środa, 30 lipca 2008

O rutynie i ślinotoku ;)

Wiem, wiem, obiecałam, że opiszę swój urlop. Zdaję sobiesprawę, że część z Was z niecierpliwością czeka na te relacje, ale musicie sięuzbroić w cierpliwość (w chwilach zwątpienia pamiętajcie, że cierpliwość wielkącnotą jest! :) Jak już wiecie, urlop był fantastyczny. Pogoda po raz kolejnynam sprzyjała, więc jedną z naszych pourlopowych pamiątek jest świeża i pięknaopalenizna (tak, tak, w Irlandii tez można się opalić :) Chciałam zaznaczyć, żenasz wypoczynek był typowo aktywny. Trzy dni, które spędziliśmy poza domem, upłynęłynam głównie na całodniowym zwiedzaniu. Nasz urlop (a właściwie urlopik) niepolegał na bezczynnym leżeniu na plaży. Krótko mówiąc, to była taka objazdówka popołudniowo-zachodniej części Zielonej Wyspy. Mam tyle wspomnień, że gdybymwszystkie chciała pogrupować i przelać na papier, to pewnie powstałoby opasłetomisko. W dodatku nie mam na to zbyt dużo czasu. Po urlopie znów wpadłam wbezlitosny wir zdarzeń. I znów dni wyglądają tak samo i znów frustruje mnie zakrótka doba. Pracę kończę zazwyczaj o 17:00, więc kiedy jestem w domu, niewiem, w co mam włożyć ręce. Planów oczywiście mam tysiąc, ale brak mi na nieczasu. Mimo że rozleniwiony i zmęczony organizm dopomina się o należnyodpoczynek, trzeba szybko lecieć do kuchni i przyrządzić jakiś zjadliwy obiad,bo po 18:00 wraca z pracy mój wygłodniały Połówek…

Pocieszam się myślami o nadchodzącym długim weekendzie. Poraz pierwszy od dawna będę należycie świętować Bank Holiday (wolną sobotę,niedzielę i poniedziałek), czyli nie pracując :) Najprawdopodobniej wybierzemysię na kolejną wyprawę krajoznawczą :) Na razie trwają zaciekłe negocjacje i niemożemy dojść do porozumienia ;) Ukochany chce jechać w jakąś inną część Irlandii,ja natomiast upieram się przy mojej ulubionej ;) Co z tego wyjdzie – okaże sięwkrótce.

Tymczasem zaś lecę do kuchni, bo mam niewyobrażalną ochotęna racuchy! Kurde, nie powinnam pisać ani wymawiać tego słowa, bo dostajęślinotoku. Cały Boży dzień myślałam o nich! Gosh, ja to ostatnio mam zachcianki…jak baba w ciąży normalnie!

 

 PS. Mniam, mniam!!Racuuuszki :)

wtorek, 29 lipca 2008

A... B... C...

Stało się. Po chwilowej przerwie od wszelakich typów łańcuszków, znów zostałam wciągnięta do zabawy. Klepnięcie nadeszło niespodziewanie. Tym razem od Agi. Jako że obiecałam wywiązać się z zadania, robię to dzisiaj. Zabawa prosta i łatwa, a do tego niezbyt pracochłonna. Trzeba tylko zgodnie z literkami w alfabecie opisać swoje cechy charakteru (niekoniecznie tylko te dobre ;)

Dla zainteresowanych mały przegląd skomplikowanej osobowości autorki bloga:

 

A – ambitna altruistka

B – bojaźliwa ;)

C– czuła, ciekawa świata

D– dyskretna domatorka z duszą dziecka

E – emocjonalna

F – fantazjująca

G– grzeczna ;)

H –humorzasta

I – inteligentna, impulsywna

J – jedyna w swym rodzaju ;)

K – kochająca

L – lojalna, litościwa

M – marudna marzycielka

N – nieufna, niezdecydowana

O – odpowiedzialna optymistka :)

P – powściągliwa, punktualna,pedantyczna i pamiętliwa

R - rozsądna i  rodzinna romantyczka

S – sceptyczna, serdeczna i  samodzielna

T – troskliwa

U – upierdliwa ;) uprzejma i uczciwa

W– wrażliwa, współczująca, wierząca i wierna

Z – zaradna i zakręcona złośnica

 

Uff. Już wiecie, jak w grubszym przybliżeniu wygląda mój portret psychologiczny. Teraz pora przekazać pałeczkę innym blogowiczom.

Uwaga,uwaga. Uprasza się o ciszę! ;) Niech no zerknę do mojej listy :) Do tablicy wyrwane zostają następujące osóbki:

- Kamila (tak, Ty, Kocurze!)

- Paulinka (wiem, że jesteś na wakacjach, ale kiedyś w nich wrócisz!)

- Mara (bo trzeba Cię kiedyś rozgryźć)

- i może Pełnoletnia? (jakiś sprzeciw?)

 

Dziewczyny,pamiętajcie, że im więcej pikantnych szczegółów, tym ciekawiej! ;)

sobota, 26 lipca 2008

Znów na swoich śmieciach ;)

Wróciłam :)

Co mogę powiedzieć o urlopie?

Że zrobiliśmy jakieś 1050 km.

Że było cudownie.

Że nie chcieliśmy wracać do domu.

Że pogoda była świetna.

Że Irlandia jest jednym z najpiękniejszych krajów.

Że na nowo zakochałam się w Zielonej Wyspie.

Że wspaniale jest zrobić sobie taką kilkudniową przerwę od szarej codzienności.

Że już marzę, by tam wrócić!

 

Napiszę coś więcej na ten temat, jak tylko trochę odsapnę i uporządkuję wszystkie sprawy :)

 

PS. Mamy upalny poranek. Kawa jak zwykle najlepiej smakuje rano… Życie jest piękne!

wtorek, 22 lipca 2008

Odstąpi mi ktoś trochę energii? ;)

Ale jestem padnięta. Mieliście kiedyś wrażenie, że ktoścałkiem niepostrzeżenie wypuścił z Was całą energię? Tak? No to ja właśnie taksię czuję.

Wróciłam niedawno do domu. Umorusana, wyczerpana iwyglądająca jak siedem nieszczęść. Dobrze że nie musiałam w takim stanieparadować  przez całe miasto – jestempewna, że byłabym główną atrakcją mojej mieściny, a moje fotki ukazałyby sięwkrótce w lokalnej gazecie i byłyby sensacją roku.

Byłam dziś u Mary, mojej ulubionej koleżanki. Jakby Wampokrótce scharakteryzować tę kobietę? Hmm. Mary to taka, powiedzmy typowaIrlandka. Czasem mam wrażenie, że skumulowały się w niej wszystkie wady,których nie lubię u ludzi ;) Zakręcona jak karuzela. Cholernie spóźnialska, zgatunku tych, co to spóźniają się nawet na własny pogrzeb ;) Niepunktualna ażdo bólu! Na początku drażniło mnie to potwornie. Ja - fanatyczka punktualności– dostawałam szczękościsku, kiedy po raz setny kazała mi czekać na siebie ponadgodzinę. Z Mary można się umawiać na dowolną godzinę, ona i tak przyjedziewtedy, kiedy zechce. A jak nie zechce, to nie przyjedzie. Z czasem jednakprzyzwyczaiłam się do tej jej wady i zmądrzałam. Znalazłam na nią sposób. Jeśliumawiamy się, dajmy na to, na 10:00, ja do wyjścia gotowa jestem tak gdzieś wokolicach 11:00. Wiem, że ona i tak będzie miała spore spóźnienie. Bo Mary poprostu już taka jest - still behind, jak to ona mawia.  Pomimo tych przywar, nieszczęśliwie w niej skumulowanych,Mary jest przy tym niesłychanie rozbrajająca. Sympatyczna, miła i niezwykleprosta. Polubiłam ją od naszego pierwszego spotkania, kiedy to przywitałyśmysię, a ona na dobry początek naszej znajomości posłała mi szczery i wielkiuśmiech. To była (i nadal jest) jedyna osoba obcojęzyczna, z którą tak dobrzemi się rozmawia. Już trudno. Przeżyję jej bałaganiarstwo i egzaltowaną naturę.Od tego się nie umiera (jedynie wcześniej siwieje). Lubię ją, po prostu jąlubię! Za to „oh?” którym wyraża swój szczery podziw, kiedy opowiadam jej oczymś związanym z Polską. Za ten przesympatyczny charakter. Za to jaka jest. Zato, że jest aż do bólu irlandzka.

Uups, całkiem przypadkowo powstał dość sporych rozmiarówportret psychologiczny Mary. A przecież nie o tym miało być. Wybaczcie dygresje!:) Nie chciałam :)

Jeśli zastanawiacie się, skąd u mnie to umorusanie sięwzięło, to już Wam wyjaśniam. Bo to było tak… Jakiś czas temu Mary z mężemzakupili nowy dom. Tzn. nie całkiem nowy, bo używany, ale generalnie dom jestmłodszy niż starszy ;) Jako że mieszkali w nim poprzedni właściciele, dom był wtakim sobie stanie. Mniemam, że w niezbyt dobrym, bo Mary z mężemprzeprowadzili w nim gruntowny remont. Zmienili go od A do Z. Nawet przybudówkęzrobili, co Mary później z rozbrajającym uśmiechem skomentowała: „dom całkiemprzypadkowo wyszedł większy niż chcieliśmy”. No i w istocie. Dziś go zobaczyłampo raz pierwszy. Kolos. Wygląd zewnętrzny nie rzuca na kolana, chatka nadrabiajednak wnętrzem. Do tej pory żyłam w błogiej nieświadomości, myśląc, że mój domjest bardzo ładny. Kiedy zobaczyłam dom Mary, zmieniłam zdanie. Oprowadzającmnie po pokojach (jest tego trochę, samych łazienek jest co najmniej 6!), Marynaraziła się na niebezpieczny potok achów i ochów, który nieustannie wypływał zmoich ust. Urzekła mnie duuuża, przestronna kuchnia utrzymana w jasnej iciepłej tonacji. Gosh, taką kuchnię mieć, to byłoby coś! :) Do tego mnóstwoprzestrzeni, kilka pokoików z kominkiem i dużymi oknami – cudo, po prostu cudo!(ja już nie chcę mieszkać w moim domu!).

Remont nie został jeszcze skończony, więc domek wymagajeszcze ogromnego nakładu pracy. Na własnej skórze odczułam, ile wysiłku trzebawłożyć w jego uporządkowanie i doprowadzenie do idealnego stanu. Jako że Mary ijej mąż nie grzeszą wzrostem, zaoferowałam się, że pomogę im umyć okna. God! Przezkilka godzin szorowałam je, ścierałam paznokcie i naskórki, by usunąć z nichzbędne ozdobniki w postaci plamek po emulsji, której użyto do pomalowaniaścian. Napracowałam się za wszystkie lata beztroski i słodkiego obijania się. Jeszczedo teraz czuję na rekach zapach farby. Ciekawe, czy go zatuszuję, jak wyleję nasiebie buteleczkę moich ulubionych perfum? W walce z plamami straciłam conajmniej dwa paznokcie, ale reszta się zachowała więc chyba nie jest tak źle. Zyskałamkomplementy, podziękowania i uśmiechy państwa G, więc już jakoś przeboleję tezłamane paznokcie. W końcu kiedyś odrosną. Czego się nie robi dla satysfakcjiinnych? Teraz tylko pasuje się porządnie wymyć, bo czuję, że moje gładkie włosyzrobiły się niezwykle szorstkie – pewnie mam tam tonę kurzu i innych śmieci.

Okej, okej, już sobie idę. Ale się rozpisałam! Tym razemto już naprawdę koniec. Za niedługo do drzwi zapuka mój dzielny podróżnik, więctrzeba przygotować dla niego jakąś pyszną sałatkę :)

Nie martwcie się, najprawdopodobniej jutro wyjeżdżam nakrótki wypoczynek, więc i Wy będziecie mogli odpocząć sobie ode mnie :)

poniedziałek, 21 lipca 2008

Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi

Jak to szło? Człowiek strzela,Pan Bóg kule nosi?

Cóż, nie po raz pierwszy okazujesię, że przysłowia są mądrością narodów. A miało być tak pięknie… Minionasobota miała być moim ostatnim dniem pracy. Kiedy nadeszła, przeokrutnie niechciało mi się pracować (zresztą jak zawsze w soboty, ale to tak na marginesie)Nic to. Przystąpiłam do „samomobilizacji”, pocieszając się, że to przecieżtylko kilka godzin, a potem będę mogła rozpocząć słodkie lenistwo. Nadmienićnależy, że wcześniej zaplanowałam z Moim Połówkiem, iż zaraz po jego powrocie zPolski, udamy się na krótki urlop. Błękitne morze, soczysta zieleń, złociutkipiasek, piękne krajobrazy i my. Zero pracy, zero użerania się z mastodontamiprzeróżnej maści. Luz i relaks. Mmm! Nie ciężko się więc domyślić, że pracęumilałam sobie wyobrażeniami naszego urlopu. Fantazje pomogły, bo te kilkagodzin minęło relatywnie szybko. Na skrzydłach opuściłam przybytek mojejniedoli i czym prędzej udałam się do domu. Na myśl o całym wolnym tygodniugłupi uśmieszek nie schodził mi z twarzy. Oczami wyobraźni już widziałam tepiękne krajobrazy, już czułam to rześkie morskie powietrze…

Niedzielę poświęciłam nacałkowity odpoczynek: zero sprzątania, zero gotowania. Bo po co? Miałam na tocały poniedziałek i wtorek. Niedziela to był rzadki dzień z cyklu „Błogielenistwo”. Ale jak wiemy z bajek, tasiemców brazylijskich, a także z życia:wszystko co piękne, szybko się kończy. W moim przypadku też się skończyło.

W niedzielę wieczorem z rozmyślańwyrywa mnie dźwięk SMSa. Od szefowej, żeby było jasne. „(…) Byłabyś w stanieprzyjść jutro do pracy chociaż od 8:00 - 14:00? Please.” Chyba nie muszęwspominać, że pytanie okazało się tak kuszące, jak dla faceta pociągająca jestpropozycja popieszczenia jąder prądem. SMSa przeczytałam na głos, po czymzapadła długa cisza.

- „O, nie, nie!” – wyszeptałamoja ciemna strona i widząc moją aprobatę, ośmielona poczęła wykrzykiwać: „Niebądź głupia! Masz wolne! Poradzi sobie bez ciebie!”

Słysząc tę namowę, dało o sobieznać anielskie oblicze Taity: „Skoro prosi, to znaczy, że wypadło jej cośważnego! Nie zawracałaby ci głowy daremnie!”

Zła strona oczywiście walczyładzielnie: „Nie daj się nabrać! Należy ci się odpoczynek! Olej sprawę!”.

Walka była wyrównana dopóki dobrastrona nie wytoczyła swojego największego działa: „Nie bądź świnią! Przecież i tak siedziałabyś w domu cały dzień! Apoza tym to dodatkowa kasa – będzie ci potrzebna na wyjazd.”

Wysłuchawszy zwaśnionych stron, wkońcu przyznałam rację mojemu dobremu obliczu i wystukałam na klawiaturzetelefonu odpowiedź: „W porządku. Zobaczymy się jutro”.

No i zobaczyłyśmy się. A tak namarginesie, to… jutro też idę do pracy. I też na sześć godzin. Głupota?Zidiocenie?  Brak asertywności? Nazwijcieto tak, jak chcecie, ale ja i tak mam satysfakcję, że nie dałam się ponieśćlenistwu.

 

Tymczasem zaś zabieram się zasprzątanie mojego domku. Nie ma nic gorszego niż powrót z urlopu do uświnionegodomu. Mam co robić. Ale cóż. Nie będę narzekać, bo sama sobie zafundowałam tęrozrywkę. Zapowiada się pracowity wieczór w towarzystwie Mr Muscle, Ajaxów iinnych Domestosów.

 

Do poczytania!

 

piątek, 18 lipca 2008

Samotność w czterech ścianach

Dziwnie tak samej siedzieć w domu. Bardzo dziwnie i równienie fajnie. Ale co zrobić, taki oto los zgotował mi mój mężczyzna. Facet totakie dziwne stworzenie na pozór pozbawione uczuć, ale tylko na pozór ;) Takiosobnik  też ma od czasu do czasu ludzkieodruchy i napady tęsknoty. Zapragnęło się chłopakowi jechać na łono ojczyzny,więc wybył. Oczywiście, że nie spotkało się to z moją aprobatą, przystąpiłamwięc do negocjacji, licząc, że a nuż wybiję mu ten pomysł z główki. Niestety.Po żmudnych pertraktacjach mój pomysłowy Dobromir oświadczył, że to jegoostateczna decyzja. Nie pomogły moje słodkie uśmieszki, nawet rozbrajające minyzawiodły. Wyświechtane groźby i  zaklinaniateż nie odniosły skutku. Albo ja się starzeję, albo on zrobił się już odporny namoje triki. Jeśli to wina jego uodpornienia – koniecznie muszę dokopać się dobardziej skutecznych sposobów podporządkowania sobie własnego faceta ;) Takprzecież być nie może! Samotnemu nocnemu siedzeniu w domu stanowczo mówię nie!Dobrze chociaż że lodówka okazała się wyposażona w zbawienne napoje procentowe.W desperackim akcie sięgnęłam po butelkę, by czym prędzej utopić w niej mojesmutki ;) Pomogło. Po kilku lampkach likieru już nie straszna mi tymczasowasamotność i perspektywa nocy w pustym domu. Bardziej straszy ta 700 ml butelka –do połowy pełna lub pusta, jak kto woli :) Muszę tylko trzymać rękę na pulsie,by nie przeholować i nie pójść do pracy na lekkim rauszu ;) Byłoby to wysoceniewskazane :)

 

środa, 16 lipca 2008

Bilans zysków i strat

Czas płynie szybko. Powiedziałabym nawet, że za szybko.Każdego dnia ubolewam nad tym, a że jest to zjawisko zupełnie niezależne odemnie, to nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzenie się z tym przykrym faktem.Oprócz zwyczajowych dobrych i gorszych chwil, smutków i radości, upływ czasuprzyniósł mi coś więcej. Tym razem podarował mi kolejną już, drugą rocznicęmojego pobytu na Zielonej Wyspie. Nadejście wszelkiego rodzaju roczniczazwyczaj wywołuje u mnie szereg refleksji, nie inaczej było tym razem. Siłąrzeczy powróciły do mnie wspomnienia z lipca 2006 roku, kiedy toprzygotowywałam się do opuszczenia Polski i wylotu do Irlandii. Wspomnienia takdalekie, a zarazem tak bliskie – mimo że od tego momentu upłynęły już dwa lata,mogłabym ze szczegółami odtworzyć dzień mojego wylotu. To była przełomowa dataw moim życiorysie – dzień, kiedy zamknęłam pewien rozdział mojego życia iprzystąpiłam do tworzenia kolejnego.

Wyjeżdżając na Zieloną Wyspę nie miałam konkretnego planu.Nie mówiłam, że wrócę za rok, za dwa lata, czy za dziesięć. Kiedy ktoś mniepytał, kiedy planuję powrót, odpowiadałam zgodnie z prawdą, krótko, dwomasłowami: „nie wiem”. Odpowiedź na to pytanie miała pojawić się sama – już wIrlandii. W przeciwieństwie do wielu emigrantów, ja nie zostawiałam w domudzieci, czy męża. Owszem, trzeba było rozstać się z rodzeństwem, z mamą,bliskimi mi ludźmi, których dotychczas miałam praktycznie na co dzień, jednakto rozstanie miało inny wymiar. Mama od kilku lat przyzwyczajona była do faktu,że rzadko bywam w domu – studiowałam w innym województwie, odbywałam praktykiza granicą, lub po prostu przebywałam u mojego narzeczonego w odległym mieście.Musiała się więc liczyć z faktem, że zgodnie z koleją rzeczy, jej dziecipewnego dnia wyfruną z gniazda. Ja postanowiłam opuścić moje rodzinne gniazdowraz z nadejściem lipca. Podjęłam taką decyzję m.in. mając na uwadze sytuacjęfinansową mojej rodziny. Chciałam zrekompensować się bliskim za wsparcie, nietylko to duchowe, ale także finansowe, którego udzielali mi w czasie mojejedukacji. W moim rodzinnym regionie nie miałam zbyt wielu perspektyw, wyjazd doIrlandii miał być więc poszukiwaniem własnego miejsca w świecie, próbąszczęścia i swoistą przygodą. Sprawdzianem z dorosłości. Mogę powiedzieć, iżrozpoczynając życie w nowym kraju praktycznie nic nie ryzykowałam. W Polsce nieczekały na mnie długi, opuściłam kraj z czystym kontem – gdyby nie powiodło misię na wyspie, zawsze mogłam wrócić do kraju i tam próbować ułożyć sobie życie.Nie było jednak takiej potrzeby.

Po dość trudnych początkach na irlandzkiej ziemi nastąpiłylepsze czasy. Szybko zorientowałam się, że stereotypy dotyczące Irlandczyków,egzystujące wśród sporej części polskiej grupy emigrantów, to po prostuzłośliwe wytwory moich rodaków – tych wiecznie niezadowolonych, zawsze„najmądrzejszych” i pozbawionych tak wartościowej umiejętności, jaką jestzdrowy samokrytycyzm. To oni od początku starali się wpoić mi, że „irole togłupki”, bogato ilustrując przykładami opowieści o ich rzekomej wyższości nadtubylcami. Kiedy rozpoczęłam pracę, po raz kolejny przekonałam się, że nienależy wierzyć we wszystko, co się słyszy. „Głupi irole” przyjęli mnie niezwykleciepło, na każdym kroku spotykałam się wręcz z nadzwyczajną serdecznością, conie ukrywam, bardzo mnie zaskakiwało. Nie tego się spodziewałam. Karmionaopowieściami o tępych i wrednych tubylcach, bardziej spodziewałabym sięniechęci niż tak otwartej i sympatycznej postawy. Z czasem przekonałam sięrównież, że życie w Irlandii niekoniecznie wygląda tak, jak to wcześniejsłyszałam z opowieści tych, którzy wyjechali… Ludzie lubią jednak koloryzować.

Wyjeżdżałam z kraju odrobinę sceptycznie nastawiona dotego, co przyniesie mi przyszłość na obcej ziemi. Wielu rzeczy sięspodziewałam, ale nie tego, że w miarę upływu czasu Zielona Wyspa zawładniemoim sercem. Nie sądziłam, że po opuszczeniu jej granic, będę za nią tęsknić iz niecierpliwością odliczać dni, by znów zatopić się w wachlarzu jejszmaragdowych odcieni. Jeszcze parę lat temu marzyłam o życiu we Włoszech bądźwe Francji. Teraz zaś, kiedy mam okazję przebywać tam, często nie mogę wprostdoczekać się powrotu do Irlandii. Tęsknię za jej specyficznymi pejzażami, zajej architekturą, za irlandzką uprzejmością, za jej mieszkańcami, a niekiedynawet za… pogodą!

Dokonując bilansu zysków i strat, wiem, że wyjazd za granicę był jedną z moich najlepszych decyzji. Nie żałuję i chyba tak naprawdę nigdy tego nie żałowałam. Życie emigranta nie zawsze jest łatwe, ale mimo wszystko, gdybym mogła cofnąć czas i jeszcze raz wybierać, dokonałabym tego samego wyboru. Nawet za cenę wielkiej tęsknoty, która szczególnie dokuczała mi w początkowych miesiącach mojego pobytu. Irlandia ukazała mi swoje piękno. Dała mi poczucie szczęścia i bezpieczeństwa. Rozwinęła mój światopogląd i dała szanse na lepsze życie. Dzięki mojej irlandzkiej przygodzie poznałam wspaniałych ludzi, zwiedziłam fascynujące miejsca, znacznie pogłębiłam moją znajomość angielskiego, zrobiłam dwa certyfikaty językowe, które z pewnością okażą się pomocne w przyszłości. Przeżyłam tu wspaniałą przygodę. Ciągle ją przeżywam...

Kiedy myślę o tych dwóch minionych latach, jestemszczęśliwa, że mogłam tu mieszkać przez te 24 miesiące. Dzięki nim udało mi sięzweryfikować powszechnie panujące opinie na temat Irlandii i jej mieszkańców. Żyjąc,pracując, zarabiając i wydając pieniądze w tym kraju, miałam niebywałą okazję odwewnątrz poznać realia panujące na Zielonej Wyspie. Poznałam ten kraj od„najprawdziwszej” strony. Przebywając w Polsce, mogłam jedynie mieć bardzorozmazaną i skrzywioną wizję tego kraju. To nie byłby prawdziwy obraz Irlandii– patrzyłabym na tę wysepkę oczami innych Polaków. Teraz patrzę swoimi. I kumojej radości, widzę, że ta „moja” Irlandia jest piękniejsza i lepsza. Widzę,że to nie tylko deszczowa kraina, ale przede wszystkim kraj o widokachzapierających dech w piersiach, wspaniałych dziełach ludzkiej i Bożej ręki.Kraj bogaty w ruiny zamków i opactw. Kraj utalentowanych artystów, przyjaznychludzi, chwytliwej i ujmującej muzyki. Kraj o imponującym dorobku dziedzictwanarodowego. Kraj mojej ulubionej tomato & basil soup i smakowitego masłaKerrygold. Kraj interesujących tradycji. Kraj Guinnessa, Smithwicksa, Irish Mista, Baileysa i innych wyśmienitych trunków. Kraj Riverdance. I moja drugaojczyzna. To także mój kraj.  

sobota, 12 lipca 2008

Loughcrew

Do Loughcrew trafiliśmy całkiem przypadkiem. Nie mogę powiedzieć, by była to jedna z tych wycieczek, które od dawna planowaliśmy. O nie. Pomysł udania się we wspomniane miejsce zrodził się w naszych umysłach w czasie zwiedzania siedmiu cudów Fore’u. Oglądaliśmy tamtejszą mapkę z zaznaczonymi atrakcjami turystycznymi, kiedy spostrzegliśmy, iż całkiem niedaleko znajduje się Loughcrew znane ze swych grobów korytarzowych. To właśnie wtedy któreś z nas zadało pytanie: „a może by tak pojechać tam?” No i pojechaliśmy.


   


Bez problemów dotarliśmy do celu naszej podróży, jakim było Wzgórze Czarownic. To właśnie jego wierzchołki usiane są ponad trzydziestoma grobami korytarzowymi. Szacuje się, że powstały one jakieś 3000-2500 lat p.n.e. Znajdujące się tam grobowce stanowią ważną pozostałość po naszych przodkach, czyniąc tym samym Loughcrew jednym z najważniejszych ośrodków archeologicznych.


  


Cieszę się, że mam okazję przyjrzeć się im z bliska i ochoczo ruszam w ich kierunku. Z czasem mój zapał słabnie, bo oto okazuje się, że grobowce znajdują się na dość dużym wzgórzu, więc trzeba się trochę namęczyć, żeby do nich dotrzeć. Jako że wyprawa była kompletnie nie przygotowana, nieprzygotowana jestem także ja. Mozolnie brnę po stromym wzgórzu, ale skutecznie utrudnia mi to moje obuwie. Każdy normalny człowiek idzie sobie spokojnie, ale nie ja. Co parę metrów ślizgam się niemiłosiernie, więc muszę uważać, by po prostu nie stoczyć się na dół. W dramatycznych momentach, w  przypływie egoizmu kurczowo chwytam  się mojego narzeczonego, mając nadzieję, że jak spadnę to razem z nim, a nie sama ;) Żałuję, że nie włożyłam szpilek o zabójczej wysokości obcasów – byłyby wprost idealne! Posłużyłyby mi za obuwie taterników!


   


Jedynym plusem wspinaczki jest panorama. Szczęśliwym trafem docieramy do ławki i skwapliwie korzystamy z okazji, by przysiąść na niej, podziwiać widoki i odpocząć, bo nie ukrywajmy – droga do grobowców dała nam w kość. Ale nie jesteśmy wyjątkiem. Kiedy elegancko siedzimy na ławce, mija nas kilka równie zdyszanych osób: dorosłych i dzieci. Pocieszamy się, że skoro sapią też dzieci, to  chyba nie jest z nami jeszcze tak źle. Nie takie wysokości się pokonywało, ale ta górka jest wyjątkowo upierdliwa. Po kilku minutach dalszej wędrówki naszym oczom ukazują się grobowce, powodując u nas wielką ulgę.


   


Można powiedzieć, że na szczycie króluje jeden grobowiec, Cairn T, to wokół niego skupiają swoją uwagę turyści. Na nasze szczęście nie ma tutaj tłumów – grobowce w Loughcrew nie są tak popularne jak Newgrange czy Knowth. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie są też tak spektakularne.


   


Ku mojemu zaskoczeniu okazuje się, że można dostać się do wnętrza grobowca. W momencie naszego przybycia znajduje się w nim kilka osób, więc czekamy kilkanaście minut, aż grupa opuści wnętrze kurhanu. W międzyczasie umilamy sobie czas pogawędką. Nasza rozmowa dobiega do stojącego nieopodal przewodnika. Starszy pan nawiązuje z nami pogawędkę, a kiedy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, od razu informuje nas, że zna wielu polskich archeologów badających przeszłość miejscowych grobowców korytarzowych.


    


Po kilku minutach grupka osób opuszcza wnętrze grobowca, a my wchodzimy w ich miejsce. Mamy szczęście – jesteśmy sami, co niewątpliwie jest dużym atutem, gdyż wnętrze grobowca jest bardzo małych rozmiarów. Zbyt dużo osób uniemożliwia dokładne przyjrzenie się malowidłom na ścianach. Będąc we dwójkę (+ przewodnik) mamy okazję obejrzeć dokładnie wszystkie wzory.


    

 

Przewodnik jest bardzo miły, ciekawie opowiada i co jakiś czas upewnia się, czy aby na pewno rozumiemy, co do nas mówi. Za pomocą latarki dokonuje rekonstrukcji promieni słonecznych, które w czasie wiosennej i jesiennej równonocy wpadają do środka grobowca. Na koniec oddaje nam lampkę, abyśmy mogli dokładnie przyjrzeć się symbolom wyrytym na ścianach i zostawia nas samych. Kolejną miłą niespodzianką jest możliwość robienia fotografii wewnątrz grobowca - w Newgrange było to niemożliwe.


  


Kiedy już wystarczająco zaspokajamy swoją ciekawość, przeciskamy się przez ciasny korytarzyk prowadzący na zewnątrz, oddajemy latarkę przewodnikowi dziękując i żegnając się z nim. Nasze pożegnanie zbiega się akurat z przybyciem nowej, dość licznej grupy turystów.

  

Zadowoleni z takiego przebiegu wydarzeń, z uśmiechem na twarzach kierujemy się w stronę drogi powrotnej. Mimo że dzień był bardzo interesujący, cieszymy się, że jedziemy już do domu. Jesteśmy już odrobinę zmęczeni, czym prędzej chcemy się więc znaleźć we własnych czterech kątach. Loughcrew opuszczamy z towarzyszącą nam satysfakcją. Całkiem niespodziewanie mieliśmy okazję zapoznać się z kolejną atrakcją Zielonej Wyspy, co było dla nas naprawdę interesującym doświadczeniem. Po raz kolejny przekonujemy się, że Irlandia kryje w sobie mnóstwo fascynujących miejsc. Wyrażamy też szczerą nadzieję, że w przyszłości dotrzemy do większości z nich.

wtorek, 8 lipca 2008

Siedem cudów Fore'u

Nadejściekolejnej niedzieli to dla nas następna okazja do bliższego zapoznania się zeskarbami Zielonej Wyspy. Pogoda jest dzisiaj dość kapryśna – straszą ciemnechmurzyska gromadzące się nad naszą okolicą. Po chwili zastanowienia decydujemyjednak, że zaryzykujemy i wyruszymy w teren. Jak się wkrótce okaże – to byłdobry wybór.


  


Ruch dziwniemały na drogach, odległość do pokonania niezbyt duża, toteż szybko docieramy docelu. Celem zaś jest Fore - mała, dość niepozorna wioseczka położona w malowniczejdolinie hrabstwa Westmeath. Normalnie raczej nie byłoby tu co robić i pewnienikt nie zwracałby na nią większej uwagi, gdyby nie grupka historycznychobiektów znanych pod wdzięczną nazwą „siedem cudów Fore’u”. Nazwa może sięwydać niektórym osobom zbyt emfatyczna, jako że nasuwa ona skojarzenia zosławionymi siedmioma cudami świata. Cóż, fakt, iż turysta nie znajdzie tutajatrakcji na miarę egipskich piramid, warto jednak zapoznać się z zabytkamiFore’u chociażby ze względu na ich historię. A ta jest w tym wypadku niezwykleciekawa, często wręcz przesycona fantastycznymi elementami.


  


Interesującenas obiekty znajdują się w bardzo przystępnym miejscu, tuż przy drodzeprzecinającej wioskę. Już z parkingu dostrzegamy kilka cudów Fore’u. Przedewszystkim rzucają się w oczy ruiny opactwa. Ruszamy w jego kierunku. Wąskadróżka przebiega nieopodal pastwiska wypełnionego krowami i ich cielaczkami.Teren być może faktycznie ma w sobie coś cudownego, bo mućki pochłaniającesoczystą trawę są wyjątkowo dorodne. Dobrze, że tym razem nie natrafiamy nastado byków, bo akurat odziałam się w piękną czerwień. „Męskie” towarzystwobyków z pewnością zwróciłoby na mnie uwagę!


  


Kierując się wstronę klasztoru, natrafiamy na inne cuda. Tuż obok parkingu znajdują siępozostałości po „Młynie bez młynówki”. Niestety jest on wyjątkowo nadgryzionyprzez ząb czasu, więc gdyby nie tablica informacyjna i przewodnik, to pewnienigdy bym nie wydedukowała, iż w przeszłości był to młyn. Wzniesiono go, bo taksobie zażyczył św. Feichin – założyciel tutejszego opactwa i generalnie ważnaówczesna osobistość.


  


Mimo że wmiejscu budowy młyna nie było wody, dla Feichina nie był to problem. Wartobowiem wspomnieć, że Feichin nie był takim zwykłym, szarym człowieczkiem. Jużchyba bliżej mu było do cudotwórcy niż do przeciętnego śmiertelnika. Jak jużwzniesiono młyn,  święty uznał, że czas skombinować wodę. Wziął laskę,walnął nią o pobliskie wzgórze i… taadaam – mamy wodę! Co prawda trochę mu tonie wyszło, bo woda zamiast płynąć w dół, na przekór przyjętym powszechnienormom, płynęła do góry. Ale nie czepiajmy się, ważne, że była ;) I ta oto wodauznawana jest za kolejny cud Fore’u.


  


Podążającdróżką natrafiamy na kolejne cuda, jakimi są „Studnia z wodą, która nie wrze” i„Drzewo, które nie chciało się palić”. Natrafiam też na widok, którego wprostnie znoszę. Drzewo obwieszone jest przeróżnymi rzeczami, które są dla mniezwykłymi śmieciami. Niestety, to taki głupi – wg mnie – zwyczaj. Turyścizostawiają po sobie "dary" w takiej właśnie  postaci. Wielu znich umieszcza w korze drzewa drobne monety. Efekt tych działań doprowadził dozatrucia drzewa miedzią, co spowodowało jego obumarcie. Oryginalne drzewko,które według legendy łatwo się łamało, ale nie paliło, zostało zredukowanie dopostaci szczątkowej. Konieczne było zatem posadzenie nowej sztuki. Po studni,która miała uzdrawiające właściwości również niewiele pozostało.

Znajdujące sięobok omszałe kamienie, to szczątki basenu, tzw: „Wanny św. Feichina”. To tuświęty spędzał całe noce, modląc się i klęcząc w zimnej wodzie. Wanna świętegouchodziła za cudowne miejsce, toteż matki często zanurzały w niej chore dzieciw nadziei na ich uzdrowienie.


  

Wreszciedocieramy do ruin opactwa, które wznoszą się na terenie otoczonym mokradłami istanowią kolejny cud. To najbardziej rozległy benedyktyński kompleks klasztornyna Zielonej Wyspie. Zwiedzający z upodobaniem fotografują się na jego tle, jakrównież uwieczniają jego doniosłą sylwetkę. Szczególnie ładnie prezentuje się zpobliskiego wzgórza, na którym znajdują się pozostałości po okrągłym gołębniku.To tutaj wspólnota mnichów hodowała gołębie, które dostarczały im pożywienia.


  


Po zwiedzeniuopactwa udajemy się w drogę powrotną, by dotrzeć do dwóch pozostałych cudów,które znajdują się na stromym wzgórzu po przeciwnej stronie. Schodki prowadząnas do kościoła św. Feichina, którego główna bryła pochodzi z XIIw. Masywnenadproże kaplicy to „Kamień wydźwignięty modlitwami św. Feichina” – kolejny jużnadzwyczajny czyn dokonany przez świętego, który okazał się prawdziwym StrongManem ;)  Z kamieniem nie mogło sobie poradzić kilku robotników, ale tymsię zajął św. Feichin: kiedy wrócili po śniadaniu kamień był już na miejscu. Nałuku prezbiterium wyrzeźbiono niewielką postać siedzącego mnicha, która wzbudzadość duże zainteresowanie zwiedzających.


  


Po zapoznaniusię z ruinami świątyni, przechodzimy do znajdującego się nieopodal budynku.Jest to pustelnicza cela, w której na początku XVII w. mieszkał eremita PatrykBegley.  Cela  jest jedyną w swym rodzaju – ponoć nie ma takiejdrugiej w całej Irlandii. Jej specyfika polegała na tym, iż osoba duchowna,która przekroczyła jej próg i przysięgła spędzić w niej żywot, musiała pozostaćtam aż do śmierci. O smutnym losie przebywającego w niej eremity przypominałacińska inskrypcja znajdująca się na celi: „Ja, Patryk Begley, eremita zuświęconego zacisza, ukryty i pogrzebany w tej pustej stercie kamieni…”„Pustelnik w kamieniu” to ostatni obiekt na liście 7 cudów Fore’u.


  

 
Po zwiedzeniu wszystkich zabytków, udajemy się dopobliskiego centrum informacji turystycznej, gdzie zapoznajemy się zinteresującym materiałem audiowizualnym, a następnie opuszczamy Fore. Czasnaszej gościny w tej małej wiosce dobiega końca. Kiedy złowrogie i ciemnechmury pokrywają niebo i zraszają osadę deszczem, my jesteśmy już bezpiecznieschronieni w samochodzie…

niedziela, 6 lipca 2008

Ciągle pada...

Brrr! Pada i pada. I tak już od jakichś trzech tygodni. W taką pogodę jak dziś najchętniej w ogóle nie opuszczałabym domu. Deszczowa aura nastraja mnie wyjątkowo melancholijnie, więc bez walki poddaję się mojej leniwej naturze. Nawet nie próbuję wznosić się na wyżyny intelektualne – nie chcę robić czegoś, na co nie mam ochoty ani natchnienia. Efekt i tak pewnie byłby marny. Mam kilka tematów do napisania postów, ale od paru dni nie mogę się zabrać za nie. Moja kreatywność opuściła mnie wraz z piękną pogodą…

Moja druga połówka smacznie śpi, ja tymczasem relaksuję się przy kojących dźwiękach mojej ulubionej muzyki, piję kawkę i wdycham rześkie powietrze, przedostające się do mojego pokoju poprzez otwarte okno. Lubię takie poranki. Lubię słuchać miarowego uderzania deszczu o twardą nawierzchnię – to mnie wycisza i relaksuje. Kiedyś uwielbiałam zasypiać przy otwartym oknie i być budzona przez poranne powietrze. Z czasem jednak, w trosce o bezpieczeństwo, zaprzestałam takich praktyk. Niekiedy trzeba dmuchać na zimne i nie wywoływać wilka z lasu. To już nie te czasy, kiedy Irlandczycy nie zamykali samochodów przed swoimi domami…

Lubię też obserwować świat zatopiony w strugach deszczu. Widzę, że na leniwy tryb przeszli też moi sąsiedzi. Mimo że powoli dobiega południe, moje osiedle sprawia wrażenie mocno pogrążonego we śnie. W wielu domach ciągle opuszczone są żaluzje – znak, że domownikom smacznie się śpi. Pewnie też zostałabym w łóżku, gdyby nie fakt, że za dużo snu powoduje u mnie przymulenie i ból głowy. Sześć godzin w zupełności mi wystarcza.

Puste, mokre uliczki i cisza. Błoga cisza. Nie słychać bawiących się dzieci, nawet ptaki nie chcą śpiewać…

Deszczowa pogoda nie sprzyja wycieczkom, więc siłą rzeczy zmuszona jestem zostać w domu. Nie nudzę się jednak, wykorzystuję czas głównie na czytanie książek, bo to mnie doskonale odpręża, choć muszę przyznać, że po wyczerpującym dniu pracy zdarza mi się w pewnym momencie przysnąć ;) Wczoraj w nocy postanowiliśmy urządzić sobie mały seans filmowy. Swego czasu wybieraliśmy się do tutejszego kina na Ghost Ridera, by znów zobaczyć Nicolasa Cage’a w akcji. Ostatecznie jednak nie dotarliśmy tam. Przedwczoraj robiąc zakupy, natrafiliśmy na DVD z tym filmem, więc bez wahania umieściliśmy je w naszym wózku. Obydwoje jesteśmy miłośnikami Cage'a, więc to głównie ze względu na niego postanowiliśmy obejrzeć Ghost Ridera. Film nie należy do najgorszych, powiedziałabym nawet, że jest dobry: łatwy i przyjemny w odbiorze, nasycony efektami specjalnymi i wzbogacony elementami fantastyki. Ja jednak nie przepadam za tego typu filmami, więc nie należy on do moich ulubionych. Bardziej podobał mi się National Treasure, czy chociażby Con Air. Warto go jednak obejrzeć szczególnie w leniwy wieczór  chociażby po to, by popatrzeć sobie na ciągle przystojnego Nicolasa (gosh, ten facet ma tak seksowną barwę głosu!) czy zjawiskową, egzotyczną Evę Mendes. Fani tej dwójki mogą polubić Ghost Ridera, aczkolwiek nie sądzę by przypadł on do gustu koneserom filmowym lubującym się w skomplikowanych produkcjach z górnej półki, z ukrytym przekazem i dającym wiele do myślenia. Jeśli tego szukacie w filmach, to Ghost Rider nie jest dla Was.

Czas ucieka, więc uciekam i ja. Pora zatopić się w wyimaginowanym świecie książek, a potem przystąpić do przygotowania gulaszu, na którego nabrałam ochoty po doświadczeniach kulinarnych jednego z Panów odwiedzających mojego bloga  – Alku, dziękuję :)

czwartek, 3 lipca 2008

Mizen Head

Jest takiemiejsce w Irlandii do którego zawsze będę wracać z ogromną przyjemnością. Tomiejsce udowodniło mi, że można pokochać je od pierwszego wejrzenia iczerpać  bezgraniczną radość i satysfakcję płynącą z przebywania w nim.Miejscem tym jest Mizen Head – półwysep znajdujący się w hrabstwie Cork ibędący zarazem najbardziej wysuniętym na południe punktem Irlandii. To takizakątek Zielonej Wyspy, który budzi mój nieopisany podziw i który oszałamiaswym pięknem.


 


Południowo-zachodnietereny hrabstwa Cork, skąpane w gorących promieniach słonecznych, prezentująsię niezwykle fantastycznie. Droga, którą jedziemy dostarcza namniezapomnianych wrażeń wizualnych, które wzmacniają się z każdym przebytymkilometrem. Znajdujemy się w samym centrum niesamowitego, dzikiego krajobrazu,który kryje w sobie mnóstwo prehistorycznych stanowisk grobowych i prymitywnychfortyfikacji. Zapierające dech w piersiach, strome i groźne klify, któreotaczają przylądek Mizen Head, budzą szacunek i podziw. Gdzieniegdzie tylkowidać maleńkie i urocze domki wyłaniające się zza szmaragdowych wzgórzzatopionych w bujnej trawie.


  

Na rozległych pastwiskach wygrzewają się stada owiec, przeżuwając leniwie każdykęs soczystej trawki.  Prowadząca nas droga jest nie tylko bardzo wąska,ale także niebezpieczna. Liczy mnóstwo zakrętów i wije się często tuż nadwysokimi urwiskami. Wymaga zredukowania prędkości i zachowania ostrożności.Poruszamy się więc w dość wolnym tempie. Wcześniej założony przez nasz czaspodróży sporo się wydłuża. Przyczyniają się do tego także fantastyczne widoki,którym po prostu nie sposób się oprzeć. One wprost zmuszają do zatrzymaniasamochodu i oddania hołdu tym wspaniałym dziełom boskiej ręki. Inna sprawa toto, iż my nawet nie próbujemy walczyć z pokusami – jeśli tylko zdarza sięmożliwość, zatrzymujemy samochód i podziwiamy tutejszy pejzaż, który w moimodczuciu stanowi istotę prawdziwej Irlandii.


 


Kiedy docieramydo celu naszej wyprawy, punktu informacji turystycznej, również mamy powody doradości. Szczęście nas nie opuszcza. Mizen Head nie jest zatłoczony, a słońceciągle praży, czyniąc rozpościerające się przed nami widoki jeszczepiękniejszymi. Oszałamia wysokość klifów i ostre zakończenia skał wynurzającychsię z oceanu. Wspaniały odcień błękitu wody wydaje się być przyjazny. Wrzeczywistości jednak są to tylko pozory.  Głębia Atlantyku kryje w sobiewiele tajemnic, stanowiąc jednocześnie środowisko życia licznych ssakówmorskich, które niekoniecznie są zawsze milusie i przyjazne, jak te delfinki iorki, które niekiedy mieliśmy okazję widzieć w różnych filmach.


 


Kontemplującotaczające mnie piękno, zatrzymuję wzrok na tafli wody, na której odbijają sięsetki promieni słonecznych. Widok bezbrzeżnego oceanu budzi we mnie szeregsmutnych refleksji. Zastanawiam się, ile istnień ludzkich pochłonęły morskiegłębiny i jak wyglądały ostatnie chwile życia zatopionych. Czy były przesyconedramatyzmem, jak w przypadku podróżujących na Titanicu, czy wprost przeciwnie?Być może śmierć zawitała do nich cichutko, niespodziewanie, w czasie snu?Dramaty mające miejsce niedaleko wybrzeży najeżonych złowrogimi skałami,zapewne rozgrywały się według wielu scenariuszy.


  


Znajdująca siętuż przy wejściu ogromna, dziewięciotonowa śruba napędowa wydobyta z wrakubrytyjskiego parowca, Irady, przypomina o jednej z wielu tragedii. Przyczepionado śruby tabliczka informacyjna opisuje losy załogi tego okrętu. Statek,przewożący ładunek bawełny, płynął do Liverpoolu. Na kilka dni poprzedzającychtragedię załoga musiała zmagać się ze sztormem i gęstą mgłą, co uniemożliwiłonawigatorowi ustalenie pozycji statku. Pół godziny po północy, 22 XII 1908,statek uderzył w skalne urwiska Mizen Head. Woda błyskawicznie zalałamaszynownię, co w konsekwencji doprowadziło do odłamania rufy. Kapitan okrętu,tuż po zauważeniu niebezpiecznie zbliżających się klifów, zarządziłnatychmiastowe opuszczenie szalup. Stewardessa, będąca jedyną kobietą napokładzie, była opuszczana do łodzi ratunkowej, kiedy nagle statek przewróciłsię i w tragiczny sposób zakończył jej życie. W podobny sposób zginął kapitanRoberts i czterech innych marynarzy. Pozostała część załogi cudem dobrnęła do skałi wdrapała się na nie tak wysoko, jak tylko było to możliwe. Kurczowo trzymającsię skał przetrwali w ten sposób osiem godzin. Po tym czasie nadeszłowybawienie - zostali dostrzeżeni przez budowniczych nowej stacjisygnalizacyjnej, którzy akurat przyszli do pracy. Mężczyźni spostrzegliszczątki statku unoszące się w zatoce i czym prędzej pospieszyli na ratunek. Zapomocą drabin i lin wydostano 63 nieszczęśników. Irada była szóstym podwzględem wielkości parowcem, który w przeciągu 20 lat, rozbił się o skałyprzylądka Mizen Head. A przecież przykład Irady to tylko czubek góry lodowej.


  

W punkcieinformacji turystycznej zaopatrujemy się w bilety i kierujemy się w stronęlatarni morskiej znajdującej się na sąsiedniej wysepce. Aby się tam dostaćtrzeba przebrnąć przez wiszący nad przepaścią most, który łączy latarnię zlądem stałym. Przechodząc przez most ciężko nie zwrócić uwagi na majestatyczneformacje skalne, które nas otaczają. Dopiero patrząc na nie, zdaję sobie sprawęjak małymi istotami jesteśmy w porównaniu z tymi kolosami.


  


Po opuszczeniumostu udajemy się do wyłaniających się przed nami budynków, gdzie mamymożliwość obejrzenia ciekawej ekspozycji map, zdjęć, flag sygnałowych iprzeróżnych urządzeń nawigacyjnych. Dodatkowym atutem tego miejsca jestfantastyczny widok rozciągający się na okolicę. Spędzamy tam dość dużo czasu,ciężko bowiem opuścić nam punkt widokowy. Chcemy jak najdłużej nacieszyć sięwidokami i ciepłymi, orzeźwiającymi podmuchami wiatru, który z upodobaniemsmaga nasze twarze.


Niestety nieudaje się nam wypatrzeć ani wieloryba, ani nawet małej poczciwej foki.Normalnie jest to możliwe, ale my nie zaliczamy się do szczęśliwców, którymdane było obejrzenie mieszkańców Atlantyku. Nie jesteśmy jednak zawiedzeni. To,co zobaczyliśmy pozostanie na zawsze w naszej pamięci. Mimo że chciałabymzatrzymać czas, aby pozostać na przylądku Mizen, nie mogę tego zrobić. Po takobfitującym we wrażenia weekendzie czas wrócić do szarej rzeczywistości… Powoliżegnamy się więc z tym cudownym miejscem i ruszamy do samochodu. Przed namidługie, męczące pięć godzin drogi powrotnej…

 

Warto było!