środa, 28 maja 2008

Polak Polaka nie rozumie...

Obserwując moje środowisko, zprzykrością zauważam, że istnieje spory rozdźwięk między nami Polakami. Międzytymi, którzy są w ojczyźnie a tymi, którzy zdecydowali się wyjechać(szczególnie na Wyspy). Niby posługujemy się tym samym językiem, a jednak częstonie potrafimy się dogadać. Jest dość mocno zarysowany pewien rodzaj niechęci wstosunku do emigrantów, co już nieraz ze zdziwieniem miałam okazję zaobserwowaći doświadczyć. Nie wiem, skąd wyrastają korzenie tej nieprzychylnej postawy zestrony naszych rodaków w ojczyźnie. Ponoć „jak nie wiadomo, o co chodzi, tochodzi o pieniądze”. I tak najprawdopodobniej jest i w tym przypadku.

Istnieje pewna zawistna grupaludzi, która nie może wybaczyć emigrantom decyzji o wyjeździe. Bo jak to tak?Jak można zdradzić rodaków?! Jak można opuścić ojczyznę w potrzebie?! Co więcej– jak można sprzedać ją dla iluś tam euro czy funtów i wybrać jakąś zapyziałąAnglię, Szkocję czy inną Irlandię?! Grupa ta, nazwijmy ją, „zaciekłymipatriotami” bombarduje emigrantów tysiącem podobnych pytań i wyrzutów. Męcząmnie już idiotyczne dyskusje nad wyższością patriotów nad „wyjechanymi”, akolejne absurdalne argumenty doprowadzają mnie do białej gorączki. Nie mamzamiaru udowadniać, że nie jestem tym powszechnie znanym nieudacznikiem, którynie umiejąc żyć w Polsce, zmuszony był wyjechać. Nie jestem też zdrajcą, bowbrew pozorom, można szanować i kochać ojczyznę, a jednocześnie żyć poza jejgranicami. Takie to ciężkie do zrozumienia?

Ja już mam dość tłumaczenia co ijak. To moje życie i moje decyzje. Moja tolerancja dla głupich gębprezentujących równie głupi i ironiczny uśmieszek, pytających złośliwie „tojak, masz już irlandzki paszport?”, właśnie dobiega końca. Wszystkim biorącymudział w tym żałosnym przedstawieniu mówię stanowcze „NIE!” i dziękuję za próbynawrócenia mnie na właściwą drogę.

Nie wiem, dlaczego niektórzyusilnie próbują mi udowodnić, że będąc emigrantką jestem gorszym gatunkiemPolaka. Czyli że co? Że niby emigracja mnie dyskredytuje? Że niby mianempełnowartościowego Polaka może pochwalić się tylko ten, kto przebywa w swojejojczyźnie? Że niby jestem gorsza od pijanego Józka spod osiedlowego sklepu,który mimo iż zarabia mało, wiernie wspiera ojczyznę w niedoli? Józio ponarzekana rząd, sypnie parę siarczystych wyrażeń, zwyzywa w myślach swojegoszefa-krwiopijcę, w weekend zrelaksuje się procentami, ale w poniedziałek znówpójdzie do pracy. I to jest właśnie patriota? Ten lepszy rodzaj Polaka, któremuja do pięt nie dorastam? Nie dorastam tylko dlatego, że nie zechciałam dzielićjego losu i postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Ech.

Odnoszę wrażenie, że dlaopisywanej grupy ludzi patriotyzm jest tylko zasłoną dymną, a tak naprawdęchodzi o coś bardziej przyziemnego. O takie, niezbyt chlubne uczucia ludzkiejak na przykład zawiść i zazdrość. Bo „zaciekły patriota” często dostaje szału,kiedy widzi sąsiada emigranta, który właśnie wpadł do Polski na urlop i szastakasą na prawo i lewo. Ten sam „zaciekły patriota” często klepie biedę, samchciałby wyjechać, zarobić, ale języka nie zna, i odwagi nie ma, a i zaradnościniestety Bozia też mu nie dała. To wszystko jednak nie przeszkadza mu nazywaćemigrantów zdrajcami i nieudacznikami życiowymi…

„Zaciekli patrioci” to i tak nicw porównaniu z pewnymi frustratami internetowymi. Ci przechodzą samych siebie irobią wszystko, by zyskać miano najgłupszego z najgłupszych.. Według niektórychmędrców, mieszkając w Irlandii nie powinnam – ba! nie mam prawa – czytaćpolskich gazet, oglądać polskiej TV, czytać polskich for internetowych i o wogóle  używać języka polskiego, boprzecież robiąc to, dopuszczam się ciężkiego wykroczenia.  No ludzie, litości! Cieszę się, że żyjemy wXXI wieku, bo w przeciwnym razie, w ramach zadośćuczynienia za wszystkiegrzechy, które rzekomo popełniłam przeciw ojczyźnie, chyba zostałabym spalonana stosie jako zepsuta heretyczka, która to wybrała życie wśród tych głupich Irolii która do ostatniej minuty swego życia nie zrozumiała, w czym tkwił jej błąd!

 

czwartek, 22 maja 2008

Bective Abbey

Kolejna pięknaniedziela na irlandzkiej ziemi stała się dla nas niepowtarzalną okazją dowyruszenia w podróż. Tym razem nie była ona ani długa, ani męcząca. Wybór padłna Bective Abbey - cysterskie opactwo w pobliskim hrabstwie. To kolejnawyprawa, którą zaplanowaliśmy jeszcze w minionym roku, a której niezrealizowaliśmy. Pierwotnie mieliśmy się tam udać przy okazji wycieczki do Trim.Plan jednak nie wypalił, gdyż Trim z wszystkimi jego atrakcjami całkowicie naspochłonął i zwyczajnie nie wyrobiliśmy się z czasem. Jednak co się odwlecze, tonie uciecze. I tym razem okazało się, że porzekadła zawierają w sobie dużoprawdy.


  


Kiedy docieramydo celu naszej wyprawy, jestem bardzo mile zaskoczona. Powodów jest wiele. Popierwsze opactwo jest przepięknie położone w nadrzecznym pejzażuniedaleko  mostu nad rzeką Knightsbrooke. Fajne, ustronne miejsce. Cisza,świeże powietrze, zaledwie parę domów rozrzuconych po sąsiednich terenach i...towarzystwo stada krów, które najwidoczniej ma właśnie sjestę. Ruiny okalająogromne połacie bujnej i soczyście zielonej trawy tworząc przy tym idealne tłodla opactwa.


  


Kolejną miłąniespodzianką jest brak tłumów. Jestem zaskoczona faktem, iż wstęp na terenopactwa jest wolny i że nie zostało ono jeszcze przekształcone w typowy obiektnastawiony na turystów. Wprawdzie na ogrodzeniu zamieszczono informację, iż TheOffice of Public Works przymierza się do stworzenia tutaj m.in. miejscaparkingowego, ale jest ona opatrzona pieczątką sprzed trzech lat. Po parkinguzaś nie ma śladu, więc nasze auto stoi na poboczu drogi.


  


Poprzekroczeniu bramy natrafiamy na małą tablicę informacyjną, z którejdowiadujemy się, iż opactwo zostało założone w 1147 roku przez króla hrabstwaMeath. Z upływem czasu Bective wzbogacało się o nowe obiekty. Niestety nie jestnam dane podziwiać je w pierwotnej wersji. Do naszych czasów przetrwały ruiny zXII wieku, w skład których wchodzą pozostałości po kapitularzu, pomieszczeniachroboczych, a także po portalach skrzydła południowego.


  


Przez kilkawieków mury tego opactwa stanowiły miejsce pracy i modlitw mnichów. Ich życiezapewne jeszcze długo toczyłoby się według tego samego scenariusza, gdyby niefakt, iż w 1536 roku rozwiązano działalność opactwa. Po tym zdarzeniu wyglądkompleksu został znacznie zmodyfikowany poprzez fortyfikację zabudowań. Towłaśnie wtedy wzniesiono wieżę, która nadała mu charakter warowni.


  


Miło jest w takpiękną pogodę przechadzać się po terenie opactwa i przenosić się myślami do czasówjego świetności. Chciałabym na własne oczy zobaczyć, jak wyglądał przeciętnydzień zamieszkującej tu społeczności mnichów, jakie były ich warunki życia ijak hrabstwo Meath wyglądało kilkaset lat temu. Nie mam jednak takiejmożliwości. Pozostaje mi jedynie zdać się na możliwości mojej wyobraźni.


  


Piękno tegocysterskiego klasztoru zostało docenione nie tylko przez zwiedzających. W 1995roku kompleks stał się planem filmowym dla kinowego przeboju Mela Gibsona - "Braveheart"(Waleczne Serce). Aż dziwne, że pomimo popularności tego filmu, nie miałamjeszcze okazji, aby obejrzeć go w całości. Koniecznie muszę nadrobić zaległości– chociażby dlatego, iż kilka bliskich mi irlandzkich kawałków ziemi ukazano w "Braveheart".


  


To nie jedyna ciekawostkazwiązana z opactwem. Dowiaduję się bowiem, że było ono przez pewien czasmiejscem pochówku lorda hrabstwa Meath. Nieszczęśnik został pozbawiony głowyprzez porywczego wieśniaka z Offaly. A wszystko to dlatego, iż Hugh de Lacy,lord Meath dopuścił się zburzenia  opactwa Durrow, a następnie w tym samymmiejscu wzniósł zamek.

Cóż… Takbrutalne i prymitywne metody odwetu przeszły już chyba do historii, a ludnośćOffaly wyrobiła się z czasem, bo jego współcześni mieszkańcy to bardzosympatyczni ludzie :) Chociaż… może jeszcze nie miałam okazji poznać ichprawdziwej natury, bo nie zburzyłam nikomu posiadłości. I nie zamierzam!

poniedziałek, 19 maja 2008

Rozłożona na łopatki

Po raz kolejny utwierdzam się wprzekonaniu, że nic nie ma takiej wartości, jak zdrowie. Choruję sobie od parudni, wyglądam jak „uciekajcie, nie wracajcie”, generalnie ledwo żyję i mamwszystkiego dość. Złapałam jakiegoś wyjątkowo wstrętnego syfa, objawiającegosię m.in. okropnymi atakami kaszlu. Jakby tego było mało, kaszel nie jest mojąjedyną zmorą. W momencie kiedy zaczynam kaszleć, zalewa mnie potok łez, któregoza nic na świecie nie mogę zahamować. Po takich atrakcjach wyglądam tak, jakbymco najmniej przez tydzień opłakiwała zmarłą osobę! No doprawdy cudownie!Zaczerwienione i szklące się oczy nie dodają nikomu urody, a w moim przypadkusą dodatkowo przyczyną wielu pytań: „czy aby wszystko w porządku?”, „czemupłakałaś?”. Mam już dość tych dziwnych i współczujących spojrzeń (bo jakośludzie mi nie wierzą, że to wina choroby, a nie płaczu) i tłumaczeń, żewszystko ok.

Nie trudno się domyślić, że wtakim stanie, to najchętniej bym się ludziom na oczy nie pokazywała. Nie mogęniestety zamknąć się w czterech ścianach i przeczekać ten niefortunny okres,obowiązki wzywają. W zeszłym tygodniu czułam się jednak tak fatalnie, żezredukowałam sobie godzinny wymiar pracy. W tym się tak nie da. Nie chcękorzystać z urlopu, bo mam już plany na jego zagospodarowanie. Do lekarza pozwolnienie też się nie wybieram. Może przesadzam, ale jakoś nie jestemprzekonana do tutejszych lekarzy. W tym wypadku wolę polskie lekarstwa, więczdaję się na wskazówki mamy. Zawsze dobrze mi radziła, więc pewnie i teraz teżtak będzie. W każdym bądź razie poprawa jest, więc to mnie cieszy!

Koniec zanudzania, jeszczepomyślicie, że jestem hipochondryczką, a przecież daleko mi do niej ;)

wtorek, 13 maja 2008

Komunia święta, czyli targ próżności

Źle się na tym świecie dzieje,kiedy perspektywa pójścia na Komunię świętą budzi w człowieku przerażenie ispędza sen z powiek. I tu zacznę, niczym stara zrzęda, oburzonym tonem: „bo zamoich czasów tak nie było!” Właśnie. Za moich czasów wyglądało to zupełnieinaczej. Dla uściślenia sprawy, powiem, że od mojej pierwszej Komunii świętej,nie upłynęły całe wieki, lecz dopiero jedno dziesięciolecie. Niewiele, ponad 10lat, a rewolucja w uroczystości ogromna!

Wczoraj, całkiem przypadkowo,poruszyłam z moją belgijską znajomą, temat pierwszej Komunii świętej. Właściwiezaczęła Marie. Była w niedzielę w pewnym irlandzkim kościele i niefortunnietrafiła na mszę komunijną. I ku swemu ogromnemu zdziwieniu, spostrzegła, żecały obrazek przypomina bardziej rewię mody, a nie uroczystość religijną.Zaczęłyśmy wspominać nasze czasy, kiedy przyjęcie tego ważnego sakramentu niebyło jeszcze tak potwornie zbezczeszczone, a przystępujące do komunii dziecko,mogło co najwyżej pomarzyć o rowerze.  Trzyróżne kraje: Polska, Belgia, Irlandia, ale ten sam, umacniający się z czasemtrend – chęć pokazania się i wyróżnienia na tle innych. Konsumpcjonizm wzaawansowanej postaci.

W przypadku Polaków, do głosudochodzi nieśmiertelne „zastaw się, a postaw się”. Rodzice, już na długo przeduroczystością komunijną, pochłonięci są przez przygotowania. Usilnie główkują,jak by to zrobić, by ich dziecko było tym najpiękniejszym i najlepiej odzianym.Sami też chcieliby zabłysnąć, więc rozpoczyna się szał przeglądania katalogów istron internetowych w poszukiwaniu strojów, dekoracji i… restauracji. Tak,restauracji! W dzisiejszych czasach bowiem trendy jest wydawanie przyjęćkomunijnych, a nie organizowanie skromnego spotkania rodzinnego w zaciszu swychczterech kątów. Ubodzy rodzice, nawet jeśli nie chcą dobrowolnie uczestniczyć wtym wyścigu szczurów, często zostają do niego wciągnięci. Powody są różne.Niektórzy - z oporem, ale jednak - uczestniczą w nim chociażby dla dobrawłasnego dziecka. Wśród wystrojonych ośmiolatków, ich pociecha wyglądałaby izapewne czułaby się potwornie. W mało której parafii można zobaczyć dzieciprzystępujące do Komunii św. w skromnych albach. A przecież takie rozwiązaniebyłoby dużo lepsze. Zaoszczędziłoby sporo czasu i stresu rodzicom. Dzieci nieporównywałyby swych kreacji balowych: te wystrojone nie miałyby powodów dodumnego obnoszenia się, a te biedniejsze nie czułyby się nie na miejscu. Możewówczas bardziej by się udzieliła religijna atmosfera…

Ja do swojej Komunii św.przystąpiłam w śnieżnobiałej, skromnej sukience – w identyczne ubrane były mojekoleżanki. I nie było rywalizacji. Nie było płaczu, bo koleżanka ma kreacjeniczym księżniczka, a ja jakąś brzydką szmatę. Oszczędźmy własnym dzieciomstresu i wytykania palcami, jako właśnie tego nieszczęśnika, który byłnajgorzej ubrany i który dostał beznadziejne prezenty. Dzieci rywalizują międzysobą, przechwalają się prezentami i kompletnie zapominają o religijnym aspekciepierwszej Komunii świętej. Po części sami je do tego zachęcamy i prowokujemy.

To, co obecnie obserwujemy, tobłędne koło. Sami siebie nakręcamy i podnosimy poprzeczkę. Dotyczy to zarównorodziców, jak i chrzestnych oraz pozostałych gości komunijnych. Kiedy ostatniodowiedziałam się, jakie są obowiązujące u mnie stawki komunijne, to o mało niezemdlałam. To już nie te czasy, kiedy dziecku kupowało się Biblię, zegarek, czyzłoty łańcuszek. Tego typu prezenty uchodzą za archaiczne. Teraz trzebazafundować ośmiolatkowi najnowszy wynalazek technologii. Jeśli komórka, totylko taka wypasiona: koniecznie musi mieć małe rozmiary, być lekka, a do tegowyposażona w pierwszej klasy aparat cyfrowy. Zwykłym modelem dziecka niezadowolisz. Mile widziany  byłby laptop,iPod, palmtop, mp4 albo inna modna zabawka. Trzeba w końcu od małego szpanowaćw swoim otoczeniu. Trzeba przekazywać dzieciom nowobogackie wzorce.

Jeśli już teraz koszt prezentówkomunijnych jest tak wysoki, to co będzie za kilka lat? Co rodzice chrzestnipowinni podarować dzieciom za jakieś 5, 10 lat? Domyślam się, że wszelkie modne obecnie zabawki będą już wtedy przeżytkami.Czy skromny upominek w postaci własnych czterech kołek będzie wystarczający? Amoże własne M4 i dożywotnia pensja, aby dziecko mogło mieć bezstresowedzieciństwo i błogą egzystencję. O, to jest myśl!

Od jutra zaczynam oszczędzać, bymza parę lat mogła sprostać oczekiwaniom mojego chrześniaka.

sobota, 10 maja 2008

Newgrange & Knowth

Chłodniejszysezon w Irlandii dał mi się mocno we znaki, więc w momencie, kiedy nastałasłoneczna niedziela, postanowiłam spędzić ten dzień poza domem. Szybkozapoznałam się z zawartością przewodników i po wstępnych selekcjach wybrałamcel naszej podróży. Wiele interesujących miejsc zostało od razu odrzuconych,gdyż dzieliła nas za duża odległość do nich.  Ciężko jest zwiedzać odległezakątki Zielonej Wyspy, mając do dyspozycji tylko jeden dzień.


Moja drugapołówka nie ma nic przeciwko, więc wyruszamy w drogę, by zapoznać się zatrakcjami Bru na Bóinne i zakola rzeki Boyne. To właśnie tam znajduje siębogate skupisko starożytnych budowli, w tym między innymi Newgrange, a takżeKnowth i Dowth. Pierwszy z nich w szczególny sposób owiany jest atmosferątajemniczości i w pewnym sensie jest Mekką dla miłośników wrażeń, archeologii iśladów dawnych cywilizacji. To jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc wIrlandii – świadczy o tym m.in. mieszanka różnych języków, którą słyszymy nakażdym kroku. Trudno się dziwić, bowiem Newgrange jest dużo starsze od piramidegipskich. Nie jest ono tak spektakularne jak majestatyczne budowle faraońskie,ale mimo to warto je odwiedzić. Podobnie jak w dolinie Nilu, tak i tutaj nadrzeką Boyne żyzna gleba była podstawą rozwoju cywilizacji.


  


Po dotarciu na miejsce udajemy się docentrum informacji turystycznej. Decydujemy się na dotarcie do dwóch grobówkorytarzowych – do Newgrange i Knowth. Dowth niestety nie jest udostępnione dozwiedzania. Mają do niego dostęp tylko archeolodzy. Miły pan informuje nas ogodzinach odjazdów autobusów. Centrum informacji turystycznej dzieli dość dużaodległość od tych obiektów, turyści są więc zawożeni kursującymi non-stopautobusami. Do odjazdu naszego autobusu mamy  kilkanaście minut, decydujemysię więc na zapoznanie się ze znajdującą się w centrum ekspozycją.


  


Z zaciekawieniem oglądamy rekonstrukcjeówczesnych chat, szkielety, odzienie naszych przodków i inne eksponaty. Miłojest przenieść się do tamtych czasów i choć trochę bliżej poznać życie twórcówtych wspaniałych monumentów. Nie było ono łatwe. Dowiadujemy się, żespołeczność z epoki kamienia żyła stosunkowo krótko (ok. 30 lat) i ze względuna ciężkie warunki życia i spożywany pokarm  narażona była na licznechoroby i przedwczesną śmierć. Po obejrzeniu ekspozycji, udajemy się wwyznaczone miejsce, gdzie oczekujemy na transport.


  


Po kilku minutach jazdy docieramy donaszego celu - do grobowca Knowth. Mimo że jest on większy niż Newgrange, niema on tak dużej sławy jak jego „sąsiad”. Po części zapewne  wynika to zfaktu, iż jego wnętrze nie jest dostępne do zwiedzania. Wydaje mi się też, iżnie robi takiego wrażenia jak Newgrange.


  


Po chwili dołącza do nas przewodnik(zwiedzanie jest możliwe tylko z nim) i rozpoczynamy naszą wyprawę doprzeszłości. Warunki są jak najbardziej sprzyjające: świeci słońce, błękitneniebo usiane jest białymi chmurami, a widoczność na sąsiadujące grunty jestbardzo dobra. Nie ma jeszcze zbyt wielu turystów, więc niewątpliwie jest toduży plus.


  


Minusem natomiast jest brak możliwościzwiedzania „na własną rękę”. Mimo że przewodnik mówi ciekawie, odpowiada nawszystkie pytania i stara się być zabawny, to jednak nie jestem uszczęśliwionajego obecnością. Czas wizyty jest ściśle określony, nie ma więc zbyt dużo czasuna spokojne robienie fotek i spacery wśród licznie zgromadzonych tam obiektów.


  


Przyglądamy się ciekawym wzorom wyrytym nakamieniach i zastanawiamy, co w ten sposób chcieli nam przekazać jegowykonawcy. Niestety ciężko jest uzyskać głęboką wiedzę na ten temat, bo taknaprawdę większość tego niesamowitego zapisu przeszłości pozostajenieodgadniona. Wiele jest mitów związanych z Bru na Bóinne, wiele różnychteorii i prób rozwikłania zagadek z nimi związanych. Ciężko jest mi ustalić najbardziejprawdopodobną wersję, nie mam odpowiedniej wiedzy na ten temat. W różnychźródłach, do których docieram, spotykam się z różnymi liczbami na temat ilościobiektów znajdujących się w dolinie Boyne, czy chociażby na temat średnicy iwysokości monumentów.


  


W czasie zwiedzania Knowth wchodzimy najego szczyt, a także do małego pomieszczenia w którym znajduje się skromnaekspozycja. Przewodnik kończy oprowadzanie, żegna nas i zostawia nam 10 min nakońcowe fotki i zwiedzanie. To zdecydowanie za mało. Robimy jeszcze kilkapamiątkowych zdjęć i musimy lecieć na autobus do Newgrange.


  


Po dotarciu na miejsce uderza nas potęgatego obiektu. O ile w Knowth było mało zwiedzających, o tyle w Newgrange jestich mnóstwo. Po chwili dołącza do nas przewodnik i wraz z liczną grupką bliżejzapoznajemy się z tym obiektem. Ci, którzy byli w Knowth od razu zauważają, iżgrobowce są podobne, ale nie identyczne. To, co odróżnia jeden od drugiego, toprzede wszystkim białe kamienie kwarcytowe, którymi wyłożony jest mur. W Knowthleżały one luźno u podstawy. Właśnie na tym przykładzie najlepiej widaćrozbieżność opinii badaczy. Jedni twierdzą, iż w wersji pierwotnej były oneporozrzucane (przypadek Knowth), inni zaś uważają, że ich miejsce jest namurze. Ile ekspertów, tyle zdań. Prawdy raczej się nie dowiemy. Za dużoniewiadomych jest w przypadku tych grobowców.


  


Dla wielu turystów najbardziej ekscytującymelementem grobowca jest maleńkie okienko, tzw. naświetle, znajdujące się tużnad wejściem do komory grobowca. W czasie przesilenia zimowego (21 XII, a takżew czasie kilku innych dni w roku)  promienie wschodzącego słońcaprzechodzą przez naświetle i wpadają do komory, by ją pięknie rozświetlić.Spektakl ten trwa 15 min, a po jego zakończeniu grobowiec ponownie zostajespowity ciemnością. Ponoć jest to niesamowite zjawisko. My mamy możliwośćzasmakowania jego namiastki. Nasz przewodnik przy użyciu sztucznego światładokonuje rekonstrukcji tego zjawiska. Faktycznie jest ono niezwykleinteresującym przeżyciem! Wrażenie potęguje wszechobecna ciemność i ciasnota.Wnętrze grobowca na pewno nie jest idealnym miejscem dla cierpiących naklaustrofobię.


  


Sama komora jest bardzo niewielkichrozmiarów, a dostać się można do niej przez uprzednie przeciśnięcie się przezwąski i niski korytarzyk. Ściany komory grobowej są ozdobione licznymispiralami i motywami geometrycznymi o nieznanym nam znaczeniu. W komorzeznajdują się także trzy nisze, a w czarze jednej z nich znaleziono szczątkikilku osób. Nie tak wyobrażałam sobie to wnętrze. Mimo wszystko jestem podwrażeniem – zdecydowanie pod większym wrażeniem niż w przypadku Knowth.


  


Po wyjściu z grobowca naszą uwagępoświęcamy kamieniowi broniącemu wejścia do grobowca. Znajdują się na nimtajemnicze ornamenty. Mają one kształt potrójnej spirali i ponoć symbolizująwieczność, czas i przestrzeń.


  


Jeszcze przezjakiś czas krążymy wokół Newgrange, uwieczniamy jego piękno i powoli zmierzamydo wyznaczonego punktu, gdzie mamy wsiąść do autobusu. Nasza wycieczka dobiegakońca.


  


Mimo iżwspółczesna cywilizacja nie potrafi odpowiedzieć na wiele pytań dotyczącychtych monumentów, jedno jest pewne: była to społeczność posiadająca niesamowitąwiedzę techniczną. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak można było zbudować takkolosalne budowle posługując się prymitywnymi narzędziami. Uderza mniedeterminacja i poświęcenie włożone w tę budowlę. Szacuje się, że wzniesienieNewgrange zabrało naszym przodkom od 40-80 lat! Średnia długość życia ówczesnejcywilizacji wynosiła jakieś 30 lat. Zatem konstruując ten grobowiec wiedzieli,albo przynajmniej domyślali się, że nie będzie im dane obejrzenie go wukończonym stanie. Budowali więc dla przyszłego pokolenia, dla potomności. Co nimi kierowało? Nie wiadomo.

czwartek, 8 maja 2008

Okolice Dublin Bay

Majowy BankHoliday szybko dobiega końca. Sobotę, tradycyjnie już, spędziliśmy w pracy,niedzielę zaś biernie odpoczywając w domu. Ostatni dzień postanawiamywykorzystać jak najbardziej aktywnie. Wczesnym porankiem zrywamy się z łóżka,szybko doprowadzamy do stanu używalności i opuszczamy dom. Mimo wczesnejgodziny jest cudownie. Ciepło, słonecznie i przyjemnie. To dobry znak –wszystko wskazuje na to, że pogoda nam dopisze. Po drodze zaliczamy jeszczestację paliw, by nabyć kubek kawy. Tak wyposażeni, z pełnym bakiem i uśmiechemna twarzy, wyruszamy w podróż. Jedzie się bardzo dobrze, ruch jest mały, więcszybko docieramy na miejsce.


 


Pierwszyprzystanek to Sandymount. Pospiesznie wyskakujemy z auta, by rozprostować kościi podziwiać widoki. Stęskniłam się już za kojącym szumem morza, za odgłosamimew i widokiem fal rozbijających się o brzegi. Teraz mogę cieszyć się tymwszystkim do woli. Nie marnujemy okazji i wyruszamy na wolny spacerekpromenadą. Nie jesteśmy sami. Tu i ówdzie rozsiani są mieszkańcy tegomalowniczego miasteczka. Jedni uprawiają jogging, inni niczym jaszczurki,rozłożeni na ławkach wylegują się na słońcu. Jeszcze inni bawią się ze swoimifutrzakami, albo z pociechami. Sielanka. Słońce, cisza, czyste i orzeźwiającepowietrze.


  


Skuszeni takimiwidokami postanawiamy przysiąść na ławce i zjeść nasze śniadanie. Wkrótcenaszym śladem podąża pewna pani. Ludzie cieszą się tym pięknym porankiem,zwierzęta także, bo ich wesołe piski wskazują na dobrą zabawę. Kocham takąbłogą atmosferę. Mogłabym godzinami wylegiwać się na tej plaży bądź ławeczce iczerpać energię z życiodajnych promieni słonecznych. Nie mogę jednak zatrzymaćtej chwili. Czas nieubłaganie płynie, więc musimy ruszyć w drogę. To dopieropoczątek naszej wyprawy.


 


Po krótkiejdrodze docieramy do kolejnego nadmorskiego miasteczka - do Dun Laoghaire.Uchodzi ono za stolicę nawigacji turystycznej przy wschodnim wybrzeżu wyspy.Jest gwarne i ruchliwe. Mimo że imponuje piękną georgiańską architekturą, niezatrzymujemy się w nim na długo. Odstraszają nas po części tłumy. Mimo że jestjeszcze stosunkowo wcześnie, na promenadach i ulicach nie brakuje ludzi. Braknatomiast miejsc parkingowych. Od razu widać, że jest to jedno z ulubionychmiejsc wypoczynkowych dublińczyków i innych miłośników morza i plaży. Szukamyczegoś bardziej ustronnego, ale ciężko o to. Dojeżdżamy do naszego kolejnegocelu, jakim jest Sandycove.


   


Do Sandycovezapałałam sympatią już w trakcie przeglądania pięknych fotek w przewodniku. Towłaśnie wtedy zdecydowałam, że muszę zobaczyć te widoki na własne oczy. Dziśrealizuję moje plany. Jako że i tym razem wolnych miejsc parkingowych jest jakna lekarstwo, udajemy się do pobliskiego Dalkey. Tam zostawiamy auto i ruszamyna spacer.


  


Od razu rzucasię w oczy miejscowy, skromny zameczek. To jedna z pamiątek ilustrującychhistorię tego miasteczka. Kiedyś Dalkey miało nieco odmienny charakter. Byłoobmurowanym grodem i słynęło z targów. Stanowiło inspirację dla wielu artystów.Dziś natomiast powoli przeradza się w irlandzki odpowiednik Beverly Hills.Okazałe rezydencje wyrastają jak grzyby po deszczu. Piękne widoki przyciągająnie tylko turystów, ale także i sławy, które wybierają Dalkey na miejsce swegozamieszkania. Nie dziwię się im. Z chęcią bym tu zamieszkała. Podoba mi się tomiasteczko, ma swój klimat.


 


ZwiedzanieDalkey zaczynamy od spaceru do pobliskiego portu. Uderza nas charakterystycznyzapach, ale absolutnie nie zniechęca nas to do dalszej eksploracji. Sporo czasuspędzamy właśnie w tym miejscu, podziwiamy widoczną przez mgłę panoramęSandycove, spacerujemy po skałach… Nagle, ku naszemu zdziwieniu, spostrzegamy,że w wodach portu są obecne foki! Postanawiamy uwiecznić je na fotkach i rozpoczynamynasze „polowanie” na nie.


  


Wbrew pozoromzadanie to nie należy do najtrudniejszych. Szybko okazuje się, że te ssakimorskie są bardzo przyjazne. Raz po raz wychylają swe czarne łebki spod wody,płyną za łódkami wypełnionymi rybakami, bądź podpływają do portu i zarcyzabawną miną przyglądają się zgromadzonym na brzegu ludziom.


  


Rozbrajają mnieswoim zachowaniem. Potrafią zastygnąć w bezruchu na kilka minut i patrzeć sięna gapiów. Są niesamowite. Budzą mój instynkt opiekuńczy. Nie potrafię sięoprzeć ich urokowi. Mam nieodpartą ochotę rzucić się do wody i pogłaskać je. Ipewnie zrobiłabym to, gdyby nie fakt, że nie umiem pływać. Zdrowy rozsądekbierze więc górę. Z żalem opuszczam to miejsce i te sympatyczne stworzonka,które jednak potrafią niekiedy pokazać swą drapieżną naturę.


  


Cudownie jestspacerować i chłonąć ciepło. Po krótkiej przechadzce docieramy do Sandycove. Odrazu rzuca się w oczy Martello Tower -  granitowa wieża nazywana takżewieżą Jamesa Joyce’a. Wyrasta tuż przy plaży i kamiennym nabrzeżu. Wspanialekomponuje się w krajobraz tej malowniczej miejscowości. To jedna z dwudziestupięciu budowli obronnych mających na celu obronę brzegów Irlandii przed atakiemNapoleona. Żadna z nich nie przeszła jednak chrztu bojowego. Z biegiem czasudostosowano je więc do różnych funkcji. Jedne stały się domami i sklepami, innemuzeami, jak właśnie ta tutaj. To właśnie w tej wieży, w sierpniu 1904 roku, wobliczu zagrożenia napoleońską inwazją mieszkał przez tydzień James Joyce.Towarzyszył mu Oliver St. John Gogarty. To tu narodziła się pierwsza scenadzieła Joyce’a - „Ulissesa” - przedstawiająca poranną toaletę Bucka Mulligana (Gogarty'ego).


  


Znajdujące sięw wieżyczce muzeum czynne jest dopiero od 14:00, więc mamy sporo czasu, bybliżej zapoznać się z atrakcjami Sandycove. Ruszamy w kierunku skalistej plaży,znajdującej się tuż obok Martello Tower. Plaża zwie się Forty Foot(Czterdzieści Stóp), ale nie jest ona związana z głębokością morza w tymmiejscu. Jej nazwa wywodzi się od 40. Pułku Piechoty angielskiej,stacjonującego tutaj w przeszłości. Z pobliskiej tablicy informacyjnejdowiadujemy się, że kiedyś była to plaża wyłącznie dla mężczyzn. Umiłowali jąsobie nudyści płci męskiej. Jednak w obecnych czasach mogą tu zaglądać takżekobiety. Zaglądam więc i ja. Mimo ostrzeżeń o niebezpiecznych kąpielach w tymmiejscu (skały…) jest kilku śmiałków skaczących do zimnej wody.


 


Podziwiampiękną panoramę Dun Laoghaire i pozwalam orzeźwiającej bryzie rozwiewać mojewłosy. Magiczna chwila zostaje jednak zepsuta. Odwracam bowiem głowę w lewąstronę i… spostrzegam nagiego, wychudzonego staruszka, który dopiero przedchwilką opuścił wodę! Oh, God! Co za widok! Pytam Połówka, czemu mnie nieostrzegł. Trauma zapewniona. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, niepamiętam twarzy mężczyzny, za to mam przed oczami inną część jego ciała. Znikamstamtąd. Wolę nie ryzykować bliższego spotkania z gorącokrwistym staruszkiem. Anuż, jest ich tam więcej?


 


Wracamy doMartello Tower i udajemy się na zwiedzanie muzeum. Krętymi schodkami docieramyna sam szczyt wieży, skąd rozpościerają się cudowne widoki m.in na Dalkey iDun Laoghaire. Jesteśmy tam sami. Robimy pamiątkowe fotki i przeciągamy momentopuszczenia szczytu wieży. Jest bosko. Nie chce mi się wracać do szarejrzeczywistości. Trzeba jednak.


 


Żegnamy się zSandycove, które mnie nie zawiodło, a nawet wręcz przeciwnie – umocniło mojąsympatię do tego miejsca. Jeszcze tu kiedyś wrócimy. Musimy zapoznać się zinnymi nadmorskimi miejscowościami. Jestem pewna, że warto.

poniedziałek, 5 maja 2008

Kto kogo wychowuje?

Wczoraj miałam wątpliwąprzyjemność być świadkiem pewnej sceny. Była pora lunchu, więc moja znajomaIrlandka przygotowała dla swojego syna obiad. Pozostali domownicy zjedliskromny posiłek w postaci tostów bądź kanapek i sałatki. Młodzieniec zaś(nazwijmy go Kevinem) dostał bardziej sycący posiłek złożony z ziemniaków,brokułów i steku. Jako że Kevin przygotowuje się do egzaminów i dnie spędzagłównie na nauce, mama uznała, że jej latorośl potrzebuje bardziej zbilansowanegodania, które dostarczyłoby mu potrzebnej dawki energii. To właśnie z myślą onim przygotowała posiłek, a następnie zadowolona podała do stołu. I tu synekzrobił coś, co mnie totalnie zdegustowało, odebrało apetyt i wywołało ciężkąpostać szoku. Okazało się, że posiłek nie smakuje młodzieńcowi, czego nieomieszkał głośno i dosadnie skwitować. W podziękowaniu za troskę, Kevin puściłmamie niezłą wiązankę wyszukanych epitetów o zabarwieniu co najmniej wulgarnym,z których „you fucking idiot!” było zdecydowanie najłagodniejszym. Nadmiarwszelkich fucków i bullshitów odebrał mi mowę i sprawił, że wyglądałam jakprzysłowiowe cielę gapiące się na malowane wrota, z tym, że stopień mojegoosłupienia było dziesięciokrotnie większy. Nie sądziłam, że (rzekomo) niezbyt smacznyposiłek może być pretekstem do zrobienia takich dantejskich scen. Chwilamimiałam wrażenie, że młodzieniaszek postanowi rozładować swoją wściekłość zapomocą rękoczynów, a posłuży mu do tego rodzicielka. Od razu przypomniały misię polskie billboardy przedstawiające posiniaczoną kobietę z wymownym komentarzem:„bo zupa była za słona”…

Jak się szybko okazało, nie byłato jedyna szokująca mnie scena. Kolejną bowiem była reakcja Mary, matki Kevina.Reakcja to chyba jednak nie najlepsze słowo, bo w zasadzie tej reakcji niebyło! W każdym bądź razie nie była ona adekwatna do zaistniałej sytuacji. Mary,kobieta wykształcona, osoba powszechnie szanowana, nauczycielka, pedagog,trzymająca dyscyplinę w szkole, nie zrobiła NIC! Oczekiwałam, że potraktujegówniarza tak, jak na to zasłużył, a ona po prostu dała sobą pomiatać. Wycofałasię jak zbity pies podkuliwszy uprzednio ogon i pędząc czym prędzej do budy… Noludzie! Jak tak można?! Krew się we mnie zagotowała i musiałam ugryźć się wjęzyk, by nie powiedzieć gówniarzowi parę niekoniecznie ładnych i miłych słów.

Chciałam zaznaczyć, że jużniejednokrotnie byłam świadkiem podobnych scen (z tym, że jednakłagodniejszych), w których swą mądrością popisywał się Kevin (rocznik 89), atakże jego młodsza siostra (jeśli się nie mylę – rocznik 91). Za każdym razemstawiało mnie to w ciężkiej sytuacji. Niezręcznej i głupiej. Za każdym razemzastanawiałam się, w którym momencie tego żmudnego procesu, jakim jestwychowanie, moja znajoma popełniła błąd. Na zakończenie dodam tylko, że Maryrobi wszystko, by broń Boże nie urazić syna. Kiedy on się uczy w pokoju, onaprzemyka na palcach po domu, bowiem każdy odgłos sprawia, że Kevin „goes mad”. Zrezygnowałanawet z odkurzania domu, bo przecież ten hałas przeszkadzałby synowi, a rozmowyprowadzimy często szeptem…

Obserwując takie i podobne scenyw wykonaniu dzieci Mary, a także zupełnie przypadkowych osób, których nie znam,coraz częściej odnoszę wrażenie, że to nie rodzice wychowują dzieci, leczdzieci rodziców. A robią to w przeróżny sposób. Ja rozumiem, że w opisanymwyżej przypadku dużą rolę odgrywają młodzieńcze hormony i temperament, ale bezprzesady! Okres buntu to jedna sprawa, a chamstwo i brak szacunku do rodzica,druga! Wszystko ma swoje granice, a w tym przypadku zostały one z pewnościąprzekroczone! Co do tego nie mam żadnych wątpliwości!

Może zabrzmi to zbyt dosadnie,ale dziecko powinno znać swoje miejsce w szeregu. Wiem, że taką opinią narażamsię wielu matkom zapatrzonym w swoje pociechy, ale spójrzmy prawdzie w oczy! Tonie do dziecka należy władza i ostatnie słowo, lecz do rodzica! Niestety, corazczęściej mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach rodzice traktują swoje dziecijak bóstwa. Przesadnie je idealizują, rozpieszczają, z przesadną gorliwościąchuchają na nie i dmuchają. Wiem, że dla każdego normalnego rodzica jegodziecko zawsze będzie najpiękniejsze i najmądrzejsze. Wiem, że bliższa ciałukoszula. Wiem, że ciężko się oprzeć rozbrajającemu uśmiechowi malucha, bo samamam czasem z tym problemy, ale nie przesadzajmy! Są takie sytuacje, kiedytrzeba być stanowczym i konsekwentnym. Na tym między innymi polega rolarodzica. Nie zaś na nieustannym pieszczeniu dziecka, na chronieniu go odobowiązków i na przesadnej troskliwości. Nie można pozwolić, by dziecko weszłonam na głowę, bo skutki będą właśnie takie, jak w opisanym przeze mnieprzypadku. To jest powszechny problem. To nie jest tylko problem irlandzkiejmłodzieży i dzieci. Z takimi obrazami spotkałam się już wcześniej, także wPolsce…

Można kochać dziecko ijednocześnie od najmłodszych lat uczyć je dyscypliny. Można, a nawet trzeba!Miłość nie wyklucza przyuczania pociech do obowiązków. Dziecko nie powinno byćwychowywane  w totalnej beztrosce, bożycie nie jest bajką! Nie budujmy więc przed dzieckiem fałszywej wizji życia,jako świata beztroski kompletnie pozbawionego obowiązków. Życie (szczególniedorosłych) to PRZEDE WSZYSTKIM obowiązki, a później przyjemności. Dzieckopowinno być uczone dyscypliny i powinno mieć swoje obowiązki. Postępując w tensposób można w nim wypracować pozytywne cechy, które z pewnością zaprocentują wprzyszłości: w czasie jego edukacji, a później w pracy. Przesadne chuchanie namalucha nie doprowadziło jeszcze do niczego dobrego! Powiem więcej prowadzi onodo wychowania domowego egzemplarza terrorysty, a także do pewnego rodzajukalectwa przejawiającego się niezaradnością życiową. Ile ja już takich „kalek”widziałam… Obraz nędzy i rozpaczy. Sajgon. Kaplica. Apokalipsa.

Moja mama nigdy nie należała dotych, które uważają, że dzieci nie powinny pracować, lecz spędzać swedzieciństwo na błogiej beztrosce. Od najmłodszych lat przydzielała mi stopnioworóżne obowiązki (odpowiednie do wieku), słownie karciła za bałagan, uczyłasprzątania i gotowania. Przede wszystkim nie wyręczała mnie w tym, co powinnamrobić sama i za to jestem jej wdzięczna. Dzięki temu wypracowała we mniesumienność i zamiłowanie do porządku. Chciałam zaznaczyć, że nigdy przy tym niemiałam odczuć, że jestem niekochanym dzieckiem, bo mam takie, a nie inneobowiązki. Bo może robię więcej niż inne dzieci. Można połączyć dyscyplinę zmiłością. Trzeba tylko umiejętnie postępować i chcieć tego.

 

Ile jest takich kobiet jak Mary?Ile matek boi się własnych dzieci? Ile z nich ukrywa się przed sąsiadkami zobawy, by nie zobaczyły sińców? Ile z nich żałuje, że pozwoliło sobie wejść nagłowę i przejąć władzę dziecku? Ile z nich pozostaje dożywotnimi służącymiwłasnych dzieci?

- Za dużo.

sobota, 3 maja 2008

Mój alfabet :)

Blogowe zabawy mnożą się wzastraszającym tempie, a ja raz po raz padam ich ofiarą. Ofiarą w sensieżartobliwym, bo nie czuję się poszkodowana, a że jestem zwolenniczką zabaw, toi tym razem chętnie dam się wciągnąć do gry. W końcu trzeba podtrzymywać tradycje.Nawet jeśli są one tylko blogowe ;) Tego typu łańcuszki już dawno wpisały się whistorię niektórych blogów. Mój kawałek sieci nigdy nie był blogiem skierowanymdo określonej grupy czytelników i poruszającym tylko i wyłącznie ważne sprawy.Jest on w dużej mierze odzwierciedleniem mojego życia. Taką wieloskładnikowąmieszanką. Znajdzie się w nim miejsce na głębsze refleksje, na te luźniejszejak i na zwykłe zapiski. Zresztą… po co ja to piszę? Stali bywalcy pewnie jużdawno to zauważyli ;)

 

Dla zainteresowanych zamieszczammój alfabet:

 

A – jak Agatha (Christie), mojaulubiona autorka kryminałów :) A jak audi, jedna z kilku marek samochodów, kołoktórych nie potrafię przejść nie wzdychając ;)

 

B  to przede wszystkim Bóg i Boże Narodzenie.Ważne dla mnie elementy, które tworzą magiczną całość.

 

C – jak czas. Chciałabym, aby płynąłwolniej…

 

D – jak dom. Nie wyobrażam sobieżycia bez własnego kąta, bez tego przytulnego domu, do którego zawsze wracam zulgą i radością.

 

E – jak Egipt wraz z wszystkimijego wspaniałymi zabytkami i historią łącząca nutkę tajemniczości i egzotyki.

 

F – jak Francja, jedno z moichulubionych państw.

 

G – jak góry, które uwielbiam ina piękno których chyba nigdy się nie uodpornię.

 

H – jak horror, jeden z moichulubionych gatunków filmowych.

 

I – jak Irlandia, moja nowaojczyzna. Kraj, który od dwóch lat nie przestaje mnie zadziwiać swym pięknem, aludzie serdecznością. Państwo, które chyba już na zawsze zostanie głęboko w moimsercu.

 

J – jak języki obce, mojeulubione przedmioty w szkole ;) Gdyby tak można było władać wszystkimi… :)

 

K – jak książki, których wielkąmiłośniczką jestem od młodzieńczych lat. Marzy mi się domowa biblioteka –pokój, który w całości mogłabym przeznaczyć na przechowywanie książek. Niestetynie potrafię wyzbyć się nawyku kupowania kolejnych egzemplarzy… K to takżekwiaty, które ubóstwiam.

 

L – jak lato, luz i leniuchowanie;) Chyba nie trzeba uzasadniać ;)

 

Ł – jak łóżko, konieczniewygodne. Bez tego nie ma dobrego snu ;)

 

M – jak (dobra) muzyka, źródłomojego relaksu i energii. M jak miłość – najwspanialsze i najgłębsze uczucie zewszystkich istniejących. M jak mama, jedna z najważniejszych dla mnie osób.

 

N jak Normandia, piękny region Francji, doktórego mam duży sentyment.

 

O – jak oczy. Mam słabość dopięknych oczu i długich, gęstych rzęs. Jedna z kilku rzeczy, na którenajbardziej zwracam uwagę w kontaktach z innymi ludźmi. To także mój skarb –chyba moja ulubiona część mnie ;)

 

P – jak Polska, moja ojczyzna,kraj, w którym pozostała jakaś część mnie i która przypomina mi o tych latachspędzonych na rodzinnym łonie. P jak podróże, które kocham i które są dla mniecudowną odskocznią od codzienności.

 

R – jak rodzina i… riverdance! Ijedno i drugie kocham.

 

S – jak samochód moich marzeń.Nie jest nim ten obecny, ale wierzę, że za jakiś czas będę szczęśliwąposiadaczką wymarzonych czterech kółek.

 

T – jak (dobre) towarzystwo, lekna zmęczenie i kłopoty.

 

U – jak umysł. Jestemzdecydowanie tym humanistycznym, a wszystko co ścisłe, jest przeze mnieznienawidzone ;)

 

W – jak wybaczanie. Czasemprzychodzi mi ono z trudnością. W jak wiara, istota ludzkiego bytu.

 

X – jak Archiwum X, serial mojegodzieciństwa ;)

 

Y – jak Yeti, mityczny stwórroztaczający wokół siebie atmosferę tajemniczości i grozy. Jeśli istnieje, niechciałabym go osobiście poznać ;)

 

Z – jak zwierzęta, moja kolejnapasja. Kocham wszelkiego rodzaju futrzaki!

 

Ż – jak życie, które kocham!

 

Uff, to już koniec!

Do zabawy zapraszam: Ewelinkę,Bardzofajnąkasię, Paulinkę ze Szkocji i Agnieszkę (cieszycie się? ;) )