbudowy spalonej części osady. Dziś Tullamore nie jest jużmaleńką osadą z garstką wieśniaków. Do naszych czasów przetrwała rezydencjaCharleville Castle, a także destylarnia whiskey, która do dzisiejszegodnia rozsławia miasteczko na całym świecie.


  

zdjęcie znalezione w sieci


Naszym głównymcelem tej małej, krajoznawczej wycieczki był Charleville Castle. Zamek znajdujesię na południowym krańcu miasta i choć bez przeszkód można dojechać do niegosamochodem, my wybraliśmy inne rozwiązanie. Zaparkowaliśmy auto zaraz przyzjeździe z głównej drogi i ruszyliśmy w głąb lasu. Zamek schowany jest wśróddrzew. Spacer, mimo że krótki, był bardzo przyjemny. Umilało go świeże, leśnepowietrze, śpiew ptaków i ciepłe promienie słoneczne. Drzewa jeszcze niezdążyły przyodziać wiosennej szaty i pewnie stanowiłyby ponury widok, gdyby niepromyki słońca, które nadawały światu pogodny wyraz.


  


Po 15 minutachspaceru wolnym krokiem docieramy do naszego celu. Cieszy brak tłumów ineogotycka sylwetka zamku. Z reguły jest on otwarty dla zwiedzających, ale wobecnym czasie trwają w nim prace restauratorskie, co czyni go niedostępnym dlaturystów.


  


Niektórzytwierdzą, że Charleville Castle przypomina ponurą średniowieczną rezydencję. Poczęści mają rację. Pałac ten nie może pochwalić się taką urodą, jak chociażbyzamki w Kilkenny czy Birr, jednak ma swój urok. Jest atrakcyjny na swójsposób. 


  


Do jegomrocznego charakteru z pewnością przyczyniają się smukłe wieżyczki – miejsceprzesiadywania kruków i innego ptactwa, a także mury zwieńczone blankami orazrosnące nieopodal drzewa grubo oplecione bluszczem.


  


Kiedy podchodzębliżej zamkowych murów, widzę, że wyraźnie odmalowuje się na nich upływ czasu.To już nie ten nowiuteńki pałac z 1798 roku, który jeszcze do 1912 rokuprzeżywał swój okres świetności. Potem nadszedł jednak czas zapomnienia. Zamekzostał opuszczony i popadł w ruinę. W ostatnich latach Charleville Castle znówzyskał na znaczeniu. Na okalających go terenach odbywa się coroczny TullamoreShow. Zamek przyciągnął też uwagę filmowców, kilkakrotnie służąc jako planzdjęciowy.


  


Zawiedzenibrakiem możliwości dokładniejszego przyjrzenia się rezydencji z kilku stron,powoli kierujemy się w stronę powrotną. Przyglądamy się jeszcze licznemu stadkuowiec, które pasie się nieopodal zamku. Może jest to lekko nietypowy widokjeśli chodzi o scenerię zamku, ale jakże typowy dla Zielonej Wyspy. Zdążyłamsię już do niego przyzwyczaić. Widok beztrosko pasących się owieczek już zawszebędzie ożywiał we mnie wspomnienia o Irlandii.


  


Kiedy docieramydo samochodu, decydujemy się na zwiedzenie ruin Srah Castle, znajdujących sięstosunkowo niedaleko rezydencji Charleville Castle. Ten uroczy mini-zamekzostał zbudowany w 1588 roku  przez oficera armii królowej Elżbiety –Johna Briscoe.


  


Pod koniec XVIwieku tereny hrabstwa Laois i Offaly (w którym znajduje się Tullamore) byłyzamieszkiwane przez tzw. elżbietańskich osadników. Na nowo nabytych terenachbrytyjskie rodziny wznosiły ufortyfikowane rezydencje w architektonicznym styluówczesnej epoki. Wkrótce także irlandzcy lordowie zaczęli budować podobnewieże - były one odzwierciedleniem ichstatusu społecznego i ich wpływów.  


  


Do naszychczasów Srah Castle przetrwał jedynie w szczątkowej postaci. Wnętrze wieżyczkijest zrujnowane. Ślady na ścianach ewidentnie wskazują, że kiedyś były tam dwapietra. Kręte schody zarwały się dawno temu i dziś jedyną pozostałością po nichjest kilka stopni na dole i kilka na samej górze. Wnętrze Srah Castle jestniestety zaśmiecone puszkami po piwie, co wskazuje na to, że „zwiedzają” gotakże miejscowi menele.


  


Słońce jużpowoli zachodzi, więc korzystając z jego ostatnich promieni, udaję się na małyspacer wzdłuż Grand Canal. Zachłannie czerpię ciepło ze słonecznych promieni icieszę się chwilą. Nie wiadomo, kiedy znów będę miała okazję pospacerowaćwzdłuż brzegów rzeki.

poniedziałek, 17 marca 2008

Paddy's Day

Dzień św. Patryka, przypadający na 17 marca jest świętemnarodowym i jednym z ukochanych dni w życiu Irlandczyków. Jest to świetnaokazja do wszelkiego rodzaju zabaw i relaksu. Mimo że dzień ten wypada w czasietrwania postu, jego zwolennicy nie są ograniczeni żadnymi zakazami, gdyżKościół udziela wiernym dyspensy, by bez wyrzutów sumienia mogli cieszyć siętym dniem. A oni oczywiście skwapliwie z tego korzystają. Nie od dzisiaj bowiemwiadomo, że mieszkańcy tej pięknej Zielonej Wyspy lubują się w złocistymnapoju, a pub to ich drugi dom ;) To właśnie w tym dniu Guinness, Smithwick’s,Murphy’s i Kilkenny - irlandzkie piwa - leją się strumieniami, a miejskie pubyprzeżywają oblężenie. Z okazji tego święta, puby nabierają odświętnego wyglądui są czynne nieco dłużej niż ma to zwykle miejsce. A wszystko po to, byusatysfakcjonować spragnionych rozrywki klientów. Amatorzy złocistego trunkumogą korzystać ze świątecznego upustu na browar, a także napić się… zielonegopiwa, które barwi się odpowiednimi barwnikami (przyznam, że nie miałam jeszczeokazji skosztowania go ;) Niekiedy również na zielono barwi się rzeki, co bezwątpienia stanowi niecodzienny widok – szczególnie dla  turystówprzebywających w tym czasie w Irlandii.

Żeby nie było, że Irlandczycy to tylko i wyłącznie piwoszeskupiający się w tym dniu na pubach, trzeba koniecznie wspomnieć o innychaspektach 17 marca. Otóż takim bardzo ważnym aspektem święta Patryka są parady.Jednak zanim przystąpi się do nich, spora część ludności udaje się na porannamszę świętą, która tradycyjnie ofiarowana jest w intencji misjonarzy całegoświata. Po mszy natomiast rozpoczyna się kolejny etap święta, jakim są tzw.green parades, czyli widowiskowe zielone parady uliczne. Jak sama nazwawskazuje, parady te wyróżniają się kolorem zielonym. Zieleń dominuje w każdymmiejscu. Zielone są ubrania, szarfy, proporce i inne gadżety. Nie brakuje takżeludzi z wymalowaną na zielono twarzą;) Na każdym kroku napotyka się zieloną,trójlistną koniczynkę, która jest symbolem obchodów 17 marca. Przypina się jądo ubrań, a w jej kształcie piecze się nawet ciasteczka.

Obchody dnia św. Patryka nie są ograniczone tylko iwyłącznie do Irlandii. Święto to już dawno przekroczyło granice Zielonej Wyspyi stało się stałym elementem kultury w wielu państwach. Zyskało ono rangęMiędzynarodowego Dnia Miłośników Piwa. To właśnie 17 marca ludzie w wielukrajach wypijają kufel piwa na chwałę i cześć patrona Irlandii. Tradycjaobchodów dnia św. Patryka zawitała także do naszej ojczyzny. Spotkać się możnaz nią głównie w irlandzkich pubach, gdzie w czasie Irish Night rozbrzmiewanastrojowa muzyka celtycka, a w kuflach króluje irlandzkie piwo.

Jeśli zaś chodzi o samegoświętego, pochodził on z Bretanii, a do Irlandii trafił zupełnie przypadkowo. Przyczynilisię do tego irlandzcy korsarze, którzy go uprowadzili i sprzedali do niewoli wIrlandii. Na Zielonej Wyspie natomiast spotkał go przykry los –przez sześćdługich lat młodzieniec pracował jako pasterz. Wtedy to dokonała się w nimprzemiana. Młody Patryk pogłębił swoją wiedzę na temat obyczajów tubylców izaczął władać ich językiem. Po tym ciężkim dla niego okresie nastąpiła chwilaukojenia – udało mu się bowiem wyswobodzić z niewoli. Nigdy jednak nie zapomniał o Irlandii. Zielona Wyspa odcisnęła niezatarty znak na jego duszy. Będącjuż misjonarzem, ponownie zawitał do pogańskiej Irlandii, gdzie z zapałemprzystąpił do chrystianizacji pogan. Za pomocą trójlistnej koniczyny duchownywyjaśniał Celtom pojęcie Trójcy Świętej. Na efekty jego gorliwej pracy nietrzeba było długo czekać. Po pewnym czasie Patryk został mianowany biskupemIrlandii.  I w ten oto sposób przeszedł do historii Zielonej Wyspy. Jegożyciorys osnuty jest nutką tajemnicy i wieloma legendami. Mówi się o nim jako owskrzesicielu zmarłych, o cudotwórcy przywracającym wzrok niewidomym. Niektórzyz tubylców uważają go natomiast za patrona piwoszy (pastorał duchownego rzekomoprzypominał łopatkę do mieszania słodu, jaka używana jest do produkcji piwa).

niedziela, 16 marca 2008

Gdzie się podziały tradycyjne kartki świąteczne?

W ogóle nie odczuwam nadchodzącej Wielkanocy. W tym roku jakoś wyjątkowo nie pochłonęła mnie atmosfera związana ze świątecznymi przygotowaniami. Mimo że święta tuż za rogiem, wystawy sklepowe poświęcone są narodowemu świętu, jakim jest Dzień Św. Patryka obchodzony 17 marca (postaram się jutro napisać posta na ten temat). Wszędzie dominuje zielony kolor i koniczynki. Tylko wielkie czekoladowe jaja dostępne w sklepach przypominają ludziom o Wielkiej Nocy…

Pochłonięta codziennymi czynnościami, byłabym zupełnie zapomniała o tym święcie. Jednakże parę dni temu robiliśmy zakupy w lokalnym Tesco i natrafiliśmy na stoisko z kartkami świątecznymi, które ktoś sprytnie wystawił tuż przy wejściu. Ono dopiero uzmysłowiło nam, że to już ostatni dzwonek, by wysłać najbliższym świąteczne życzenia. W popłochu przystąpiłam do oszacowania liczby potrzebnych kartek, a następnie do ich wyboru. I tu zaczął się problem. Owszem, wybór duży. Miałam do wyboru szeroką gamę kolorów, wielkości kartek i kształtów. I wszystko byłoby OK, gdyby nie fakt, że musiałam wybierać z wszelkiego rodzaju kwiatuszków, zwierzaczków, pluszaczków, kaczuszek i innych motywów zupełnie nie związanych z Wielkanocą! Stałam przed tym stoiskiem dobre pół godziny. Zatęskniłam za typowymi, tradycyjnymi polskimi kartkami. Przeglądałam każdą kartkę w nadziei, że natrafię na jakąś typowo wielkanocną: ze zmartwychwstałym Chrystusem, pięknymi pisankami bądź barankiem. I nic. Nie znajdzie tam człowiek „normalnej polskiej” kartki. Wszystkie są jakieś takie dziwnie laickie, pozbawione motywów typowo religijnych, a przecież Wielkanoc to święto kościelne. W Irlandii jednak nie ma ono tak barwnego charakteru jak w Polsce. I po raz kolejny okazuje się, że Polska ma naprawdę piękne tradycje, z których powinniśmy być dumni. Kiedy opowiadam moim irlandzkim znajomym o tym, że jako mała dziewczynka barwiłam jajka, wkładałam je do pięknie przyozdobionego koszyczka, dorzucałam kawałek chlebka, baranka z cukru, kiełbaskę i inne pokarmy, nakrywałam śnieżnobiałą serwetką, a potem zabierałam do kościoła, by ksiądz je poświęcił, oni ze zdziwieniem i zaciekawieniem reagują na te moje opowieści – to dla nich nowość. Po kościele zaś, wracałam do domu i zanim do niego weszłam, musiałam trzykrotnie go obejść - a że dom duży, to nieźle się musiałam namachać nogami ;) Święcenie pokarmów odbywało sie u nas zawsze w sobotę. W niedzielny poranek natomiast przystępowaliśmy do konsumpcji święconki.

Jeśli zaś chodzi o zakończenie historii tescowej, to w końcu zrezygnowana, wybrałam kilkanaście najbardziej sensownych kartek i udałam się na dalsze zakupy.  Trudno. W tym roku moi bliscy otrzymają nietypowe kartki, na pierwszy rzut oka często nie przypominające tych wielkanocnych. Więc wybaczcie Kochani – starałam się, jak mogłam, ale nie udało się!

sobota, 15 marca 2008

Magia poranków

Uwielbiam poranki i choć nieprzepadam za wczesnymi pobudkami, to jednak doceniam uroki świata o porannejporze. Uwielbiam to świeżuteńkie powietrze, które nie jest tak wspaniałe ożadnej innej porze dnia. Lubię je głęboko wdychać nawet jeśli jest to zimniejszapora roku. Napawając się tym rześkim powietrzem, uświadamiam sobie, że po razkolejny stoję przed szansą przeżycia nowego dnia i nowych przygód. Bo poranekjest przecież taką jedną wielką niewiadomą – człowiek nie wie, co przyniesiedzień, czy będzie go można zaliczyć to tych szczególnie udanych, nudnych, czyniezbyt przyjemnych naznaczonych ciężką pracą bądź złymi wydarzeniami…

To właśnie często o porankuuświadamiam sobie, że świat jest taki piękny, że na każde zmartwienie jestlekarstwo, że każdy problem można jakoś rozwiązać i że nie ma rzeczyniemożliwych! Zdaje sobie wtedy sprawę, że jestem szczęściarą, bo po razkolejny dane jest mi uczestniczyć w biegu życia. Po raz kolejny stoję przedszansą tworzenia swojej historii, która nie skończyła się dla mnie zzapadnięciem wczorajszego zmroku…

Uwielbiam patrzeć jak o porankuświat budzi się do życia. Ludzie stopniowo odsuwają swoje żaluzje i zasłony, zapalająsię światła, z parkingów przed domami systematycznie znikają samochody…Przyroda również reaguje na początek kolejnego dnia: ptaki wychwalają go swoimradosnym śpiewem, kwiaty unoszą utulone do snów główki ukazując przy tym całepiękno kwiatostanów… Na niebie nieśmiało pojawia się słońce, promieniesłoneczne stopniowo zwiększają swoje natężenie… 

Jadąc do pracy, uwielbiam patrzećjak przy pobliskim sklepie krążą ludzie - podobnie jak ja - wcześnie zbudzenido pracy. Na ich twarzach maluje się niekiedy zmęczenie, niektórzy chyba jeszczenie do końca wybudzili się ze snu. Każdy z nich uda się za chwilę do swojegomiejsca pracy, pogrąży się w obowiązkach… Są różni: młodzi i starsi. Jedni sąodziani w eleganckie stroje, inni noszą swój codzienny strój roboczy. Łączy ichjedno: w dłoniach trzymają plastikowe kubki z kawą. Niektórzy też zaopatrująsię w śniadanie i nowe wydanie dziennika…

Uwielbiam smak kawy o poranku, botylko wtedy smakuje ona tak pysznie. Bo przypomina mi chwile spędzone wrodzinnym domu, kiedy po pobudce, najczęściej w niedzielę, gromadziliśmy sięprzy kuchennym stole i popijaliśmy małą czarną…

Uwielbiam poranki, bo wtedy mójumysł jest wypoczęty i gotowy do pracy. Wtedy to mam najwięcej energii izapału, wtedy też najwięcej kreatywnych pomysłów rodzi się u mnie (a torzadkość w blond głowie ;) Szkoda tylko, że muszę ten czas spędzać w pracy, anie w domu. Kiedy wracam do niego wieczorem, nie jestem już w stanie wykrzesaćz siebie tyle zapału, ile miałam rankiem…

Matka pewnej francuskiej pisarkiuwielbiała celebrować poranki. Miała w zwyczaju wstawać o bardzo wczesnej porze(niekiedy o 3:30), budzić swoją maleńką córkę i zabierać ją na spacer. Nie, niebyła nienormalna ;) Kochała świat i naturę. I w ten oto sposób, obydwie, podosłoną nocy szły w kierunku rzeczki, by zrywać truskawki i by móc podziwiaćwschód słońca. Postępując w ten sposób matka zaszczepiła w córce umiłowanienatury. Dla niektórych byłby to szaleńczy czyn. Dla nich był to niesamowitymoment - „stan łaski”, jak to określiła pisarka, który dawał im poczuciejedności z przyrodą, z pierwszym ptakiem budzącym się do życia i ze wschodzącymsłońcem… I choć daleko mi do praktyk tych dwóch oryginalnych francuskich kobiet– jestem w stanie je rozumieć. Wiem, że świat o poranku potrafi oczarować iwiem, że ta pora dnia, jak żadna inna, ma w sobie  magiczny pierwiastek :)  

czwartek, 13 marca 2008

Fenomen Agathy

Jej twórczość jest niezwykle bogata, liczy ponad osiemdziesiąt powieści i sztuk teatralnych. To jedna z najpopularniejszych na świecie pisarek kryminałów. Jej książki znalazły ogromne rzesze zwolenników i zawsze rozchodziły się jak świeże bułeczki. Odniosła ogromny sukces, zyskała miano najlepiej sprzedającej się autorki wszech czasów. Popyt na jej dzieła był i nadal jest ogromny. Ponad miliard egzemplarzy jej książek został wydany w języku angielskim, a drugi miliard został przetłumaczony na 45 języków obcych.

Te liczby robią wrażenie. Jeszcze większe wrażenie wywołują jej książki.

Agatha Christie, bo o niej mowa,jest bez wątpienia prawdziwym fenomenem w świecie książek. Mimo że jest (nieżyjącą) mistrzynią swojego fachu, jej fenomen odkryłam późno. Zupełnie przypadkiem. Nigdy jakoś nie zagłębiałam się w kryminały. Najwięcej swojej uwagi poświęcałam literaturze francuskiej. Czytałam to, co z racji wybranego przeze mnie kierunku studiów musiałam czytać. Raz były to dramaty, innym razem powieści obyczajowe, eseje, czy np romanse. Ale nigdy kryminały – takie z prawdziwego zdarzenia. Pewnie byłoby tak dalej, ale pewnego dnia głód książkowy odezwał się u mnie i zupełnie przypadkowo zrewolucjonizował mój gust literacki. Z braku ciekawych pozycji do czytania sięgnęłam po „Morderstwo na plebanii” autorstwa Christie. Książka pochłonęła mnie całkowicie. Dawno nie czułam się tak zaintrygowana fabułą przedstawioną w książce. To było coś niesamowitego. Czytałam, przewracałam kolejne strony, z ogromnym zaciekawieniem czytałam o kolejnych wydarzeniach, pasjonowałam się nowymi odkryciami w prowadzonym śledztwie i… nie mogłam przestać! Im bardziej zbliżałam się do końca książki, tym bardziej chciałam wiedzieć, jakie będzie jej zakończenie. Kiedy zaś musiałam przerwać czytanie i zająć się czymś innym, nie do końca rozstawałam się z książką. Po głowie cały czas błąkały mi się myśli związane z akcją,analizowałam fakty, próbowałam wydedukować kim jest zbrodniarz… A przy najbliższej okazji znów chwytałam czytany przeze mnie kryminał i ponownie przenosiłam się do tego nierealnego świata. Do świata, który mnie strasznie zafascynował.

Książki Christie niezwykle mnie absorbują. Kiedy kończę jedną, już marzę o rozpoczęciu kolejnej. Dziwi mnie to uczucie, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie doznałam. To coś w stylu uzależnienia. Coś jak głód alkoholowy, nikotynowy czy narkotykowy. Z tym że w moim przypadku jest on niegroźny. Podejrzewam jednak, że jest równie silny ;) Wciągu dwóch miesięcy przeczytałam czternaście jej kryminałów i nie mogę się doczekać momentu, kiedy dobiorę się do następnych. Niestety mój dostęp do książek jest bardzo ograniczony, nad czym szczerze ubolewam. Zbliża się jednak mój wylot do Polski, a tam z pewnością narobię sobie zapasów ciekawych pozycji do poczytania :) Jak zawsze zresztą :) Muszę też zapoznać się z zasobami mojej miejskiej biblioteki. Niedawno pojawiły się tam polskie książki (tzn. utwory w naszym języku ojczystym) więc może mają Christie. Stanowczo muszę ograniczyć kupowanie książek, bo w moim salonie zwyczajnie nie ma już miejsca na nie. Miejsce na regałach zostało już dawno wykorzystane, a ja nie planuję kupna kolejnych mebli ;)

Wiem, że istnieją książki bardziej ambitne niż dzieła Agaty Christie. Być może bardziej powinnam się skupić na klasykach literatury polskiej i światowej, ale czasem nie wychodzi mi to. Próbowałam i muszę stwierdzić, że niektóre z nich najzwyczajniej na świecie nudzą mnie. Nie odczuwam jakiegoś większego zainteresowania ich wątkami, łapię się na tym, że momentami czytam bezmyślnie zapisane słowa, a moje myśli tak naprawdę krążą wokół spraw dużo ciekawszych… Nie tak przecież powinno być. Książka nie powinna nudzić. Powinna m.in. fascynować, sprawiać przyjemność, pobudzać wyobraźnię i przyciągać czytelnika. Tak jest właśnie z kryminałami Christie. Póki spełniają wyżej wymienione funkcje – nie mam zamiaru z nich rezygnować.

 

A jak sprawa przedstawia się w Waszym przypadku? Macie ulubionych autorów, którzy działają na Was w ten sam sposób, w jaki działa na mnie Christie? Chętnie poznam Wasze opinie. Może akurat uda mi się odkryć jakiegoś innego fenomenalnego pisarza lub pisarkę?  Kto wie? :)

środa, 5 marca 2008

Kryzys.

Ostatnio przechodzę chyba jakiś kryzys. Blogowy, żeby było jasne ;) Na innych płaszczyznach mojego życia wszystko gra tak, jak należy. Tylko ten blogowy światek jest ostatnio trochę zaniedbywany przeze mnie. Po części wynika to ze złośliwości rzeczy martwych (częsty brak Internetu), a po części ze zmęczenia i nawału innych zajęć.  Po części pewno spowodowany jest „znudzeniem” się. Jak wiadomo - to co nowe i nie poznane przyciąga i intryguje. Jednak w momencie, kiedy doświadczymy tego, to traci ono na swojej atrakcyjności. I tak chyba jest w tym przypadku.

Istnieją kryzysy w związku,kryzysy wiary, więc czemu miałby nie istnieć kryzys blogowy? ;) Mądre głowy mówią, że w związku taki kryzys pojawia się na ogół po trzech latach. I ponoć to prawda. Fakt, w moim przypadku, po upływie trzech lat tkwienia w tym samym związku (szczęśliwym nota bene), pojawiły się u mnie małe wątpliwości i głupie myśli, ale żeby to od razu kryzysem nazywać? Chyba daleka jestem od takiego stwierdzenia. Ważne, że wątpliwości te szybko zniknęły – tak szybko, jak się pojawiły i znów nastała błoga harmonia :) Blogowy kryzys pojawia się chyba szybciej ;) Spodziewałam się, że kiedyś może nastąpić taka chwila, ale nie sądziłam, że stanie się to w ósmym miesiącu mojego blogowania. A ponoć to trzynastka jest pechowa! Nie wiem, kto taką bzdurę wymyślił ;) Nie wiem doprawdy, czym się leczy objawy tego kryzysu ani jak się im zapobiega, ale jestem dobrej myśli! A pozytywne nastawienie u pacjenta to ponoć połowa sukcesu!  

 

PS. A może Wy macie jakieś wskazówki? Też przez to przechodziłyście/liście? :)

poniedziałek, 3 marca 2008

Mój irlandzki amant ;)

Mam dziwną umiejętność przyciągania do siebie ludzi. Ściśle rzecz ujmując – starszych panów! Umiejętność ta szczególnie aktywuje się w nie byle jakim miejscu, ale na wszelkiego rodzaju przystankach autobusowych, dworcach, itp. Nie wiem, co to takiego, nie widzę, bym miała na czole napis „zaczep mnie” / „podejdź i zagadaj” / „no powiedz coś do mnie!”, ale efekty mówią same za siebie. Cokolwiek by to nie było – działa jak cholera! Jeśli na przystanku jest dziesięć osób, to prawdopodobieństwo, że to ja zostanę zaczepiona przez nieznajomą osobę, jest naprawdę wysokie ;) Wyższe niż w przypadku innych osób – takie odnoszę wrażenie ;) W zasadzie to wiem, że to ja będą tą wybraną ;) Tak więc miałam już troszkę takich sytuacji w swoim, dość krótkim, życiu. Fakt, czasem bywało zabawnie, ale zdarzały się też sytuacje mniej wesołe – powiedziałabym nawet, że sytuacje z dreszczykiem, kiedy to np. na przystanku o późnej wieczorowej porze znajdowałam się sama z przed chwilką poznanym człowiekiem. A że tym człowiekiem był facet, niekoniecznie wzbudzający zaufanie, to już inna sprawa. W takich sytuacjach moja wyobraźnia ma zawsze największe pole do popisu i podsuwa mi najgorsze z możliwych scenariuszy. Na szczęście czasy, kiedy to nałogowo jeździłam autobusami (często o nocnych porach) dawno minęły, a ja przeżyłam je szczęśliwie.

Mój dar (?) nie opuścił mnie też w Irlandii. I tutaj, przy jednej z pierwszych sytuacji przystankowych, natrafiłam na kolejnego „adoratora”. Na potrzeby opowiadania nazwiemy go Panem Iks. Otóż wspomniany pan zaczepił mnie pewnego poranka, niekoniecznie pięknego ;) A że generalnie zawsze podejmuję rozmowę z osobą, która mnie zagada, to i tym razem zrobiłam to samo. Zwłaszcza, że moim rozmówcą był starszy, sympatycznie wyglądający Irlandczyk. Mam głęboki szacunek do ludzi starszych, bardzo ich lubię, więc z chęcią wdałam się w dyskusję z Iksem. W końcu nic tak nie umila oczekiwania na autobus jak miła pogawędka. Nasze pierwsze kontakty były sympatyczne, jednakże oficjalne, tak to nazwę. Z czasem jednak starszy pan zaczął okazywać mi coraz więcej sympatii. Doszło do tego, że jak mnie wyczaił na ulicy, to nie zważając na nadjeżdżające samochody, biegł w moją stronę z szeroko rozpostartymi ramionami, niczym zakochany młodzieniec ;) Oczywiście jak już dobiegł do celu, to przystępował do namiętnego tulenia mnie i ściskania. Z czasem postanowił wzbogacić swój  rytuał o jakże delikatnego i czułego buziaka składanego na moim policzku ;) Oki, nie protestowałam, choć przyznam szczerze, że Pan Iks wprowadzał mnie nieraz w zakłopotanie. Ja z obcego, konserwatywnego kraju przyjechałam, a tu mnie od razu tak czule i poufale witają ;) Z czasem zaczęło mnie to bawić. Zawsze to miło wiedzieć, że jest się przez kogoś lubianym :)

W ostatnim czasie spotkała mnie zabawna sytuacja z udziałem mojego irlandzkiego „amanta”. Wybrałam się z narzeczonym na zakupy do centrum handlowego. Podchodzimy do wejścia, a ja spostrzegam Pana Iksa. Podeszłam więc, by się przywitać i już nawet przygotowałam się na całusa i uściski, a tu nic ;) Dziś nie będzie czułości ;) Pan Iks wypatrzył bowiem, że koło mnie znajduje się mężczyzna i… ogarnęła go totalna konsternacja. Biedactwo, zrobiło mi się go żal ;) Kompletnie nie wiedział, co się dzieje! Wyglądał tak, jakby co najmniej przed chwilką zobaczył UFO i całą jego kosmiczną załogę. Spieszyliśmy się, więc nie przedstawiłam mu mojej drugiej połówki. Już miałam się oddalić, kiedy Pan Iks zdołał wykrztusić z siebie, lekko pretensjonalnym tonem: „Kto to?! To Twój brat?”. Nie chciałam łamać mu serca, więc śmiejąc się udzieliłam mu krótkiej odpowiedzi „nie” i ruszając do sklepu, rzuciłam „Do zobaczenia jutro!”. Pan Iks troszkę zdążył już oprzytomnieć, bo pozwolił sobie na poczochranie moich włosów ;) I tym oto sposobem pożegnaliśmy się. Narzeczony oczywiście nie omieszkał robić sobie żartów na temat całego zajścia. Pana Iksa podsumował zaś następująco: „speszył się jak uczniak! :D” – i to chyba było najbardziej adekwatne określenie miny mojego adoratora ;)

A tymczasem na drugi dzień… Sympatyczny staruszek dopadł mnie i od razu wypalił: „Kto to był wczoraj?!”. Tym razem wiedziałam, że tak łatwo się nie wywinę od odpowiedzi, więc nawet nie próbowałam. Uświadomiłam Pana Iksa, a on nawet przyjął to do wiadomości z godnością ;) Uśmiechnął się, pogratulował i znów poczochrał mi włosy – to chyba na znak aprobaty, nie sądzicie? ;)