niedziela, 29 marca 2009

Drombeg Stone Circle

Jeślijeszcze nie wiecie, że Irlandia jest prawdziwą skarbnicą pamiątekz odległych lat, to teraz macie doskonałą okazję, by uzupełnićluki w swojej wiedzy. Otóż Zielona Wyspa to prawdziwy raj nietylko dla miłośników piękna przyrody, ale także dlaarcheologów. Znajdziemy tu na przykład mnóstwozagadkowych cmentarzysk owianych mgiełką tajemniczości. Nawetjeśli jakoś specjalnie się nie wysilacie, by je znaleźć, szansa,iż pewnego dnia po prostu na nie wejdziecie, jest naprawdę spora. Wkażdym razie większa niż prawdopodobieństwo trafienia szóstkiw totka. Co ja mówię? Może nawet czwórki albo trójki.


  


Jednąz pamiątek z odległej przeszłości, zlokalizowaną przez nas drogąszczęśliwego trafu, jest Drombeg Stone Circle. Po przetłumaczeniuna polski otrzymamy taką oto nazwę: „kamienny krąg w Drombeg”.Wiem, wiem, wygląda zupełnie zwyczajnie, przywodząc na myśl trawęzmaltretowaną przez stado tarzających się w niej knurów.Ale nic bardziej mylnego. Bo Drombeg to nie jakiś tam sobiekamyczek, ale jeden z najlepiej zachowanych obiektówmegalitycznych Irlandii. Mądre głowy twierdzą, że powstał w 150roku przed naszą erą, aczkolwiek niektóre [ponoć jeszczemądrzejsze] osobniki upierają się, iż jego pochodzenia należydopatrywać się w II wieku.


  


Coodróżnia Drombeg od innych pospolitych kamieni? Otóżjest to jego charakter, który pozwala nam bliżej poznaćrealia życia ówczesnej cywilizacji. Dla niewtajemniczonegoturysty [zwłaszcza azjatyckiego pochodzenia] widok pionowowzniesionych siedemnastu głazów nie mówi zbyt dużo.Niewiele poza: „oo, jakiś irlandzki kamyczek tu wyrósł,trzeba cię sfotografować”. Jeśli jednak rzucimy okiem napobliskie tablice informacyjne, rozjaśni się nam co nieco wgłowach. A przynajmniej powinno.


  


Jakto zwykle już bywa w takich miejscach, prowadzono tutaj pracewykopaliskowe. Cierpliwość i trud archeologów zostałypewnego dnia wynagrodzone, a w ręce ciekawskich badaczy trafiłatajemnicza urna wypełniona ludzkimi prochami. Jej odkrycie jest wpewnym sensie potwierdzeniem tezy mówiącej o funkcji kultowejtego rodzaju megalitów. W przypadku obiektówmegalitycznych problem polega na tym, iż nie można ze stuprocentowąpewnością wyjaśnić ich zastosowania.


  


Naukowcy- też ludzie - często mają rozbieżne zdania i wzajemnie sięprzekrzykują w sprawie funkcji pełnionych przez ten kamienny krąg.Jedni twierdzą, iż mogły to być swoiste „obserwatoria”prehistoryczne, za pomocą których nasi daaawni przodkowie[pewnie żyjący w czasach, kiedy Morze Martwe było jeszcze chore;)] „zabawiali się” w astronomów w ciepłe i techłodniejsze irlandzkie noce studiując układy gwiazd i ruchyplanet. Inni zaś bardziej skłonni są uwierzyć, iż miejsca tesłużyły do odprawiania rytuałów polegających międzyinnymi na składaniu ofiar zwierzęcych [wersja łagodna], bądźnawet ludzkich [a to już wersja hardcorowa].


  


Tużobok kręgu znajduje się prymitywne palenisko i jama kuchenna. To tunasi przodkowie ogrzewali się przy blasku płomienia w chłodneirlandzkie wieczory. Tutaj też przygotowywali sobie potrawy. Biorącpod uwagę czasy, w jakich przyszło im żyć, radzili sobie całkiemnieźle. Jak wiemy, potrzeba jest matką wynalazków. Wiedziałyo tym także prymitywne plemiona.


  


Żebynie żyć tylko i wyłącznie o zimnej strawie, pogłówkowali,podumali i sprytnie wykombinowali sposób na gotowanie mięsa.Pokręcili się koło ogniska, pogrzebali w nim, powyciągali gorącekamienie, a następnie powrzucali do warnika wypełnionego wodą.Kiedy woda była już wystarczająco gorąca, hojnie dorzucili doniej to, co się im nawinęło pod rękę [w tym głównieupolowane mięsiwo] i tadaaam – zupa gotowa! Proste? Taaaak! A takna marginesie - jeśli wierzyć pisemnym przekazom ogrzanie 70galonów wody [w przybliżeniu jakieś 318 litrów]zabierało im osiemnaście minut. A w ten sposób ogrzana wodazatrzymywała swoją ciepłotę jeszcze przez jakieś trzy godziny.


  


Ciekaweczy nie przyszło im do głowy zbudować sobie jacuzzi? :) Pewnie nie– w końcu nieopodal znajduje się ocean. Woda co prawda nie jesttaka ciepła jak w jakimś brodziku, ale za to jaka przestrzeń… Noi można połączyć przyjemne z pożytecznym: popluskać się iupolować obiad [w wersji pesymistycznej – stać się obiadem dlajakiegoś głębinowego potwora].

wtorek, 24 marca 2009

Rock of Dunamase

Irlandzka zima to zdecydowanie najmniejlubiana przez mnie pora roku. Z tą polską, do której ciągle jeszcze jestemprzyzwyczajona, ma tak naprawdę niewiele wspólnego. To, co w kraju nad Wisłąokreśla się mianem zimowej pory, tutaj jest zaledwie namiastką zimy zprawdziwego polskiego zdarzenia. Zimy z moich polskich okolic.

 

Irlandzka Pani Zima, bo o niej mowa, jestprzede wszystkim kapryśna. Chłodna, o paraliżująco zimnym morskim powietrzu,jest wyjątkowo niewdzięczna. A do tego skąpa [prawdziwego śniegu przecież tutajnie uświadczysz], humorzasta, zaborcza [słońce ma na wyłączność] i depresyjna.Niczym wampir energetyczny wysysa z miejscowej ludności ostatnie pokładyenergii, pozostawiając w zamian chandrę. Irlandzka zima składa się głównie z deszczu,porywistego wiatru, szarego nieba i cholernie krótkich dni. Nie lubię jej.


  


Lubię za to Panią Wiosnę, bo ta jest dużosympatyczniejsza. Zawsze z niecierpliwością oczekuję jej nadejścia idetronizacji Pani Zimy. Jej pojawienie się wnosi zazwyczaj większą ilośćświatła i zieleni. A zieleń to przecież kolor optymizmu. I świata na nowobudzącego się do życia. To właśnie na nadejście Wiosny przypada moje wybudzeniesię z wycieczkowego marazmu i ponowne przystąpienie do eksploracjidobrodziejstw Zielonej Wyspy.


  


W tym roku nasza skromna inauguracja sezonuturystycznego nastąpiła wraz z nadejściem pewnej słonecznej niedzieli. To właśnie wtedy postanowiliśmy wybrać siędo pobliskiego hrabstwa na małe rozpoznanie terenu. Nadszedł czas naskonfrontowanie rzeczywistości z pięknymi i kolorowymi kartkami mojej osobistejbiblii, w szerszych kręgach zwanej zwyczajnie przewodnikiem.


  


Wybór pada na Dunamase. Niby zwyczajneruiny, jakich mnóstwo wokół, a jednak nie do końca takie przeciętne. W czymobjawia się ich nietypowy charakter? Otóż w ich położeniu. FortyfikacjeDunamase znajdują się bowiem na okazałej wapiennej skale, która umiejętnieprzykuwa spragniony atrakcji wzrok turystów.


  


Kiedy znajdziemy się we wschodniej częścihrabstwa Laois, wielce prawdopodobne jest, że w pewnym momencie uderzy naspewna konkluzja. A jak szybko nas uderzy i czy w ogóle, to już inna sprawa. Jatylko dodam, że jej szybkość jest wprost proporcjonalna do spostrzegawczościobserwatora. Bardziej zawiła już być nie mogę, więc napiszę wprost. Otóżwspomniana konkluzja ma polegać na uświadomieniu sobie, iż oto znajdujemy sięna terenie raczej płaskim, miejscami delikatnie pofałdowanym. Dlaczego o tympiszę? A chociażby dlatego, że ruiny Dunamase prezentują się wyjątkowomalowniczo na tym lekko pofalowanym terenie. Nie można ich w zasadzieprzeoczyć. To znaczy można - jeśli ktoś bardzo tego chce.


  


Co mogę powiedzieć o tych ruinach? Trochębym mogła, jednak daruję sobie długie i nudne tyrady naszpikowane datami, gdyżhistoria tego zabytku jest nie do końca klarowna. Owszem, niby jest garśćsuchych faktów, ale im więcej różnych źródeł czytam, tym bardziej utwierdzamsię w przekonaniu, że sami Irlandczycy nie wiedzą, co jest prawdą, a co tylkosprytnie zawoalowaną fikcją.


  


Zarzucę więc zasłonę tajemniczości imilczenia na historię tego obiektu, a Wy, dzielni „czytacze” skupcie się w tymczasie na oglądaniu fotek. Normalnie podpowiedziałabym Wam, abyście zwróciliuwagę na to, co w Irlandii kocham najbardziej, czyli urocze pejzaże, jednak niedo końca mogę to zrobić, jako że fotki są zimowe, a co za tym idzie uchwyconana nich zieleń jeszcze nie jest soczysta, a raczej wypłowiała. Jest niezbytciekawa. Wyprana i mało irlandzka.


  



Co się zaś tyczy historii fortyfikacji, towystarczy Wam wiedzieć, że Dunamase było niegdyś potężną irlandzką fortecą.Bardzo rozwiniętą jak na ówczesne czasy i dość dobrze prosperującą. W obrębiezamkowych włości wytwarzano wyroby garncarskie, a także produkowano wszelkieakcesoria niezbędne do prowadzenia działań zbrojnych. Krótko mówiąc –samowystarczalność w pełnym tego słowa znaczeniu.


  


Dunamase było też szalenie atrakcyjnątwierdzą. Tak bardzo atrakcyjną, że normą stały się walki o jej podbicie. Nicdziwnego. Z umocnień znajdujących się na szczycie rozciąga się wspaniały widokna daaaaleeeekieeee okolice. Możemy więc podziwiać stąd nie tylko lokalne górySlieve Bloom, oddalone o jakieś 24 km na zachód, lecz także wyniosłe wierzchołki górWicklow, od których dzieli nas odległość 56 km.


  


Tak na zakończenie dzisiejszego posta –mała i smutna refleksja. Kiedyś Dunamase musiało się bronić przed wrogimilokalnymi najeźdźcami. Obecnie lokalne władze muszą zmagać się z najeźdźcami znadWisły.


  

 

***

Posta dedykuję Szanownej KoleżanceInvitadzie :) Cieszę się, że zaglądają tu ludzie spragnieni irlandzkichwidoków.  To po-krze-pia-ją-ce. Naprawdę.

 

I to tyle na dzisiaj. Idźcie z Bogiem! :)

piątek, 20 marca 2009

Lord of the Dance

Pojechałam,zobaczyłam, rozczarowałam się – tak w skrócie podsumowałabym widowisko Lord of the Dance.

  

Bilety na spektakl kupiliśmy na początku roku, ciągle mając w pamięci zeszłoroczny – kapitalny zresztą – popis tancerzy Riverdance. Na „Lorda” czekaliśmy z równie dużą ekscytacją. Cierpliwie odliczaliśmy dni, aż wreszcie nadszedł ten upragniony. Zapakowaliśmy się do samochodu, odprawiając przy tym modły, by uniknąć ewentualnych korków i dojechać do Dublina na czas. Ku naszej radości dotarliśmy do celu na godzinę przed spektaklem. Stolica Irlandii przywitała nas przyjemną aurą i romantyczną szatą zapadającego mroku. Jeden rzut oka na oświetlony „The Helix” – miejsce dzisiejszej rozrywki – i od razu widać, że mamy do czynienia z nowoczesnym i eleganckim centrum sztuki. Przekraczamy próg i nasze odczucia się potwierdzają – stylowe i designerskie wnętrze oferuje gościom to, co najlepsze. Jeszcze nie jest tłoczno, aczkolwiek już można wyczuć podniosłą atmosferę. Coś się dzisiaj wydarzy. Coś ważnego.

   

Z braku lepszego zajęcia postanawiam zabić nudę, dyskutując na temat irlandzkiego tańca z sympatyczną Irlandką, jedną z pracownic tego obiektu. Wymieniamy kilka uwag, po czym ona stwierdza, iż przekonana jest, że będziemy zauroczeni oczekiwanym przez nas show. Ona już miała okazję podziwiać ten spektakl, ja jeszcze nie.

 

Show rozpoczyna się z wielkim rozmachem, przy praktycznie całej zapełnionej sali. Na widowni siedzą nie tylko autochtoni, lecz także przedstawiciele innych nacji. Tak jak to miało miejsce w przypadku Riverdance, w auli słychać swoistą mieszankę języków obcych. Sława Lord of the Dance, szalenie popularnego „dziecka” Michaela Flatleya, przywiodła dziś obcokrajowców do tej nowoczesnej sali. Wśród nich siedzimy także my, zaintrygowani muzycznym menu, jakie przygotowali dla nas twórcy.

  

Niestety. Mija kilkanaście pierwszych minut, a ja już wiem, że to nie jest to, na co liczyłam. W miarę upływu kolejnych minut wiem już z całą pewnością, że Lord of the Dance nie podbije mojego serca – ono już należy do Riverdance. Brakuje mi w tym spektaklu emocji, które towarzyszyły mi w minionym roku w Gaiety Theatre. Tego wieczoru już się nie wzruszam, nie biję szalenie braw i nie mam na twarzy uśmiechu zadowolenia, który samoistnie pojawiał się u mnie w czasie podziwiania widowiska Riverdance. To właśnie ono jest bliższe mojemu sercu. Dlaczego? Chociażby dlatego, że historia przedstawiana w show bardziej mnie ujmuje. Ukazuje zbolałe emigracyjne dusze, oczarowuje pięknym strojami, wzrusza smutnymi dźwiękami wydobywającymi się z dud i rozwesela tymi zabawniejszymi. Podoba mi się bardziej, bo okraszona jest wspaniałym celtyckim sosem Irlandii. Bo nie ma w niej rażącej komercji i tandety. Bo kiedy patrzę na scenę, nie mogę oderwać wzroku od znajdujących się na niej tancerzy i nawet na sekundę nie zapominam o irlandzkim charakterze show.

 

Lord of the Dance jest dla mnie fajny. Ale niestety tylko fajny. To, co prezentują tancerze, jest miłe dla oka. Wykonywane przez nich sekwencje są naprawdę godne podziwu, a technika wspaniała, ale show jako całość prezentuje się w moich oczach na dość niskim poziomie. Liderzy są bardzo dobrzy, oczywiście nie tak kapitalni jak sam twórca Lord of the Dance, który zapisał się na kartach przeszłości i Księgi Rekordów Guinnessa, jako „właściciel najszybszych stóp” [35 uderzeń na sekundę!!], ale jemu akurat ciężko będzie dorównać.

 

W całym spektaklu najbardziej przeszkadzało mi przesadne nowatorstwo. To, co było piękne, bo tradycyjne – co jeszcze można zobaczyć w wykonaniu Riverdance – tutaj zostało zamienione na lekkostrawną papkę dla widowni, szczególnie tej męskiej. Usilne dążenie Flatleya do perfekcyjności, do dotarcia do jak największych kręgów publiczności, uczyniło z tego widowiska troszkę sztuczny twór o zdecydowanie bardziej komercyjnym charakterze. I to mi się nie podoba. Nie lubię tandety i kiczu, a tutaj niestety odnajduję ich elementy. Nie urzekają mnie fluorescencyjne stroje, które kłócą się z moim poczuciem estetyki, ani tym bardziej męskie kostiumy przywodzące na myśl „małpie torsy”, czy maski rodem z trzeciorzędnego horroru. Drobiazg? Może i tak, ale na tyle znaczący, że wzbudzał mój śmiech.

  

Pomiędzy Riverdance a Lord of the Dance są znaczące podobieństwa, lecz nie brakuje także różnic. Tą najbardziej uderzającą jest oczywiście przedstawiana historia. Świat „Lorda” jest zdecydowanie bardziej bajkowy. Feeryczne stroje skutecznie przyciągają oko, mieniąc się tęczowymi kolorami, a niesamowicie powabne tancerki - kuso odziane i mocno umalowane -  są niczym bajkowe księżniczki. Piękne, o kruchych sylwetkach i bujnych włosach [treskach, perukach] przywodzą na myśl bajkowe postaci: nimfy i rusałki. Są niczym powiększone i ożywione lalki Barbie.

  

Świat „Lorda” to świat, w którym dobro toczy walkę ze złem. To także świat miłości, niebezpieczeństwa, pasji i pożądania. Tancerki są zatem wyjątkowo powabne, a wykonywane przez nich ruchy ociekają niejednokrotnie seksem, przywodząc na myśl sceny ze striptizu bądź tańca na rurze. I to jest znacząca różnica nie pozwalająca pomylić tych dwóch ciekawych spektakli. Riverdance to świat okrytych szczelnie ciał, Lord of the Dance to miłość i pożądanie. W tym pierwszym show znajdziemy więcej tradycyjnych elementów, w tym drugim zaś pierwiastki nowoczesności. „Lord” imponuje oprawą techniczną i pirotechnicznymi wstawkami. Lord of the Dance jest niezwykle przyjemny wizualnie. Lord of the Dance ma się dobrze sprzedawać.

  

Nie, nie żałuję, że spędziłam dwie godziny w tym nowoczesnym teatrze, oglądając wyczyny tancerzy i tancerek „Lorda”. Zobaczyłam spektakl niewątpliwie inny od Riverdance, ale zarazem wywołujący u mnie dejà-vu. Spektakl, który w zamierzeniu miał porywać widza, a który minionej nocy nie zdołał zachęcić znacznej części publiczności do owacji na stojąco. Riverdance się to udało. A ja dwukrotnie miałam przyjemność wzmacniać je poprzez swój udział.

  

Gwoli podsumowania – czy pojadę jeszcze kiedyś na tego typu spektakl? Na Riverdance z pewnością tak. Na Lord of the Dance – raczej nie. A tych, którzy na żywo chcieliby zobaczyć dzieło Michaela Flatleya informuje, iż jedna z grup za kilka dni wyrusza w tournée po Polsce.

***

Jak pewnie zauważyliście, fotki [z wyjątkiem pierwszej] zostały wygrzebane z sieci. W czasie show obowiązuje kategoryczny zakaz robienia zdjęć. Część sfotografowanych tancerzy to ci, których mieliśmy okazję oglądać.

środa, 18 marca 2009

Wychowywanie - trudna rzecz

Czytałam ostatnio w Internecie artykuł traktujący odzieciach od najmłodszych lat spędzających wiele godzin przed telewizorem ikomputerem. Brzmi znajomo, nie sądzicie? Podejrzewam, że większość z Waszauważyła, iż jest to dość popularny problem w dzisiejszych czasach i mogłabyprzedstawić nam swoje obserwacje. O tym, jak treść tego artykułu odnosi się dorealiów w których żyję, przekonacie się za chwilę.

 

Otóż po przeanalizowaniu mojego środowiska wyłoniłam zniego dwie irlandzkie rodziny, z którymi mam bliższy kontakt. Dwie przeciętnerodziny ludzi na poziomie, ludzi w mniej więcej podobnym wieku, z pociechami wniezbyt rzucających się w oczy różnicach wiekowych. Każda z tych rodzindorobiła się dwójki dzieci i wybudowała / kupiła duży i okazały dom na kredyt.Każda z nich prowadzi przyzwoite życie, rodzice są czynni zawodowo, bardzosympatyczni, żyją w małych miejscowościach i tu chyba kończą się cechy wspólnetych dwóch rodzin. Różni ich jedna zasadnicza rzecz – sposób wychowywaniaswoich dzieci.

 

Rodzina A, to ci rodzice, których latorośle są dwiemadziewczynkami w wieku 4 i 2 lat. Szkraby, jakby nie patrzeć. Blondyneczki,słodkie i inteligentne, z czego starsza coraz bardziej zaczyna demonstrowaćswoje pazurki i twardy charakterek. Młodsza, ciągle będąca jeszcze niewinnym bobasem, bardzo zależnym od swoich rodziców, ma mniej upierdliwą naturę.Szybko się jednak uczy – od swojej starszej siostry. Od kilku dobrych miesięcyzagłębia się w tajniki sztuki wymuszania.

 

Lubię i to bardzo rodziców tych dzieciaków, lubię równieżdzieci, ale nie lubię patrzeć na to, co dzieje się w tym domu. Ona i On –dwójka nauczycieli po trzydziestce, ludzie, którzy bezlitośnie dokonują gwałtuna wszelkich zasadach dobrego wychowania dzieci. Ludzie, którzy – chociażbyjako nauczyciele – powinni mieć podstawowe pojęcie o pedagogicznym podejściu dodzieci i o umiejętnym ich wychowywaniu. Ludzie ewidentnie wyznający zasadębezstresowego wychowywania, wyjątkowo nieasertywni w stosunku do swoichpociech. W tym domu nie ma jasno wytyczonych reguł, które rodzice moglibyodnosić do swojej rozbrykanej dwójki. Nie ma codziennego, ważnego dla dzieckaharmonogramu dnia, jest za to jedna czynność dominująca każdy dzień – długie,wielogodzinne oglądanie telewizji. Bo rodzice są aktywnymi praktykantami zasady„wszystko, aby dzieci siedziały cicho”. W tym domu rodzice nie chcą i nie lubiąsłyszeć płaczu swoich dzieci, a te mistrzowsko uczyniły z tego faktu narzędzieterroru rodzicieli. Dzieci już dawno przekonały się, że płacz, zwłaszcza ten spazmatycznyi histeryczny, jest w stanie zapewnić im wszystko, czego chcą: nową zabawkę,zmianę planów rodziców, czy pójście brudnym do łóżka.

 

Pokój dzieci to ich twierdza. To taka kopia wypożyczalnipłyt dvd. Jestem miłośniczką dobrego kina, ale moja skromna filmoteka jestNICZYM w porównaniu do setek animowanych filmów tych dzieci. W centralnympunkcie pokoju od dawien dawna stoi telewizor, ukochana zabawka dziewczynek.Wokół niego walają się stosy porozrzucanych płyt. Można z nich urządzić swoistąloterię – wylosować jedną z płyt, odczytać dzieciom tytuł, a one zawsze zeszczegółami opowiedzą przebieg całej bajki. Znają je wszystkie na pamięć.Oglądały je setki razy. Z nosem przyklejonym do telewizora, bo ich ulubioną pozycjąjest siedzenie na kolanach w odległości góra dwudziestu pięciu centymetrów odszklanego ekranu.

 

Rodzina B to zupełne przeciwieństwo tej przedstawionejwyżej. Ona ambitna i bardzo sympatyczna lekarka, ciągle się dokształcająca irobiąca publikacje, bodajże od siedmiu lat żyjąca w Irlandii. On – jeden znajsympatyczniejszych Irlandczyków, jakich poznałam, uwielbiający swoją żonę idzieci. Obydwoje po trzydziestce, pełni życia, ciągle podsycający iskrępozytywnego szaleństwa, która tli się w ich duszach. Ich pociechy to trzyletnisynek i prawie półroczna córeczka. Niesamowite dzieciaki, grzeczne i ułożone,od początku swojego życia mądrze wychowywane przez rodziców. W tym domu nigdynie ma krzyków, kłótni i nerwowej atmosfery. Dzieci, choć są ogromnie kochane,nie są absolutnie rozpieszczane. Obydwoje wychowywani są według tego samegoschematu. Ich pierworodna pociecha doskonale wie, że rodzice są nieczuli nabunt i płacz. Kiedy przekonał się, że wymuszanie nie skutkuje, zaprzestałswoich niecnych praktyk.

 

W tym domu rodzice od zawsze stawiali na aktywny rozwójswoich dzieci. Zamiast siedzieć godzinami przed telewizorem, dziecko spędzałoczas na świeżym powietrzu. Radośnie biegało po zielonych połaciach pól,poznawało otaczający go świat, jego zapachy i smak. Rzadko kiedy ogląda filmyanimowane, jako że rodzice stawiają na słowo czytane i na zabawy z różnymiedukacyjnymi przedmiotami.

Uwielbiam patrzeć na tę rodzinę, bo kiedy się ichobserwuje, nie sposób nie zauważyć miłości i szczęścia emanujących od tychludzi. Przyznam, że ta dwójka rodziców jest dla mnie modelowym przykłademidealnej rodziny. Podziwiam ich za to, że zawsze znajdą czas na zabawy zdziećmi, mimo że obydwoje są praktycznie zawsze pochłonięci i zmęczeni pracą.Są niewątpliwie przykładem na to, że można prowadzić życie zawodowe, dbać odom, przyrządzać smaczne obiady i umiejętnie wychowywać dzieci. I tu potwierdzasię prawdziwość powiedzenia „chcieć to móc”.

 

Czasem odnoszę wrażenie, że współcześni rodzice zbytczęsto idą na łatwiznę. Że nie do końca zdają sobie sprawę z powagi obowiązkówrodzicielskich, jakie na nich spoczywają. Że nie rozumieją, iż dobra materialnenie mogą zastąpić dzieciom namacalnej obecności rodziców – towarzystwa do zabawi gier, do rozmów i beztroskich chwil spędzonych z nimi ot, tak po prostu, zpotrzeby serca. Proza życia, zwykłe zmęczenie, a czasem lenistwo, to wszystkosprawia, że życie wielu rodziców sprowadza się do takiego błędnego koła. Czasemzdają sobie sprawę ze swoich zaniedbań rodzicielskich, czasem usiłują walczyćze sobą, wmawiając sobie, że dziś jest ostatni dzień, kiedy proszące o zabawędziecko znów odsyłają do komputera czy telewizora. Ale to nie jest ostatnidzień. Gdzieś w głębi siebie zdają sobie sprawę, że jutro historia znów siępowtórzy. I pojutrze także.

wtorek, 10 marca 2009

Dunluce Castle

 

Zamek Dunluce zauroczył mnie od pierwszego wejrzenia. Dawno temu, wertując kolorowe kartki przewodnika, natrafiłam na fotki tego malowniczego zamku. To właśnie wtedy podjęłam decyzję, że muszę go zobaczyć na własne oczy.

  

Teraz, kiedy zrealizowałam to marzenie, mogę stwierdzić, że Dunluce to jedna z najbardziej spektakularnych twierdz, jakimi może się poszczycić Irlandia. Moje wyobrażenia o niej w zupełności pokryły się ze stanem rzeczywistym. Zatem bez cienia wątpliwości ulokowałabym Dunluce Castle na czołowym miejscu na liście najbardziej atrakcyjnych irlandzkich zamków.

  

Jest tak, jak sobie wymarzyłam. A może nawet jeszcze lepiej. Kluczową rolę w czasie zwiedzania zamku odgrywa pogoda. My zdecydowanie mamy powody do radości. Niebo odziane jest dzisiaj w jedną ze swych szat o niezwykle intensywnym błękitnym zabarwieniu. Całości dopełniają ciepłe promienie słoneczne i rześkie, morskie powietrze przyjemnie przenikające nasze drogi oddechowe. To niezwykle sympatyczny moment, staram się więc maksymalnie go wykorzystać. Wiem, że niezbyt szybko tu powrócę. Z lubością przenoszę wzrok ze skalnych urwisk na spokojną taflę morza i na pobliskie zielone wzgórza.

  

Mimo że lata świetności zamku rozpłynęły się już dawno temu we mgle przeszłości, jego ruiny ciągle zachwycają. Umiejscowione na stromym, okazałym klifie, są właśnie takie, jak w opisie angielskiego pisarza i satyryka, Williama Makepeace Thackeraya: „szare wieże Dunluce, stoją na ołowianej skale i wyglądają, jakby żyła tu, strzeżona przez smoka, jakaś stara, stara księżniczka ze starych, starych baśniowych czasów.”

  

Na próżno zdadzą się jednak poszukiwania smoka i księżniczki. Ostatnia żyjąca tu księżna postanowiła opuścić zamek niedługo po tym jak w czasie wystawnej uczty i gwałtownej burzy część kuchenna zamku runęła do morza. Zginęło wielu ludzi. Wzburzone i lodowate wody groźnie uderzające o klify, po raz kolejny stały się morskim grobem dla wielu ludzkich istnień. Żarłoczne głębiny morskie już wcześniej przypomniały o potędze żywiołów, pochłaniając hiszpański galeon „Girona” wraz z 1300 żeglarzami na jego pokładzie.

  


Skalna ściana klifowa zamku do dziś systematycznie niszczona jest w procesie erozji. Nie brakuje w niej wyżłobień i jaskiń. W czasie gwałtownych sztormów są one bezlitośnie chłostane przez potężne fale morskie. Odgłosy, które się z nich wówczas wydobywają, mogą niekiedy do złudzenia przypominać krzyki i jęki. Nic więc dziwnego, że przyczyniły się one do powstania legendy o zjawie sprzątającej zamkowe komnaty. A może są to duchy pochłoniętej przez morze służby, która niczym zombie opuściła świat umarłych i powróciła do dawnego miejsca życia? Tego nie wie nikt. My na szczęście nie natrafiamy na duchy. Po ruinach zamku snują się jedynie nieliczni turyści. Każdy z nich zgodnie ze swoim tempem zwiedza pozostałości po zamku Dunluce.

  

My absolutnie nie spieszymy się. Wykorzystujemy każdą minutę naszej obecności. Cierpliwie przemierzamy kolejne komnaty [a raczej marne pozostałości po nich], przystając tu i ówdzie, jeśli rozpościerający się przed nami widok jest wyjątkowo interesujący. Uwielbiam takie chwile, jak ta, kiedy zanurzona w tym nierealistycznym świecie, zapominam o tym prawdziwym. Kiedy zapominam o prozie codziennego życia, o swoich obowiązkach i problemach. Liczy się tylko teraźniejszość. Nie chcę jej psuć myślami zbyt wybiegającymi w przeszłość.

  

Żałuję, że nie mamy możliwości spędzenia tutaj całego dnia. Słoneczna pogoda zachęca do pozostania w zamkowych murach. Zachęca też do jego dokładnej eksploracji. Uczyniłabym to z wielką przyjemnością, jednak musimy wracać do domu. Ostatnie godziny beztroski są więc skrupulatnie przez nas wyliczone i zaplanowane. Perspektywa kilku godzin poświęconych na powrót do domu zmusza nas do wejścia do samochodu i odjechania. Odjeżdżam jednak w pełni usatysfakcjonowana. Mam powody. Właśnie udało mi się zrealizować kolejne moje marzenie.

  

czwartek, 5 marca 2009

Piłkarski wieczór Taity i Połówka

To był jeden z tych dni, kiedy Taita miała niekontrolowanynapływ nieujarzmionych myśli, a w dodatku potrzebę przelania ich na swojegobloga. Wykorzystując zbawienne właściwości siostry weny, pogrążyłam się wpisaniu już drugiego z rzędu posta. Już powolutku zbliżałam się do jego końca,kiedy Połówek powrócił z pracy dziwnie podekscytowany. Stanął przede mną,demonstrując mi swoje szczęśliwe oblicze, a ja już chciałam mu rzucić wesołe„co jest?”, jednak nie zdążyłam. Wyprzedził mnie o ułamek sekundy:

- Idziesz ze mną namecz??

- Eeee, nie chce misię…

- O-bie-ca-łaś![rzekł Połówek tonem oburzonego dzieciaka, a ja już gorączkowo zaczęłamprzeszukiwać mój arsenał wymówek]

- Ale nie dzisiaj… Innymrazem, ok? [litościwie spojrzałam mu w oczy, przybierając wygląd aniołkaznajdującego się na  czubku choinki]

- No chooooodźże,leniu! [Połówek przeszedł do czynów i począł mnie odciągać od komputera,zasypując mnie przy tym stosem argumentów przemawiających za jego propozycją]

 

Przez następne kilka minut bezskutecznie próbowaliśmypostawić na swoim. Jemu nie udało się mnie zachęcić do wyjścia, a mnieprzekonać go, by został.

Wszystkie moje chwyty zawiodły. Połówek był wyjątkowozdeterminowany. Tego wieczoru nie miał zamiaru siedzieć w domu. Cierpliwieprzeczekał moje jęki i inwokacje do świętych, po czym stanowczo oznajmił, że zakilkanaście minut wyrusza na mecz.

Niepocieszona takim rozwojem sytuacji rzuciłam w jegokierunku pełne wyrzutu „To sobie idź!”, załączając przy tym jedno z tychspojrzeń, które mogłyby zmrozić wodę w rurze. Lekko nadąsana powróciłam dopisania niedokończonego posta.

Niestety. Plan dokończenia poruszonego tematu spalił napanewce. Daremnie próbowałam zogniskować myśli na tym, co chciałam napisać.Ziarno ciekawości zostało zasiane! Wyobraźnia zaczęła podsuwać mi widokibiegających po murawie piłkarzy w tak dużej częstotliwości, że zatęskniłam zastadionową atmosferą. Dodatkowo cały czas powracały do mnie słowa Połówka:Ponoć stadion jest fajny, pisali o nim „state of art”. I to chyba one zadecydowałyo zmianie mojej decyzji.

Poderwałam się z krzesła i rzuciłam w stronę szafy, byczym prędzej się ciepło przyodziać. Udzieliła mi się ekscytacja mojego faceta –fanatyka piłki nożnej. Wsiedliśmy do auta, by po chwili znaleźć się nainteresującym nas obiekcie sportowym.

 

To, co zobaczyłam przyprawiło mnie o niekontrolowanywybuch śmiechu.

- To COŚ to jest tenwychwalany przez Ciebie stadion?! [z niedowierzaniem spoglądałam to naPołówka to na boisko]

- Noooo…[niepewnymgłosem odpowiedział mój towarzysz życiowy, rzeczywistość przerosła  najwidoczniej także jego]

- To jest ten „state of art”?! To jest, kurde, jakiśżart!  [rzuciłam zniesmaczona jako żeliczyłam, iż to Pożal-się-Boże boisko noszące szumną i piękną nazwę, zrobi namnie zgoła inne wrażenie]

Mieliśmy przed oczami zwykły, a raczej najzwyklejszy obraztego, co umownie można nazwać stadionem. Zero trybun, zero miejsc siedzących.Tylko barierki oddzielające piłkarzy od ciekawskich gapiów.

- Teraz już wiem,dlaczego różne źródła podają różną jego pojemność - rzekł Połówek – bo to zależy od tego, ilu kibiców się tuupcha…

A ja wyobrażając sobie tę scenkę, parsknęłam śmiechem.Skoro już jestem przy tej kwestii, nie omieszkam odnotować, iż na meczu byłomoże trzydzieści osób?

 

Po pierwszym rozczarowaniu nastąpiło następne. Na murawęwybiegła jedenastka „Miejscowych Rangersów”, a ja myślałam, że zaraz zacznę ześmiechu tarzać się po ziemi. Zobaczyłam grupkę super wątłych chłoptasiów,którzy pewnie spokojnie przeszliby pod moją pachą, a potem to samo w wydaniuDrużyny Przeciwnika. Zwątpiłam. Czy ja przyszłam na rozgrywki trampkarzy?

 

Mecz był co najmniej tak nudny jak czytany przeze mniejakiś czas temu pierwszy tom „À la recherche du temps perdu” Prousta. Żadnychinteresujących sytuacji podbramkowych, zero imponującego dryblingu, zerowyróżniających się akcji. Super wątli chłoptasie padali non stop na murawę, aja przy każdym ich upadku drżałam o stan ich kości. Drżałam też z zimna,zastanawiając się, kiedy przejdę w stan hibernacji i czy będę dla przyszłychpokoleń taką atrakcją, jaką dla współczesnych jest mamut.

 

Jedyną pociechą było dla mnie Ciacho, rozgrzewający sięzawodnik Drużyny Przeciwnika, który gimnastykował się tuż przede mną, powabniegibając swym ciałkiem. Jedyny gostek o wyglądzie piłkarza z prawdziwegozdarzenia, nie zaś Stasia czy Jasia z IV b.  W momencie pojawienia się Ciacha na boisku,cały mecz nabrał dla mnie nowego wymiaru :) W ramach rewanżu na Połówku, któryodmówił mi powrotu do domu przed zakończeniem meczu, cały czas gapiłam sięwłaśnie na Ciacho, rozpływając się nad nim w zachwycie. Połówkowi zaś włączyłasię opcja „zazdrość” w efekcie której począł namiętnie krytykować powabne  Ciacho. Chęć uwiecznienia go na jakiejś fotcebyła duża, ale obawa przed zrobieniem wiochy okazała  się większa i kazała mi trzymać aparat wukryciu.

 

Z wszystkich trzydziestu kibiców zebranych tego wieczorutrafiłam zapewne na sąsiedztwo najmniej normalnego. Tuż po naszej lewej stroniestało sobie dwóch osobników heterogametycznych z czego przynajmniej jeden był poważnieupośledzony. Tatuś i synek. Wkurzający synek, który ewidentnie cierpiał nanadczynność ślinianek, jako że przez bite 105 minut pluł na wszystkie stronyświata z regularnością mniej więcej co do pół minuty. Każde jego wstrętnecharknięcie wywoływało u nas nieodpartą chęć kopnięcia go w tyłek, tak by musię przesunął na plecy, tworząc garb i czyniąc go potencjalnym kandydatem doroli Quasimodo w szkolnym teatrzyku.

Gwizdek sędziego, obwieszczający zakończenie meczu,przyjęłam z wielką ulgą. Do samochodu pognałam niczym wystrzelona z katapulty,myśląc jedynie o tym, by jak najwcześniej znaleźć się w ciepłym domu, z kubkiemgorącej herbaty w dłoniach, a przede wszystkim z dala od plującego osobnika.

I tak oto skończyła się moja przygoda z irlandzką piłkąnożną. A może dopiero zaczęła?

niedziela, 1 marca 2009

Piłat umywa ręce

O tanich liniach lotniczych, a  konkretnie o jednej – bardzo popularnej wśródPolaków na Wyspach – słyszałam bardzo wiele. Oczywiście więcej złego niżdobrego. Śmiem twierdzić, że to jeden z ulubionych tematów internetowejgawiedzi, jako że już wiele razy zdarzyło mi się na niego przypadkiem natrafićw czasie surfowania po Internecie.  Jakłatwo się domyślić – wspomniany przewoźnik posiada tylu zwolenników, co iprzeciwników. Krytykujący najczęściej złorzeczą na brak komfortu,nieprofesjonalne zachowanie załogi, a także na wiek i stan maszyn, opóźnianielotów, okradanie bagaży i olewanie klientów. Zwolennicy zaś akcentują głównie przystępnośćcen i możliwości, jakie zrodziły się wraz z pojawieniem się tego taniegoprzewoźnika na rynku.

 

Jeszcze do niedawna z obojętnością przyglądałam się tegotypu dyskusjom, a zajmowane przeze mnie stanowisko spokojnie można było określićjako neutralne. Moja skromna osoba nie zasiliła szeregów zagorzałychzwolenników Szanownego Przewoźnika ani też jego przeciwników. Nie miałam złychdoświadczeń z tą firmą, nie miałam więc powodów do narzekania. Większośćargumentów wysuwanych przez przeciwników tej „latającej trumny” nie miała dlamnie racji bytu. Zawsze korzystałam z usług tej linii lotniczej, jako żeoferowane przez nią ceny i połączenia były bardzo przystępne. To, że niedostawałam żadnych posiłków na pokładzie samolotu, naprawdę wisiało mikabanosem - nie widziałam takiej potrzeby. Wszystkie moje trasy odbywanepowietrzną drogą były najwyżej trzygodzinne, a ja doskonale funkcjonowałam bezspożytego w tym czasie posiłku. Nie miałam ani omamów, ani skrętu kiszek, anidestrukcyjnych zapędów.

 

Obsługa? Hmm, zazwyczaj była młoda i sympatyczna. Nigdynie zdarzyło mi się trafić na antypatyczną sztukę z przyklejonym i do bólu sztucznymuśmiechem. Zdarzały się młode i smaczne kąski w męskiej postaci, więc rzucałamna nich okiem od czasu do czasu i na tym kończyła się moja rola. Damska częśćpersonelu też z reguły była zadbana i młoda. Zazwyczaj chętna do pomocy. Jużnie wnikam w to, czy ich uśmiechy i pomocna dłoń były szczere, wymuszone, czydo perfekcji opanowane. Dla mnie - jako klientki - ważne jest, bym dobrze czułasię na pokładzie i nie odbierała zachowania personelu jako mdłego i sztucznego.Nie chcę oglądać ostentacyjnego niezadowolenia stewardów i stewardess, to fakt.Wymagam od nich profesjonalizmu, a ten niestety w wielu przypadkach niesie zesobą potrzebę zakładania maski. Maski o uśmiechniętym i zadowolonym obliczu.Nie oszukujmy się – czasem po prostu trzeba ją założyć, jako że jesteśmy tylkozwykłymi śmiertelnikami, mającymi gorsze bądź lepsze dni, nie zaś maszynamipozbawionymi emocji, które codziennie rano budzą się z włączoną opcją „szerokiuśmiech”. Każdy, kto ma w pracy kontakt z ludźmi, wie, jak ważne jest, by prezentowaćim pewnego rodzaju image – w pewnych środowiskach smutne i ponure twarze nie sąpo prostu mile widziane. Ot, smutna i bolesna prawda.

 

Co więcej – opóźnienia lotów? Owszem były – sporadyczne, ana dodatek praktycznie nic nie znaczące. Odwołane loty? Eee, nie. Przecieżtakie rzeczy zdarzają się, ale innym, nie mnie. Myślałam tak, aż do pewnegorazu, kiedy wraz z setkami innych pasażerów ugrzęzłam na podparyskim Beauvais –namiastce prawdziwego lotniska o pokaźnych rozmiarach, gdzie niezliczone korytarzetworzą jeden wielki labirynt. Może dla innych było to zabawne, dla mnie jednakwcale, więc ze zdziwieniem patrzyłam na pasażerów, którzy z wielkim piskiemradości przyjmowali wiadomość o odwołanym locie. A że takich odwołanych lotówzrobiło się nagle kilka, lotnisko przeistoczyło się w klaustrofobicznepomieszczenie do granic możliwości powypychane ludzką masą.

 

Nie będę Wam tu wciskać kitu, jak to bardzo się ucieszyłamz możliwości przedłużenia urlopu, bo takiego ataku wściekłości już dawno niemiałam. Oczywiście w innej sytuacji, na innym lotnisku o NORMALNEJ wielkości, niebyłoby problemu – przenocowałabym gdzieś na mieście. Takiej opcji jednak niebyło, gdyż nasz lot został odwołany blisko północy, więc lotnisko było jużzamykane, a co za tym idzie – stało się przymusowym więzieniem dla pasażerów. Zresztą,nawet gdyby było otwarte, nie znalazłabym nigdzie noclegu – wszystkie wolne pokojew tamtejszym hoteliku zostały zajęte przez pasażerów wcześniejszych odwołanychlotów. Nam pozostał zbiorowy nocleg w iście partyzanckich warunkach.Próbowaliście kiedyś w stanie maksymalnego wkurwu spać na metalowym krześle?Nie? To nie próbujcie. 

 

Dawno nie byłam tak wściekła, jak właśnie wtedy, na tymmałym podparyskim lotnisku. W innych warunkach pewnie przyjęłabym tospokojniej, jednak w Beauvais po prostu nie dałam rady inaczej. Tam byłozdecydowanie za dużo ludu, a za mało wolnej przestrzeni. Kiedy moje złe emocjeniebezpiecznie się skumulowały, nie chcąc skopać komuś tyłka postanowiłam wyjśćna zewnątrz, by zaczerpnąć zimnego powietrza i ochłonąć. Postanowiłam „nachłodno” poszukać rozwiązania, lecz ku mojemu zdziwieniu samo się napatoczyło –w postaci czarnoskórego kierowcy, który wyłowiwszy mnie z mroków nocy, łamanąfrancuszczyzną, prezentując mi całe swoje uzębienie, zaoferował mi nocleg wParyżu. Nie skorzystałam.

 

Wracając do tematu, po godzinnym staniu w kolejce Pani-z-Okienkazapisała nas na drugi w kolejności lot, wręczyła dokumenty i poradziła, bystarać się o odszkodowanie u naszego przewoźnika. Tak też zrobiliśmy.Oczywiście nie nastawiałam się na żadną rekompensatę, jednakże jako uparty typ,który tego typu spraw nie zostawia nie zamkniętych, postanowiłam do końcawalczyć. Poczułam zew krwi ;) Nakręcała mnie złość na mojego przewoźnika, któryzrujnował mi plany, zmusił do wzięcia kolejnego dnia wolnego i kiśnięcia nazapyziałym lotnisku, gdzie dostanie się do kafejki po kubek kawy było wyczynemna miarę zdobycia Mount Everest. Po przylocie do Irlandii złożyliśmy reklamacjęonline i zostaliśmy zapewnieni, iż w ciągu paru dni dowiemy się o werdykcieSzanownego Przewoźnika. Kiedy wskazany termin dawno upłynął, a decyzja ciąglenie przychodziła, postanowiłam się im przypomnieć. Tym razem w nieco inny,bardziej oficjalny sposób, dorzucając przy tym kilka gorzkich słów prawdy,które nie były możliwe do umieszczenia w poprzedniej reklamacji, będącejnotabene formularzem.

 

Wydrukowałam mój pełen goryczy list, zaopatrzyłam wzałączniki, zapakowałam do koperty i wysłałam jako polecony. Po krótkim czasiedostałam odpowiedź – na maila. Oczywiście była odmowna, ale tego akurat sięspodziewałam. Miałam dziką satysfakcję, że dopięłam swego i zmusiłam ich doodpowiedzi. Co więcej, rozbawił mnie sam charakter listu. Dwie linijkizawierały serdeczne przeprosiny, a reszta listu to była swoista autoreklama –zapewnienie o ciągłym byciu numerem jeden wśród europejskich przewoźników onajniższym odsetku odwołanych lotów i byciu na czas. Bla, bla, bla, bla!  Na koniec dowiedziałam się, że SzanownyPrzewoźnik nie ponosi odpowiedzialności za sytuacje, na które nie ma wpływu. Najzabawniejszew tym wszystkim jest to, że lista zawiera praktycznie wszystkie możliwe sytuacje,czyli strajki, złą pogodę, awarie samolotu, itd., itp. Co by się nie stało,zawsze można podciągnąć pod coś niezależnego od nich.

 

I w ten sposób potwierdziła się zła opinia o SzanownymPrzewoźniku. To, co do tej pory słyszałam, nabrało realnego wymiaru i przestałobyć tylko zasłyszanymi plotkami. A ja? No cóż. Na własnej skórze przekonałamsię, jak to jest zostać na lodzie, z dala od domu i na nowo organizować swojeplany. Po tym incydencie, będącym dobitnym dowodem na niepoważne traktowanieklienta, postanowiłam przerzucić się na konkurencję. Niesmak niestety pozostał.