piątek, 30 stycznia 2009

W sidłach przemocy

Gdyby rok temu ktoś zapytał mnie, czy czuję siębezpiecznie w moim miejscu zamieszkania, moja odpowiedź byłaby krótka i padłabybez wahania: „Tak, czuję się tu bezpieczna”. Bezpiecznie czułam się nie tylko usiebie w domu, czy na ulicach mojego miasteczka, ale praktycznie w całejIrlandii [no może pomijając Dublin, Limerick i Belfast – miasta, które uczciwiezapracowały sobie na tę najgorszą sławę]. Dziś z przykrością stwierdzam, iż niemogłabym odpowiedź w ten sam sposób. Nie, nie czuję się tutaj aż tak bezpiecznie,jak dawniej, ale też nie popadam w obłęd. Bez przesady! Jaka jest szansa, żewyjdę na ulicę, zostanę rozjechana przez walec, uprowadzona, czy zaatakowanaprzez pozbawionego skrupułów i kodeksu moralnego bandytę? Mała? Duża? Ogromna? Pocieszamsię, że ciągle niewielka, aczkolwiek wyższa niż w poprzednich latach. Niestety.

 

Powiem tak: gdybym nie oglądała tutejszej telewizji, nieczytała lokalnej prasy i nie rozmawiała ze znajomymi Irlandczykami, pewniespokojnie żyłabym sobie we własnym ograniczonym środowisku, święcie przekonana,że otaczający mnie świat jest oazą szczęścia i wszelkiego dobrobytu, amieszkający w nim ludzie klonami Matki Teresy. Nie, życie bajką nie jest, więcnie oczekuję dobrych wróżek, które będą czuwać nade mną 24/24 h, na każdymkroku wybawiając mnie z opresji. Jeśli sama o siebie nie zadbam, nikt tego niezrobi.

 

Obserwuję, czytam, rozmawiam i ze smutkiem stwierdzam, że charakterspołeczności, w której żyję zmienia się w zastraszającym tempie. Dokonywaneobserwacje coraz częściej tworzą nowy wizerunek mojego miasta. Miasta, którepowoli zalewa fala napadów. O ile jeszcze parę lat temu można było opiewaćbezpieczny charakter Zielonej Wyspy, o tyle dziś można jedynie mówić o kraju,który powoli, ale systematycznie trawiony jest przez niewdzięczną chorobę zwanąagresją. Nie podoba mi się, to co widzę, ale nie mam na to żadnego wpływu. Mojeprzekonanie, że żyje w miejscu relatywnie bezpiecznym przez długi czas byłosilne. Potem zaczęło słabnąć, aż w końcu stało się nieuniknione – umarłośmiercią naturalną. Umarło całkiem niedawno, w zasadzie z  nadejściem Nowego Roku i kilku innychwydarzeń… Ale o tym za chwilę.

 

Jakieś dwa tygodnie temu udaliśmy się na stację paliw wwiadomym celu. Mój Mr Right zajął się tankowaniem, po czym udał się do kasy.Siedziałam sobie w aucie, słuchając muzyki, obserwując otoczenie i rozmyślając.Mrok. Mały ruch. Cisza i spokój. Patrząc na to wszystko, pomyślałam, żeabsolutnie nie chciałabym mieć tego typu pracy. Kiedy wrócił Mój Połówek, podzieliłam się z nim swoimi przemyśleniami,co z kolei doprowadziło do dyskusji na temat niebezpieczeństw związanych zpracą na stacji paliw. Uznaliśmy, że panują tam sprzyjające warunki do napadu.Najwyraźniej nie było to tylko i wyłącznie nasze zdanie. Kilka dni późniejpracownik wspomnianej stacji paliw został sterroryzowany przez dwóch bandytów,którym za broń posłużył metalowy pręt. Zabrali niewielką ilość gotówki iuciekli. Pościg nie przyniósł rezultatów. Uciekli przed Gardą i przed wymiaremsprawiedliwości. Przepadli. Przeraża mnie ich bezczelność, napad dokonany pogodzinie 21:00 i bezsilność policji.

 

To niestety nie jedyny taki przypadek. Kilka dni wcześniejudaremniono podobny napad na sklep na stacji paliw. Choć w tym wypadku bandyciwykazali się większym sprytem i dbałością o szczegóły, nie udało im sięzrealizować swojego chorego planu. Uciekli. Nie odstraszyły ich ani kamery,którymi naszpikowany jest wspomniany obiekt, ani bliskość domostw  i często uczęszczanej drogi. Czarna serianapadów została zapoczątkowana wraz z nadejściem stycznia. To wtedy wsąsiedniej wiosce dwóch młodocianych osobników uzbrojonych w śrubokręt -najwyraźniej zainspirowanych zbrodnią, która w zeszłym roku wstrząsnęłaIrlandią – sterroryzowało pracownika apteki i przebywającego w nim klienta. Odtego momentu docierało do mnie coraz więcej informacji o bezczelnych napadach ikradzieżach. Nadzieja, że był to tylko pojedynczy i niesmaczny wybryktutejszego marginesu społecznego została szybko rozwiana. Lokalna gazetazaczęła regularnie donosić o tego typu incydentach, a moi znajomi opowiadać onieprzyjemnych wydarzeniach, które ich spotkały.

 

Przemoc narodziła się na świecie wraz z człowiekiem. Zawszebyła i będzie. Także w tym moim małym irlandzkim miasteczku. Jest tylko jednomałe „ale”. Ona wcześniej istniała, ale nie na tak wielką skalę. Ciąg tychkilku szokujących wydarzeń, występujących w bardzo krótkim odstępie czasu, niejest normalny dla tego miasta. I nie jest przypadkiem. Może dla innych osóbtak, ale nie dla mnie. Kryzys o którym cały czas się mówi nie przeszedł tu bezecha. Trzeba być albo głuchym albo ślepym, by tak uważać. Wystarczy tylkootworzyć się na świat, rzucić okiem chociażby na artykuły zamieszczane wlokalnej prasie. Grube nagłówki mówią same za siebie –  bezrobocie w tym hrabstwie znacznie sięzwiększyło, agencje pracy przeżywają największe oblężenie od wielu lat, a listaosób ubiegających się o socjalne domy i zasiłki osiągnęła porażającą długość.

 

W obecnych czasach, kiedy praktycznie cały czas dobiegająmnie niepokojące informacje przekazywane nie tylko przez media, lecz głównie przez moich znajomych, ciężkoczuć się bezpiecznie. Owszem, niewielkim pocieszeniem jest dla mnie świadomość,że mieszkam na osiedlu cieszącym się dobrą sławą, z dala od miejsc o podwyższonymryzyku, będących wylęgarnią wszelkiego zła. Nie jest to jednak na tylebudujące, bym mogła czuć się komfortowo. Jeśli dom mojej koleżanki zostałokradziony w ciągu dnia, a komórka kolejnej [nauczycielki, notabene] zostałaskradziona w szkole w godzinach jej pracy, to jaką ja mogę mieć pewność, żejutro nie spotka mnie to samo? Czy w świetle tych wydarzeń można czuć siębezpiecznym? Ja nie potrafię. Chciałabym, ale nie umiem.

 

Jeszcze jakieś dwa lata temu było zupełnie inaczej. Nieuważałam się za potencjalną ofiarę i nie wiedziałam, co to strach o własnemienie. Wychodząc z domu, zdarzało mi się świadomie zostawić otwarte okno wdomu. Nie, nie miałam żadnych obaw. Żyłam w spokojnej okolicy, gdzie aktyprzemocy naprawdę należały do sporadycznych incydentów. Patrząc na tubylców iich praktyki polegające na niezamykaniu samochodów, a także na ich spokojną,idylliczną krainę, ciężko było mi uwierzyć, że w tym miejscu może zdarzyć sięcoś złego. Bo przecież takie rzeczy zawsze przytrafiają się innym, a nie nam. Wtedynie miałam jeszcze „schizów”, nie reagowałam wyostrzonymi zmysłami na każdypodejrzany hałas i nie musiałam upewniać się, czy mój dom NA PEWNO jestzamknięty. Teraz mam, bo już zrozumiałam, że to, co przydarza się innym, możejutro przydarzyć się mi. I tym niezbyt optymistycznym akcentem kończę mojerefleksje.

niedziela, 25 stycznia 2009

Grobla Olbrzyma

Giant’sCauseway, zwana Groblą Olbrzymą lub też Ścieżką Giganta,uchodzi za jedną z największych atrakcji Irlandii Północnej.Zmierzają do niej tłumy nie tylko z samej Irlandii lecz także zcałego świata. Doskonale słychać to na miejscu. Podążającawytyczonymi ścieżkami ludzka masa jest jedną wielką mieszankąjęzyków obcych. Niektórzy turyści już na pierwszyrzut oka odróżniają się swoją egzotyczną urodą. Dużo tumłodych ludzi, sporo rodzin z dziećmi, trafiają się teżstaruszkowie. Mimo że są mocno zróżnicowani pod względemrasy, kultury i wieku, łączy ich jedno – przybyli tu w tym samymcelu. Celem zaś jest obejrzenie około 40 tysięcy sześciobocznychbazaltowych kolumn o przeróżnej wysokości i grubości.


  


Jeślichodzi o genezę Giant’s Causeway, turysta ma dwa wyjścia. Możeuwierzyć na słowo naukowcom głoszącym, iż bazaltowe kolumnypowstały 60 milionów lat temu na wskutek potężnego wybuchupod dnem morskim. To właśnie wtedy masa płynnego bazaltu zostaławyrzucona na powierzchnię ziemi, gdzie zastygając, przybrałaformy, które współcześnie możemy oglądać.


  


Jeślita wersja się komuś nie podoba, może skłonić się w stronę tejdrugiej, zdecydowanie bardziej romantycznej, którą zpokolenia na pokolenie przekazują irlandzkie legendy. Według nichGrobla Olbrzyma to dzieło ludzkiej ręki – niejakiego FinnaMacCumhailla, przywódcy wojowników ulsterskich. Jakwskazuje słówko „giant”, Finn nie był takim zwykłymczłowiekiem. Albo w istocie był olbrzymem, albo uczyniły go nimpodania i legendy. Krążące wokół niego historie przypisująmu niezwykłe cechy - w tym potężną siłę. Jedno z podań mówi,iż pewnego dnia olbrzym w przypływie złości kopnął ziemię,która przemierzywszy sporą odległość, wylądowała naKanale Św. Jerzego. Gdyby ktoś nie wiedział – to w ten otosposób powstała wyspa Man.


  


Kolejnalegenda mówi zaś, iż Finn zakochał się w olbrzymcemieszkającej na wyspie Staffa, leżącej u wybrzeży Szkocji, ikoniecznie chciał ją ściągnąć do siebie. Ten oto miłosny porywma tłumaczyć wybudowanie ścieżki prowadzącej do jego ukochanej.Z czasem sława Finna lekko przygasła, ale pamięć o nim nigdy nieumarła. Przyczyniło się do tego odkrycie Giant’s Causeway. Wbrewpozorom nie dokonał tego żaden archeolog, ale zwykły śmiertelnikw postaci biskupa Derry, który umiłował sobie przechadzki pookolicy. W czasie jednego ze spacerów natrafił na GroblęOlbrzyma i w ten oto sposób świat dowiedział się o jejistnieniu w 1692 roku.


  


Pozostawmyjednak świat mitów, olbrzymów i ich kochanek.Przybywając do celu naszej wycieczki, jestem tak zmęczona podróżą,korkami i okropną, typowo irlandzką aurą, iż widok rozciągającysię przed moimi oczami, nie robi na mnie żadnego wrażenia. Patrzącna ciemne i mokre kolumny, szarą barwę morza i nieba, wyrażamszczere rozczarowanie. Nie widzę w tej scenerii nic nadzwyczajnego.Na usta zaś cisną mi się słowa Williama Thackeraya: „MójBoże! Przejechałem 300 km tylko po to, by zobaczyć coś takiego?”Spodziewałam się czegoś więcej! Rozczarowana, chłostana silnymwiatrem i rozszalałą ulewą, wracam pospiesznie do pobliskiegosklepiku z pamiątkami, który zdecydowanie bardziej mniezainteresował. Trafiając na stoisko z biżuterią, czuję się jakw niebie i zapominam o mokrym i chłodnym świecie czekającym zadrzwiami sklepiku.


  


UrokiGiant’s Causeway odkrywam dopiero drugiego dnia. Wykorzystująccudowną wręcz pogodę, postanawiamy dać temu miejscu jeszcze jednąszansę. Docieramy do niego w słoneczne popołudnie i mamy wrażenie,że widzimy zupełnie inny obraz. Tym razem mamy okazję podziwiaćgroblę w pełnej krasie. Błękitna woda leniwie roztrzaskuje się oskały, a słońce cudownie ogrzewa cały kompleks kolumn. Szybkoodnajdujemy tzw. „Krzesło” utworzone z bazaltowych kolumn.Przysiadamy na nim, aby przekonać się o autentyczności legendy.Ponoć krzesło ma cudowną moc spełniania życzeń. Nie żebym byłajakaś naiwna i przesądna, ale nie wadziło spróbować ;)


  


Całośćsprawia, iż z radością udajemy się na spacer wytyczoną ścieżką.Po drodze mijamy „But Olbrzyma” – skałę, która wistocie go przypomina. Jeśli stopy Finna były takie ogromne, tociekawe jak duże miał inne członki? ;) Nie jest mi dane przekonaćsię o tym. Na potrzeby turystów wymyślono nazwy dla różnychskałek tego kompleksu. Już na samym początku mieliśmy okazjęzobaczyć „Babcię”, która wsparta o laskę, mozolniewspinała się pod górkę. Tuż za nią, znajduje sięnatomiast „Wielbłąd”, za nim zaś „Krzesło”, „OrganyOlbrzyma”, „But” i „Komin”. Co ciekawe, obydwoje zgodnieprzyznajemy, iż nazwy zostały adekwatnie dobrane do kształtówskał.


  


Naszspacer wieńczy dotarcie do wspomnianego „Komina”. Umieszczony wbardzo malowniczym punkcie, stanowi świetne miejsce do podziwianiatamtejszej panoramy. Opierając się o barierkę oddzielającą nasod stromego brzegu klifu, łączę przyjemne z pożytecznym:wygrzewam się w słońcu, kontempluję otaczające mnie widoki ipozwalam morskiej bryzie delikatnie smagać moją twarz.

Drogapowrotna jest zdecydowanie cięższa. Decydujemy się na powrótścieżką wijącą się nad krawędziami klifów. Długi marszw upale daje się nam we znaki. Słońce jest niezwykle intensywne,toteż na naszym ciele szybko pojawia się opalenizna. Maszerując,przystajemy co jakiś czas. Nie tylko po to, by odpocząć.Zatrzymuje nas także piękno widoków.


  


Nasząprzygodę z Giant’s Causeway kończymy w pobliskiej restauracji,gdzie zaledwie za kilka funtów zjadamy pyszny i ogromny [jakna tę cenę] obiad. Zregenerowawszy siły opuszczamy ten przybytekrozkoszy kubków smakowych i udajemy się na nasz parking.Docieramy do niego akurat w momencie odjazdu kolejki wąskotorowej.Uwieczniamy na fotce malowniczą ciuchcię, rzucamy ostatniespojrzenie na otaczającą nas scenerię i wsiadamy do auta.


  


Naszadruga wizyta z pewnością zatarła nieprzyjemne wrażeniepozostawione przez tę pierwszą. Gdyby nie ten drugi raz z czystymsumieniem mogłabym podzielić opinię Samuela Johnsona. Zapytany,czy ten cud natury wart jest zobaczenia, odparł: „Wart obejrzenia?Tak, ale nie warto aż tam jechać, żeby go zobaczyć.”

wtorek, 20 stycznia 2009

Szok!

Kiedy Spóźnialska Koleżanka niespodziewanie zadzwoniła domnie z pytaniem, czy mogłaby mi za parę dni podrzucić swoje wesołe potomstwo,zdążyłam wyjąkać jedynie mało inteligentne „Yyyyyyyyy”, po czym zawiesiłam sięna kilka minut, by w wyobraźni przejrzeć mój grafik. Wynik mojej umysłowejoperacji był dla Mary jak najbardziej korzystny: „Tak, da się to załatwić!”.Spóźnialskiej Koleżance spadł kamień z serca. Wydała z siebie głębokiewestchnienie, które pewnie w zamierzeniu miało zobrazować jej wielką ulgę, atymczasem mało co nie zdmuchnęło mnie z nóg. Pokrótce przedstawiła mi sytuację,po czym ustaliłyśmy detale i pożegnałyśmy się.

 

Po zakończeniu rozmowy z Mary doznałam nagłego olśnienia.Wreszcie do mnie dotarło, że nie przyszłam na ten świat bez celu. Mojądożywotnią misją jest wybawianie Spóźnialskiej Koleżanki z opresji. Niepierwszy i [zapewne!] nie ostatni raz uratowałam jej życie. Nigdy mi to jednaknie przeszkadzało, jako że już od pierwszej minuty naszego spotkania zapałałamdo niej wielką sympatią. Ponad dwuletnia historia naszych relacji to nie tylkodługie pogawędki i beztroskie momenty, lecz także wspólne wspieranie się ipomoc. Czyli po prostu samo życie. 

 

Tym razem moja misja miała polegać na godzinnymprzypilnowaniu dzieciaków Mary. W umówiony dzień, po skończeniu pracy, wpadłamdo domu i od razu przystąpiłam do zmiany stroju na nieco wygodniejszy. Niemiałam zbyt dużo wolnego czasu. Za kilkanaście minut miała się pojawić Mary ijej pociechy. I tak też się stało. Tuż przed osiemnastą zjawili się moi goście.Spóźnialska Koleżanka przytaszczyła ze sobą wielką torbę łakoci, zabawek ianimowanych filmów dla dzieci, a mi na kilka sekund zapaliła się czerwonakontrolka. „Jeeez, ona chyba chce je tu zostawić na cały miesiąc” – pomyślałamspanikowana, ale ostatecznie porzuciłam tę absurdalną myśl. Po wypakowaniu ztorby połowy domu, rozgorączkowana Mary ulotniła się i z piskiem opon ruszyła wkierunku swojego miejsca pracy – szkoły, w której miało odbyć się jedno z tychznienawidzonych przez nauczycieli spotkań. 

 

Ja tymczasem wolnym krokiem przebywałam drogę do salonu,obmyślając przy tym strategię, która pozwoliłaby mi w spokoju przeżyć tęgodzinę z dziećmi. Bez spazmatycznego płaczu. I bez krzyku. Dzieci mimo że sądo mnie przyzwyczajone, nie cierpią chwil takich jak ta, kiedy nie ma z nimirodziców. Są do nich ogromnie przywiązane, a momenty rozstań oznaczają główniejedną rzecz - jeden W I E L K I  lament.Nigdy nie kończący się płacz jednego dziecka jest jeszcze dla mnie znośny. Wwykonaniu dwójki to już Armagedon.  Sajgon!  Kaplica!

 

Na szczęście nie było tak źle, jak się obawiałam. Dziecibyły jakby lekko onieśmielone nowym otoczeniem, ale nie na tyle, by im toprzeszkodziło w zabawie. Zgodnie z zaleceniami Mary włączyłam dziewczynkom dvd,co z kolei – zgodnie z jej przewidywaniami – całkowicie je pochłonęło. Zuwielbieniem wpatrywały się w nasz ogromny telewizor i zapewneczuły się tak, jak ja, kiedy jako małe dziecko po raz pierwszy trafiłam dokina. Usatysfakcjonowana przebiegiem wydarzeń, przysiadłam na sofie, by razem zdziećmi przenieść się w świat oglądanej przez nas bajki.

 

Z głośników wydobywała się wesoła melodia „Rudolph, theRed-Nosed Reindeer”, kiedy zachrzęścił zamek w drzwiach wejściowych, a po chwilipojawił się Mój Połówek. Spostrzegł mnie i już żwawo ruszył w moim kierunku, bytradycyjnie rozpocząć nasz „rytuał powitalny”. Na jego widok wypadłam z pokojuniczym wystrzelona z katapulty. Bynajmniej nie po to, by rzucić mu się wramiona, lecz „ustrzec” przed nim dzieci. Obawiałam się, że widok obcego imfaceta wywoła u nich lęk i płacz, a do tego za nic na świcie nie chciałamdoprowadzić. W ułamku sekundy znalazłam się na korytarzu, wciągając Połówka dokuchni, a przy tym konspiracyjnie i stanowczo oznajmiając mu, że nie wejdzie dopokoju. No chyba, że po moim trupie. I na znak protestu zabarykadowałam przejściewłasnym ciałem.

 

Niczym dwa osły upieraliśmy się przy swoim. On, że jegodzieci się nie boją i że ma z nimi dobry kontakt. Ja, że je wystraszy. Kiedytak spieraliśmy się, usiłując postawić na swoim, do kuchni niespodziewaniezawitała Młodsza Pociecha. Weszła, popatrzyła na Połówka, on na nią i… zamiastoczekiwanego przeze mnie płaczu, nastąpiło coś zupełnie przeciwnego. Po tymwydarzeniu nie było już sensu izolować Połówka. Udaliśmy się do salonu, gdzieczekała Starsza Pociecha. I ona zareagowała bardzo pozytywnie. Czegoś takiegosię nie spodziewałam! Zamurowało mnie. Z opadłą szczęką patrzyłam na to, co siędzieje i z niedowierzaniem przecierałam oczy. Dwie małe pannice, lekkorumieniąc się, śmiały się w głos, piszczały i wygłupiały się z moim facetem.Najwyraźniej świetnie się bawiły. Mój Połówek też. Wygłupiając się i robiączabawne miny doprowadzał je do głośnego śmiechu, a one nagle straciły zainteresowanietelewizorem. Wpatrzone w niego niczym w ósmy cud świata, kryły się od czasu doczasu za poduszkami, śmiejąc się i ukazując przy tym komplet śnieżnobiałychzębów. 

 

Zabawa trwałaby pewnie jeszcze długo, gdyby nie powrótMary. Ciągle zszokowana, zaprosiłam ją do środka na herbatę i opowiedziałam otym, co przed chwilą miałam okazję oglądać. Tak jak się spodziewałam - było todla niej nietypową nowiną. Najlepszy moment nastąpił jednak przy zbieraniu siędo wyjścia, kiedy Młodsza Pociecha postanowiła na pożegnanie soczyście ucałowaćMojego Połówka! Starsza nie odważyła się na taki śmiały krok. Wstydliwiechowała się za matkę, raz po raz spoglądając na stojącego przed nią faceta,jakby ciągle biła się z własnymi myślami: pocałować czy nie pocałować?

Szok, Drodzy Państwo! Po prostu szok!

Nie taki Połówek straszny, jak go Taita maluje, co?

I to tyle w tym temacie!

czwartek, 15 stycznia 2009

Liam powraca, czyli zemsta hydraulika ;)

Pamiętacie Liama? Jakżebyinaczej! Liama ciężko zapomnieć. Tak, to ten pomysłowy irlandzki hydraulik -niepozorny facet na którego patrząc, ma się raczej ochotę przytulić go ipogłaskać, niż odesłać z kwitkiem. Tak, to on! Dobrze ucharakteryzowany aniołek,a w rzeczywistości diabeł wcielony o tysiącu szatańskich pomysłach.

 

Myśleliśmy, że atrakcje „made by Liam” mamy już za sobą. Pochłonięcibiegiem codziennych wydarzeń, zapomnieliśmy o tym, co było. Jedynie od czasu doczasu wspominaliśmy  Liama Złotą Rączkę.Śmialiśmy się wówczas z jego pomysłowości, choć w momencie rozgrywania siętamtych wydarzeń daleko było mi do śmiechu. Był to dla nas dość nerwowy okres,kiedy przygotowywaliśmy się do wyjazdu za granicę i mieliśmy stos brudnychrzeczy do uprania. Stos zwiększał się codziennie, pralka nie działała, wyjazdsię zbliżał, serwisanci się nie pojawiali, a ja coraz bardziej przypominałamwielką chmurę gradową niż bezkonfliktową, słodką istotkę. Kiedy mój gniewosiągnął apogeum i postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce, czyt. porządniezjechać przedstawiciela naszego landlorda, ten się wreszcie przebudził zmarazmu i zesłał nam Liama…. A resztę historii już znacie.

 

Otóż, Drodzy Państwo, Liam powrócił!

Tym razem nie we wspomnieniach, lecz we własnej postaci.

A było to pewnego pięknego dnia. Akurat wróciłam z pracy iudałam się do kuchni. Kroiłam warzywa na pizzę, pogrążając się przy tym wrefleksjach, aż tu nagle brutalnie wyrwało mnie z nich znajome „ding dong!”. Byłamświęcie przekonana, że to kolejny dzieciak proszący o sponsoring, więc rzuciłamsię na poszukiwanie  dwóch euro, co byczym prędzej pozbyć się intruza. Jakież było moje zdziwienie, kiedy uchylającdrzwi, zobaczyłam Liama - ostatnią osobę, którą miałam ochotę zobaczyć. Zamarłam.Kiedy już powróciłam do świata żywych, wydobyłam z siebie jakiś bliżejnieokreślony dźwięk, który w swobodnym przekładzie można by było przetłumaczyćjako „gadaj i spadaj!”, po czym zawiesiłam wzrok na Liamie.

 

Biedak wydawał się jeszcze mniejszy niż zwykle. Stał przedmoimi drzwiami, wyraźnie zakłopotany, tłumacząc, że został przysłany przezagencję w celu zajęcia się zgłoszonymi przez nas problemami. Parę dni wcześniejwykryliśmy w naszej łazience pierwsze objawy grzyba na suficie. Co więcej, nasuficie jednej z sypialni raz na jakiś czas pojawia się mokra plama. Plama jestbardzo tajemnicza: pojawia się i znika, kiedy się jej podoba. Sprawa zostałazgłoszona pełnomocnikowi landlorda, a ten w odpowiedzi… znów przysłał namLiama.

Oczywiście nie będę Wam tu wciskać kitu, że jego widokwprawił mnie w tak doskonały humor, w jaki wpadają świnie na widok błotnistejkałuży. Mimo to zaprosiłam go do środka i zawołałam na pięterko ;) A tamobjaśniłam mu co i jak, po czym pokazałam miejsca występowania wspomnianychproblemów.

 

Liam podumał, westchnął i uznał, że będzie mu potrzebnadrabina, tyle że musi ją najpierw skombinować. Już wesoło rzucił się dowyjścia, ale musiał zawrócić, bo równie wesoło oznajmiłam mu, że tak sięskłada, iż całkiem niedawno staliśmy się szczęśliwymi właścicielami drabiny iże zaraz mu ją dostarczę. Zdziwił się bardzo, po czym zaoferował, że mniewyręczy i sam ją przyniesie. Chyba najwyraźniej starał się zrekompensować miswój poprzedni uczynek, bo był bardzo grzeczny i ułożony. Za pomocpodziękowałam i na znak własnej zaradności, wyczarowałam przed nim wspomnianądrabinę. Wskazałam mu wejście na strych, po czym zostawiłam go na górze ipowróciłam do kuchni, do mojej niedokończonej pizzy.

 

Przygotowywałam obiad z ironicznym uśmieszkiem na twarzy,zastanawiając się, co tym razem wymyśli Pan Złota Rączka. Ku mojemu zdziwieniu  - po około 10 minutach - do  kuchni niepewnym krokiem wszedł obiekt moichrozmyślań. Rzuciłam mu pełne zaskoczenia „So, what’s the story??”, po czymutkwiłam w nim pełne oczekiwania spojrzenie.

 

Liam przypominał przyłapanego na gorącym uczynku wychowanka,który nie potrafi spojrzeć swojej nauczycielce prosto w oczy.  Podczas gdy ja twardo spoglądałam mu w oczy[co zresztą zawsze robię, prowadząc rozmowę] on zdążył już z dziesięć razomieść wzrokiem całą kuchnię. Mówił niezbyt składnie, a jego maniera wypowiedziprzywodziła na myśl chód pijanego: miotał się niemożliwie we wszystkichkierunkach, zamiast podążać prosto do celu. Dowiedziałam się, że udaje się dodomu, bo zrobił to, co miał zrobić. Liam raczej nie wygląda na MacGyvera, więcjakoś nie chciało mi się wierzyć, że w przeciągu 10 minut załatwił całą sprawę.No, ale OK…

- Rozumiem, że sprawa została ostatecznie zakończona, tak?[zapytałam, cały czas mając wrażenie, że to zbyt piękne, by mogło byćprawdziwe] 

- Ach, tak, tak! Wszystko już będzie w porządku![odpowiedział Liam, a ja zaczęłam się zastanawiać, kogo bardziej usiłujeprzekonać: mnie czy siebie?]

- Noo, ja na to liczę… [pozwoliłam słowom znaczącozawisnąć]

 

Liam Złota Rączka z ulgą opuścił ten mój nieszczęsnyprzybytek, pewnie przeklinając mnie w myślach. Ja zaś nie mogłam doczekać siępowrotu Mojego Połówka, by podzielić się z nim wesołą nowiną ;) Po poobiednichoględzinach domu, stwierdziliśmy, że Liam najwyraźniej się poprawił. W rogu,gdzie przedtem beztrosko wyrastał sobie grzybek, nie było nic. Tylko czysty,biały kawałek ściany. Woow!

 

Pewnie i tym razem wszystko byłoby w porządku, gdyby niejeden mały szczegół. Podczas wieczornego mycia, zauważyłam, że jedna z dwóchgąbek znajdujących się pod prysznicem, leży na zlewie. Zdziwiłam się, jako żejej nie używałam wcześniej, a jej miejsce było gdzie indziej. Żeby wyjaśnićsprawę, zapytałam o nią Połówka. Gdy ten wyznał, że nie miał z nią doczynienia, wszystko stało się jasne. Pomysłowy hydraulik i tym razem wpadł nagenialny pomysł. Zamiast pofatygować się po jakąś szmatę, sięgnął po gąbkę i zajej pomocą zwalczył grzyba. Proste? Proste! Szybko, tanio i skutecznie! Noludzie, przecież to do Huna nie podobne!

 

Śmierdząca gąbka wylądowała w koszu i aż strach pomyśleć,co się stanie przy następnej wizycie Liama. A ona kiedyś nastąpi. W końcu kilkadobrych miesięcy temu obiecał nam, że dowiezie sól do zmiękczacza.

 

Ręce normalnie opadają. A kij mu w oko. I kawałek szkła!

sobota, 10 stycznia 2009

Kinbane Head - zamek na białym przylądku

Są takie miejsca, o których nie wspominają przewodniki, a które mają niekiedy dużo więcej do zaoferowania niż niejedna popularna atrakcja - Mekka turystów. Takim miejscem jest Kinbane. Gdyby nie mój Połówek, żyjący za pan brat z mapą, pewnie żyłabym w błogiej nieświadomości, nie mając nawet najmniejszego pojęcia o istnieniu tego zakątka.

    

Z parkingu sąsiadującego z soczyście zielonym pastwiskiem, udajemy się w kierunku ruin. Ścieżka wiodąca do zamku okazuje się dość stroma i męcząca. Po całym dniu intensywnego zwiedzania i spacerowania wyraźnie odczuwam jej mankamenty. Mimo to brnę przed siebie, aby czym prędzej dotrzeć na miejsce. Widoki są wspaniałe. Skutecznie przykuwają mój wzrok. Muszę dzielić swoją uwagę - podziwiać je, a jednocześnie bacznie spoglądać pod nogi. Chwila nieuwagi i mogę znaleźć się na dole szybciej niż planowałam. Wolę jednak darować sobie stoczenie się  i wybrać tradycyjną formę dotarcia do celu. Będzie bezpieczniej.

  

W mniej więcej połowie drogi natrafiamy na przeszkodę – ścieżka kończy się ogrodzeniem, a zamieszczona na nim tablica sugeruje turystom powrót. Szesnastowieczne ruiny zamku Kinbane nie należą do najbezpieczniejszych miejsc. Umiejscowione na stromych i niczym nie zabezpieczonych skałach mogą okazać się wyjątkowo groźne dla nierozważnych turystów szczególnie w czasie szalejącego wiatru. Może i jest to hardcorowa ścieżka, ale decydujemy się iść dalej.

     

Przechodzimy przez bramkę i podążamy mocno wydeptaną ścieżką – widać, że nie tylko my postanowiliśmy zlekceważyć tablicę informacyjną. Wkrótce po naszym przybyciu na horyzoncie pojawia się mała grupka osób, w tym kilku staruszków, którzy dzielnie przeciskają się przez ogrodzenie i zmierzają w naszym kierunku. Zagrodzona ścieżka nie jest jedyną przeszkodą. Wkrótce okazuje się, że czeka na nas kolejna. Tym razem jest to już ostatnia bramka oddzielająca nas od ruin. Warto ją przekroczyć, bo ze wzniesienia na którym usytuowany jest zamek rozciągają się piękne widoki na pobliskie klify i dwa dość wysokie wodospady. Jeden znajduje się nieopodal ruin, drugi jest zdecydowanie bardziej oddalony. Jego jasna sylwetka wyraźnie odcina się od kształtu klifów,  z których wypływa.


  


Spaceruję wzdłuż brzegu i zbieram muszle. Masowo wyrzucane przez gwałtowne wody zatoki bogato zalegają wśród tutejszych kamieni. Zabieram je ze sobą, by w zimowe, chłodne wieczory spoglądając na nie, ogrzać się ciepłem wspomnień z dzisiejszego popołudnia. Nie ma tu piaszczystej plaży, ale jest za to coś, czego zazwyczaj nie spotyka się w zakątkach tego typu – piękna łąka. Bogato usiana bujnym rumiankiem tworzy ciekawy efekt w połączeniu z otaczającym mnie krajobrazem.

  

Znajdujemy się u podnóża klifów. Kilkadziesiąt metrów nad nami zza ogrodzonego pastwiska, tuż nad urwiskiem, majaczą sylwetki pasącego się bydła. Wokół mnie bezbrzeżny błękit i intensywna zieleń. Fantazyjnie ozdobione niebo pełni w tej scenerii rolę wisienki na torcie.


  


Ten malowniczy zakątek był jakiś czas temu miejscem pracy rybaków. Przypominają o tym ruiny opuszczonego domku znajdującego się nieopodal zamku. To tutaj gromadzili się rybacy, spędzając w tym nastrojowym miejscu wiele godzin na połowie łososia. Od ponad dwudziestu lat nie dzieje się tutaj nic szczególnego. Rybacy przenieśli się w inne, pewnie bardziej urodzajne zakątki, pozostawiając po sobie jedynie bezgraniczną ciszę.

    

Przechadzam się wolnym krokiem, przystając co jakiś czas, by utkwić wzrok w wodach rozbijających się o skały. To właśnie z tymi wzburzonymi wodami wiąże się wiele celtyckich legend i mitów. Jedno z podań mówi o smutnym losie czwórki dzieci, które za sprawą swojej zwyrodniałej macochy zostały przemienione w białe łabędzie. Pobliskie morskie wody Moyle były dla nich domem przez trzysta lat. Trzysta długich lat spędzonych w samotności i oczekiwaniu na zdjęcie czaru.

    

Kinbane, zwane też „białym przylądkiem” jest idealnym miejscem dla miłośników przyrody i ciszy. Zapomniane przez przewodniki zapewnia nie tylko bliski kontakt z naturą, piękne widoki, lecz także spokój. Stanowi miłą odmianę po zatłoczonych i gwarnych atrakcjach Irlandii Północnej, rozciągających się wzdłuż jej wybrzeża. Całkiem niespodziewanie odnajduję tutaj to, czego tak bardzo brakowało mi w czasie zwiedzania Giant’s Causeway i Carrick-a-rede. Miło jest wsłuchać się w szum morza i odgłosy natury, które we wcześniej wymienionych miejscach były po prostu zagłuszane przez tłumy turystów. Tutaj jest inaczej. Mało jest zwiedzających, a ich obecność nie jest uciążliwa. Przysiadając na jednej ze skał albo w bujnej trawie można spokojnie oddać się kontemplacji przyrody i zapomnieć o otaczającym świecie. W niewielu tak pięknych miejscach jest to możliwe.


         


Po chwilach przyjemności nadchodzą te mniej przyjemne. Nawet w tym uroczym zakątku czas płynie nieubłaganie. Musimy wracać do naszego hrabstwa, które w porównaniu z tymi pięknymi nadmorskimi regionami wydaje się być wyjątkowo ubogie. Tak jakby matka natura potraktowała je po macoszemu. Po paru dniach relaksu pora powrócić do szarej rzeczywistości. Choć raczej bardziej adekwatne byłoby stwierdzenie „do zielonej rzeczywistości”

wtorek, 6 stycznia 2009

Nowy Rok, nowe możliwości...


Nowy Rok, pomimo że nie został przez nas hucznie przywitany, zaczął się całkiem obiecująco. Sylwester nigdy nie był dla mnie dniem o wielkiej randze – Boże Narodzenie owszem. W mojej hierarchii ważności był i nadal jest tylko zwykłym dniem. Jednym z 365 jemu podobnych. Nigdy zatem nie snułam sylwestrowych planów, co zarazem oznaczało, iż pozbawiałam się problemów z nim związanych. Podczas gdy moje spanikowane koleżanki sto razy dziennie zawodziły żałośnie: „Jezus, Maria, nie mam co na siebie włożyć!”, ja ze stoickim spokojem zbywałam ich lamenty i inwokacje do świętych. Gorączkowe rezerwacje wizyt u fryzjera i kosmetyczki, pogoń za tą wymarzoną kreacją sylwestrową, która rzuci na kolana wszystkich facetów, a płeć żeńską wbije z zazdrości w ziemię – nie były moimi problemami. To wszystko było mi obce. Świadomie zrezygnowałam z udziału w szale nadchodzącego końca roku. I nie żałuję. Już dawno odkryłam, że zbiorowe imprezy, w czasie których trzeba walczyć o każdy haust powietrza z ciągle napierającą masą ludzką nie są dla mnie, a obowiązujące trendy nie są w stanie zmusić mnie do zrobienia czegoś, co kłóciłoby się z moimi poglądami.


Kalendarz ciągle przypomina, że właśnie niedawno  świat znów postarzał się o rok, że parę dni temu bezpowrotnie zamknęliśmy grubą księgę roku 2008, a ja wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tej zmiany. Staję u progu Nowego Roku, wielkich drzwi, za którymi znajduje się coś, o czym nie mam pojęcia. Nie wiem, jaki będzie dla mnie ten świeżo rozpoczęty rok. Życzyłabym sobie, by był co najmniej tak udany, jak jego poprzednik: pozbawiony większych przykrości, pełen wspaniałych chwil i małych sukcesów. Chcę go efektywnie wykorzystać, ciesząc się z możliwości, jakie stwarza mi moje środowisko. Chcę, by upłynął pod znakiem miłości, dobra i… podróży. W tym celu dokonałam już pewnych planów, a za jakiś miesiąc powinnam zrealizować jeden z nich.


Z niecierpliwością przyglądam się krajobrazowi Zielonej Wyspy, który w tej zimowej i chłodnej porze roku, nie ukazał jeszcze całego swego piękna. Czekam na nadejście wiosny. Na słoneczne miesiące i na pełen rozkwit przyrody Irlandii. Po raz kolejny chcę odwiedzić moje ukochane zakątki tego kraju, by na nowo poczuć to, co każdorazowo wyzwala we mnie kontakt z irlandzką przyrodą. Z tymi jakby zapomnianymi zakątkami Irlandii, które tak odległe od miejskiego gwaru, od zgubnych efektów cywilizacji, są kwintesencją tej wyspy. Chcę na nowo cieszyć swe oczy, siedząc na majestatycznym klifie, wygrzewać się w słońcu, patrzeć na kapryśne i złowrogie morze. I przede wszystkim odkrywać to, co nie zostało jeszcze odkryte. Chcę po prostu cieszyć się każdym dniem w tym kraju. Chłonąć go, poznawać i nadal uwielbiać. Chcę, by mój pobyt tutaj jak najlepiej zapisał się w mojej pamięci.


Chcę też na krótki czas porzucić Zieloną Wyspę, by zapoznać się z jej bliską „kuzynką” – ze Szkocją. Czuje i wiem, że odnajdę w niej to, co najbardziej doceniam w Irlandii – powalającą rzeźbę terenu, surowe lecz zarazem piękne okolice, bliskość morza i ruiny. Mnóstwo malowniczych ruin. Zamki na skraju wystrzępionych skał, nawiedzone zamczyska, porzucone pozostałości po ówczesnych rezydencjach królewskich, a także wciąż tętniące życiem warownie i twierdze.


Mnóstwo mam tych moich mniejszych i większych planów. Nie brak mi też wiary w osiągalność tego, co sobie wymarzyłam. Te moje marzenia będą moją „myślą przewodnią”. W gorszych momentach mojego życia będę się nich kurczowo trzymać niczym tonący brzytwy. Chcę zrealizować to, co zaplanowałam. I wierzę, że mi się to uda! Tego również życzę Wam! Snujcie marzenia i wprowadzajcie je w życie. Nie odkładajcie „na potem” tego, czego pragniecie w życiu! Czego możecie dokonać za tydzień, miesiąc, czy dwa miesiące. Bez marzeń świat byłby nudny. I pozbawiony uroków.

piątek, 2 stycznia 2009

Garstka świątecznych wspomnień...

Święta po raz kolejny z rzędu spędziłam na irlandzkiejziemi. Czy żałuję? Hmm, może odrobinkę. Gdzieś tam w głębi mojego serca ciąglekryje się żal i wciąż jeszcze czai się sentyment. Tradycyjnie już, jak co roku,powróciły do mnie wspomnienia świąt Bożego Narodzenia spędzonego w rodzinnymdomu, w Polsce. Przed oczami ciągle przewijały mi się doskonale znane scenki zmojego dzieciństwa. Wśród nich dominował obraz mamy spędzającej godziny wkuchni wypełnionej mieszanką zapachów, które przy pierwszym kontakcie z drogamioddechowymi zawsze wzmacniają apetyt i chęć skosztowania któregoś zprzygotowywanych właśnie smakołyków. Często też powracała do mnie scena łamaniasię opłatkiem, a następnie spożywania wigilijnej kolacji. Dziwne jest to, iżpomimo upływu wielu lat, ciągle pamiętam klimat tamtych wieczerzy. Ciągle czujętowarzyszące im emocje i słyszę nasze wesołe pogawędki. Pamiętam niezapomnianąatmosferę pasterek i smak domowych potraw. Pamiętam, jak w mroźny wieczór,otulona ciepłym płaszczem, podążałam za mamą w kierunku kościoła. Ziemia byłaporządnie zmrożona, a śnieg przy każdym stąpnięciu wydawał charakterystyczny,miły dla ucha, dźwięk. Dźwięk, który pamiętają tylko te osoby, które jakodziecko tarzały się w zaspach, rozgrzewały zmarznięte kończyny i zaznawałyuroków zimy. Bo przecież dla dziecka zima ma swój urok. I to wielki. Pamiętamteż dreszczyki emocji, które miałam zawsze, kiedy w kulminacyjnym momenciepasterki, kroczyłam do komunii i słyszałam magiczną melodię i słowa „Nie byłomiejsca dla Ciebie” – kolędy, którą bezmiennie od wielu już lat  uważam za najpiękniejszą z wszystkich, któresłyszałam. To niesamowita kolęda, która pokazuje, że ten dawny świat wcale takbardzo nie różni się od tego naszego. Na tym świecie nie było i ciągle nie mamiejsca dla Jezusa w niejednej człowieczej duszy…

Wiem, że te magiczne chwile związane z Bożym Narodzeniem zmoich dziecięcych lat nigdy już nie powrócą. Całkowicie zdaję sobie z tegosprawę. Cieszę się, że zostałam wychowana w katolickim duchu i że święta w moimdomu nie sprowadzały się do wymiany prezentów. Tylko dzięki temu wiem, czym taknaprawdę jest Boże Narodzenie.  I tylkodlatego ma ono dla mnie tak duże znaczenie.

Czuję, że jako dziecko wierzącej, praktykującej matki, żyjącejw zgodzie z nauką Jezusa Chrystusa, spoczywa na mnie obowiązek kultywowanianaszej polskiej - pięknej zresztą - tradycji świątecznej. Zrobiłam wszystko, byte święta nie były straconym czasem i by nie zatraciły klimatu, który po częścii tak został im odebrany przez brak śniegu. Święta były zielone – tak zielone,jak Irlandia. I choć nie było mrozu, ani warstwy śnieżnego puchu, a ja idąc napasterkę, nie musiałam okrywać się ciepłym płaszczem i tak było magicznie. Takmagicznie, jak tylko jest to możliwe, kiedy przysiadając w kościelnej ławce, wwypełnionym po brzegi kościele, czuje się tę niepowtarzalną łączność z tymlicznie zgromadzonym tłumem. Tłumem, który notabene był swoistym koktajlemludzkim – zbiorowiskiem ludzi z różnych zakątków świata, których w tę wyjątkowągrudniową noc, kiedy ponoć zwierzęta przemawiają ludzkim głosem, zgromadziła wtym jednym miejscu potrzeba duchowego kontaktu z Bogiem.

To nieważne, że msza była po angielsku.

Nieważne, że nie było polskich kolęd, ani tym bardziej„Nie było miejsca dla Ciebie”.

Nieważne, że nie było do końca tak, jakbym tego chciała.

Nieważne, że nie było śniegu. Że to Irlandia, a niePolska.

I tak było P I Ę K N I E!