piątek, 28 sierpnia 2009

Tam, gdzie Ben Bulben łysy łeb obnażył…

Pomysł wybraniasię do hrabstwa Sligo narodził się w moim umyśle już jakiś czas temu, przyokazji wyjazdu do uroczego i smaganego wiatrem Donegalu. Wstępnie mieliśmy tamzawitać już w czasie naszej czerwcowej przerwy urlopowej.

  

Donegal okazałsię jednak na tyle absorbujący, iż nie wystarczyło nam czasu na zwiedzenieSligo. Kilkudniowy urlop minął zdecydowanie za szybko, a szara rzeczywistośćupomniała się o nas. Plan zwiedzania Sligo został troskliwie wciśnięty pomiędzykartki przewodnika, aby kilka tygodni później doczekać się wielkiego comebacku.

  

Sligo jeststosunkowo niewielkim hrabstwem leżącym na północnym-zachodzie SzmaragdowejWyspy. Często nazywane jest krainą Yeatsów, bo tam znaczną część swego życiaspędzili dwaj wielcy irlandzcy artyści. Pierwszym z nich był William ButlerYeats, ceniony poeta, dramaturg i filozof, laureat nagrody Nobla. Drugi, tojego młodszy brat Jack, nieco mniej znany, lecz równie utalentowany. Sligo dośćmocno zapisało się w pamięci i sercu Yeatsów – łatwo jest więc odnaleźć w ichtwórczości związki z tą właśnie częścią Irlandii.

  

Jadąc do Sligo,bardzo chciałam poznać krainę, która wywarła na tę znaną dwójkę tak duży wpływ.Przyjechałam tu i nie rozczarowałam się. Znalazłam tu to, co zawsze pozwala misię doskonale zrelaksować. Krystalicznie czyste powietrze, wspaniałe góry onietypowej formie, rozległe połacie trawy w przeróżnych odcieniach zieleni, ado tego wszechobecna cisza, piaszczyste wybrzeża i małe natężenie ruchuturystycznego. Sligo z pewnością docenią ci, którzy uwielbiają kontakt znaturą, a także miłośnicy megalitycznej Irlandii.

  

Praktycznie nakażdym kroku spotkać można jakiś ślad po odległej przeszłości. Wyniosłe szczytypagórków często kryją tajemnicze cmentarzyska, megalityczne kopce i dolmeny.Niejednokrotnie oferują również wspaniały widok na okolicę.

  

Do dziś zsentymentem wspominam panoramę ze szczytu neolitycznego cmentarza Carrowkeel iwarunki tam panujące. Nasza dwójka, porośnięte wrzosem wzgórza, zero śladucywilizacji w promieniu kilkuset metrów, spokojna tafla jeziora w oddali i...liczne stadko pasących się nieopodal pięknych wierzchowców. Widok rodem zmagicznej francuskiej Camargue.

  

Im bliżejmiasta Sligo, tym bardziej da się odczuć związek z wyżej wspomnianymiirlandzkimi artystami. Bracia Yeats bez wątpienia unieśmiertelnili Sligopędzlem i piórem, a Sligo odwdzięczyło się im tym samym.

  

Mimo że odśmierci starszego Williama upłynęło już 70 lat, jego duch ciągle tutaj żyje.Corocznie organizuje się tu imprezy i festyny podtrzymujące przy życiu pamięć oYeatsach, a turyści chyba nigdy nie przestają napływać na maleńki i zacisznycmentarz w Drumcliff, gdzie w pobliżu uwielbianego Ben Bulbena spoczął W.BYeats.

  

Było tak, jaksobie zażyczył poeta: zwłoki przetransportowano z Francji, pochowano wIrlandii, a na jego pomniku widnieje doskonale znane niektórym epitafium:                      

 

                                       „Taksamo chłodno spójrz

                                      Na życie i na śmierć,

                                      Niewstrzymuj konia, jedź!”

 

  

Mały, skromnykościółek otacza kurtyna z drzew. Za nią przebija się masywna sylwetka BenBulbena, który w momencie naszego przyjazdu do Drumcliff, kryje się we mgle inie pozwala sfotografować się w całej okazałości. Deszcz pada z różnymnatężeniem, a mimo to na parkingu panuje ruch. Turyści podziwiają pobliski wysokikrzyż, jeden z najpiękniejszych w Irlandii, oraz uszkodzoną przez błyskawicęokrągłą wieżę, której pozostałość według legendy ma runąć na najmądrzejszegoczłowieka, który będzie koło niej przechodził.

  

Grób Yeatsajest wyjątkowo łatwy do zlokalizowania. Znajduje się tuż przy wejściu po lewejstronie cmentarza. Zdecydowanie wyróżnia się wśród pozostałych nagrobków.

  

Mogiłairlandzkiego poety jest wykonana z solidnego materiału i przede wszystkim zadbana,podczas gdy groby pozostałych śmiertelników są takie, jaka była ich pozycjaspołeczna. Niczym się nie wyróżniają, są łudząco do siebie podobne i przedewszystkim mocno nadgryzione zębem czasu.

  

Pamięć o Yeatsieciągle żyje, co wykorzystują przeróżni ludzie. Mam wrażenie, że w Sligo codrugi pensjonat, hotel, restauracja, czy pub mają w nazwie coś, co dotyczyYeatsa.  Przycmentarne centrumturystyczne wprost pęka w szwach. W ciasnym pomieszczeniu pomiędzy stolikaminiczym derwisz śmigają szczuplutkie kelnerki, podając turystom wzmacniającenapoje i posiłki.

  

W sklepiku niebrakuje przeróżnych gadżetów mających na celu odchudzenie portfeli turystów. Nasamym końcu pomieszczenia ulokowany jest sporej wielkości regał z wieloma mniejlub bardziej pozycjami. Ostrożnie przeciskam się do jego półek, a czynność tagraniczy niemalże z przedzieraniem się przez gęstą dżunglę. Tu zamiast drzew ibuszu mamy las ludzi.

  

Wzrokiemogarniam wszystkie dobrodziejstwa znajdujące się na kilku półkach, nigdziejednak nie znajduję tomiku wierszy Yeatsa. Zamiast tego natrafiam na chybasetną z rzędu biografię poety. Z braku pożądanych przeze mnie pozycji wybieramdwie książki, dorzucam kilka widokówek, płacę i z ulgą wychodzę na dwór, gdzieorzeźwiające powietrze przywraca mnie do równowagi.

  

Tutejszecentrum, to chyba jeden z najbardziej komercyjnych punktów w Sligo. A przecieżcałe hrabstwo wcale takie nie jest. Wystarczy wyjechać poza Sligo, by przekonaćsię, że jest to kraina niezwykle emanująca spokojem.

  

A tam spotkamywidoki typowe praktycznie dla całej Irlandii. Są owce błąkające się po niesamowiciesoczystych wzgórzach i śpiące tuż przy drodze, rozległe połacie ofantastycznych ciepłych barwach ziemi: brązu i zieleni, a tu i ówdzie nawetmałe stadka zadziornych i przemiłych osiołków, które oczywiście nie pozwalająmi przejść obojętnie koło nich.

  

I te wąskie,niejednokrotnie wyboiste dróżki, narażające nasz samochód na przeróżne usterki…A do tego jak gdyby uśpione wsie, miasta i miasteczka. Tylko gdzieniegdziepoboczem przewinie się pieszy, a ciszę rozedrze na skrawki donośne szczekaniapsa. O tak, Sligo to kwintesencja Irlandii.

  

Doskonalepamiętam to uczucie, kiedy przekroczywszy granice hrabstwa, wyjechaliśmy naautostradę, a przed nami pojawiła się cywilizacja. Zagęszczenie domów znówwróciło do normy, krajobraz się zmienił, a ja poczułam się dziwnie. Zupełnietak, jakbym właśnie przed chwilą wróciła z innego wymiaru świata...


  

                                                   

piątek, 21 sierpnia 2009

Irlandzkiej gościnności dowód namacalny

Przedostatni post miał być zakończeniem cyklu poświęconegoB&B, jednakże w świetle nowych dowodów przemawiających na korzyść tego typupensjonatów, po prostu nie sposób zakończyć tej wdzięcznej tematyki. Kiedypisałam tamtego posta, nie miałam nawet najmniejszego pojęcia, że właśnie stojęw przededniu kolejnej niezapomnianej wizyty w pewnym irlandzkim pensjonacie.

 

A wszystko zaczęło się zupełnie niepozornie. To byłpierwszy dzień naszego urlopu w hrabstwie Sligo. Dzień w zasadzie dobiegał jużkońca, o szybę naszego auta rozbijały się krople deszczu, a my powoliprzymieraliśmy głodem. Właśnie skończyliśmy zwiedzanie miejscowego zamku iprzystąpiliśmy do poszukiwań potencjalnej noclegowni. Ołowiane chmury spowiłycałe miasto, rzucając na nie szary cień, a nasza idea raju zaczęła sprowadzaćsię do wgryzienia się w cokolwiek, co byłoby zjadliwe i nie wymagałobypóźniejszego zażycia antidotum. W takich warunkach nie było już sensu błąkaćsię po okolicy.

 

Postanowiliśmy spróbować szczęścia w Ballymote, gdzie akuratprzebywaliśmy. W czasie małej rundy po mieście udało nam się zlokalizowaćatrakcyjnie wyglądające B&B. Światło wyłaniające się z jego wnętrzaprzyciągało nas niczym ćmy, a mój umysł natychmiast począł rozpościerać przedemną wizję ciepłego strumienia wody wydobywającego się z prysznica. Mojemarzenia odpłynęły jednak w zapomnienie, a przez twarz przemknęła chmurkaniezadowolenia, bo do samochodu wrócił Połówek w towarzystwie Złej Nowiny.Okazało się, że ostatni wolny pokój został zajęty chwilę przed naszymprzyjazdem przez osobnika, który dokonał uprzedniej rezerwacji. Właściciel dodatkowopokrzepił nas, optymistycznie stwierdzając, że nie mamy czego szukać w mieście,bo wszystko jest już Z A J Ę T E. Wszystko z wyjątkiem miejscowego hotelu. ZdradzęWam jednak, że obudziła się w nas żądza odwetu, toteż postanowiliśmy wypiąć sięna Ballymote i pojechać przed siebie. W kierunku światła, bo tak ponoć trzeba.

 

Jak się okazało wkrótce potem i kilkanaście kilometrówdalej, to była świetna decyzja. Dotarliśmy do Tubbercurry, a w zasadzieprzemknęliśmy jego ulicami o mało co nie przegapiając szyldów DWÓCH B&Bstojących obok siebie. Z piskiem opon [no dobra, PRAWIE] zawróciliśmy, a ja ztwarzą przyklejoną do szyby i z satysfakcją, jaka maluje się na świńskim obliczuna widok błotnistej kałuży, pospiesznie instruowałam Połówka:

- Tu! Tu! Haamuuj!Ten wygląda tak ciepło i przytulnie! Bierzemy!

 

Połówek ponownie wyruszył z misją zastukania w drzwi naszegopotencjalnego B&B. Otworzył je wysoki i szczupły Irlandczyk w średnimwieku, a Połówek płynnie wyrecytował formułkę znaną wszystkim właścicielompensjonatów.

- No jest pokój za65 euro – odparłGospodarz, a w tym czasie liczba 65 głośno eksplodowała, oszałamiając Połówka.

- Za… [i tu Połówkowi zadrżał nieznacznie głos, ale natyle wyraźnie, że odnotowały to sejsmografy w sąsiednim hrabstwie] … 65 euro za jedną osobę??

Gospodarz najwyraźniej zreflektował się, że jego rozmówcabalansuje właśnie na granicy życia i śmierci, więc postanowił podroczyć się znim innym razem:

- Spokojnie.Przecież nie sprzedaję Ci pokoju, tylko go wynajmuję.

I w tym momencie jasnym się stało, że w tym B&B,będziemy narażeni na dyslokację żuchwy z powodu dwukrotnie większej dawkiśmiechu, jaką może przyjąć zdrowy człowiek.

 

Jeśli ktoś Wam mówił, że pozory mylą, to… miał rację. Aletylko w 90%. W naszym przypadku pozory nie myliły. To B&B było zdecydowanienajlepszym pensjonatem, w którym mieliśmy okazję przebywać. Było dokładnietakie, jak przepowiedziałam. Ciepłe i przytulne. Z niesłychanie sympatycznymi,pomocnymi i przyjaznymi właścicielami, Mary i Peterem. Tak serdecznymi, żemomentami wprawiali mnie w zakłopotanie. Jeśli powiem, że czułam się tam jakVIP lub jedna z WAGs, to i tak nie do końca odda to rzeczywistego wymiaruserdeczności tych ludzi. Bo ona zwyczajnie nie miała końca. Była bezbrzeżna.

 

Jak tylko podjechaliśmy pod dom Gospodarzy, do moich drzwidoskoczył Peter, otwierając je dla mnie, a ja już zaczęłam się obawiać, że wdomu zaraz wypadnie jego żona z luksusowym czerwonym dywanikiem, by rozłożyć gopod moimi stopami. Owszem, padało, ale to nie był powód do paniki. Nieroztopiłabym się, a mimo to Peter najchętniej schowałby mnie pod szklanymkloszem, by nie dosięgła mnie ani jedna kropla deszczu.

Jeszcze nie zdążyłam dobrze otworzyć ust, by powiedzieć,że naprawdę poradzimy sobie sami, Peter już wyjmował podróżniczą torbę zbagażnika naszego czterokołowca. [Wtedy właśnie pomyślałam sobie, że gdybyśmy byli bandą oprychów,mającą w bagażniku jakieś zwłoki, pewnie siedzielibyśmy już „zaobrączkowani” wpolicyjnym wozie. Później jednak Połówek rozwiał moje kobiece obawy: „Gdyby tak było, to on pewnie już by nieżył. Albo siedział w bagażniku razem z tą torbą.”]

 

I tak było przez cały nasz pobyt w tym rajskim B&B. Peterbył niesamowity. Pełnił wszystkie możliwe funkcje. Powiedzieć o nim „2 in 1”, to naprawdę za mało. On byłco najmniej „10 in 1”.Był portierem, chodzącym przewodnikiem, miejskim heroldem, kimś na kształtserdecznego dziadka, informatorem i przede wszystkim interesującym rozmówcą.Wiedział WSZYSTKO: znał ulice w naszym odległym miasteczku, wiedział, gdziejechać, co pominąć, co powinniśmy zobaczyć, jakie oznaczenia mają wszystkieirlandzkie drogi i jak nas rozbawić [a ja powoli zaczęłam się zastanawiać, czy kolor mojejbielizny też jest mu znany]. Do śniadania zawsze włączał nam irlandzką muzyką. Jakby tego byłomało, zaopatrzył nas we własnoręcznie przygotowane mapki i plan podróży nawyspę Achill. Służył pomocą o każdej porze. W razie kłopotów mieliśmy dzwonićwłaśnie do niego.

 

Mój system obronny został rozbrojony przez Petera już wmomencie demonstrowania pokoju. Nie stwarzał sztucznego dystansu, sypałżartami, nawiązywał kontakt wzrokowy i dotykowy, był niczym stęsknionydziadzio, który nie widział od dawna swojej ukochanej wnuczki. I taka sama byłajego żona. Niczym promieniująca ciepłem babcia. Zawsze znalazła dla nas domowejroboty wypieki i dzbanek gorącej herbaty. Kiedy siedzieliśmy na sofie w salonie,potrafiła przyjść i poprawiać mi poduszkę za plecami, abym tylko miałazapewniony komfort i relaks. I nie, nie było to wyrachowane zachowanie, fasadasztucznej uprzejmości, ani też nic na kształt serwilizmu. Nie zalewano nasczułostkowymi pomyjami. To, co robili Gospodarze, nie zawierało w sobie niczego,co sztuczne. Jeśli to była gra, to ja bardzo chętnie opłacę koszty wyprodukowaniadla nich Oscara w kategorii Zakamuflowani Aktorzy Stulecia.

 

Jakość pokoju, jak i salonu, który cały czas mieliśmy dodyspozycji, była przede wszystkim adekwatna do ceny. Dwa wygodne łóżka,łazienka przygotowana z ewidentną dbałością o szczegóły, suszarka, mięciutkieręczniki, mydło, dozownik z szamponem, odżywką, żelem pod prysznic i balsamem.Wyposażenie iście hotelowe. A do tego własnoręcznie przygotowany folder zpotrzebnymi informacjami i namiarami na ciekawe zabytki w okolicy. No i salon:przytulnie urządzony, z kominkiem, w którym Mary chciała rozpalić dla nas ogieńjuż pierwszego dnia, obwieszony fotkami z wizerunkiem uśmiechniętychdomowników, mnóstwo książek, albumów i ulotek dla turystów.

 

W tym B&B czuć było niesłychanie miłą atmosferę. Maryi Peter roztaczali wokół siebie przyjemną aurę, która skutecznie łamaławszelkie bariery. Tutaj widać było, że Gospodarze sumiennie podchodzą do swoichobowiązków i że turyści nie są dla nich tylko łatwym zarobkiem - chodzącymibanknotami euro. Czuć było, że to, co robią, robią z wielką pasją. I tak, jakpowiedział Połówek: pewnie gdybyśmypoprosili ich, żeby zatańczyli dla nas Riverdance, zrobiliby to bez wahania ;)

niedziela, 16 sierpnia 2009

Blogowy bilans z dwuletniej perspektywy

Dwa lata i trzy dni temuzasiadłam przed komputerem i rozpoczęłam moją przygodę z blogowaniem. Gnanaciekawością, wystukałam na klawiaturze inauguracyjną i dość banalną notkę i…czekałam na rozwój wydarzeń. Co mną wtedy kierowało? Określiłabym to splotem różnychczynników. Przede wszystkim pragnienie doświadczenia czegoś nowego.

 

Zanim założyłam własnego bloga,śledziłam kilka internetowych pamiętników osób, które zdążyłam już polubić i doktórych w jakiś tam sposób przyzwyczaiłam się. Mimo że wspomniani blogerzy bylidla mnie tylko anonimowymi bytami internetowymi, nie przeszkadzało nam to wnawiązaniu znajomości. Orbity naszych światów stykały się ze sobą, przez cozawsze miło nam się dyskutowało. Z biegiem czasu zasłona anonimowości zostałanieco uchylona, a osoby, które znałam tylko z pseudonimów względnie imion,zaczęły przybierać określone kształty. Nawiązała się między nami nićporozumienia, która z czasem stawała się grubsza i na tyle silna, by jakieś dwalata później ciągle spajać naszą internetową znajomość. Może ciężko w touwierzyć, ale można kogoś polubić „na odległość”: nie znając go wcześniej, niewiedząc, jak wygląda, ani co robi w prawdziwym świecie.

 

A w blogu? Zupełnie jak w życiu.Przez tę naszą internetową przestrzeń przewijają się przeróżne osoby. Z jednymiłapie się natychmiastowy kontakt, zostają naszymi dobrymi znajomymi, z innyminawet po długich miesiącach internetowej znajomości nie posiada się zbyt wieluwspólnych tematów. Ot, wymienia się tylko grzecznościowe formułki, parę zdań, apóźniej każdy wraca do własnego realnego świata.

 

Dziś szczególnie chcę podziękowaćwłaśnie tym osobom, które wniosły niezwykle dużo radości do mojegointernetowego świata: z którymi prowadzę długie rozmowy nie tylko na łamachbloga, lecz również via mail bądź gg. Dziękuję Wam, że ciągle powracacie dotego mojego pamiętnika internetowego, że wciąż czytacie, komentujecie,wymieniacie się ze mną swoimi poglądami, piszecie o tym, co Was cieszy,denerwuje i zasmuca. Sprawiacie, że zawsze z niecierpliwością wyczekuję nawiadomość od Was i że zawsze z przyjemnością wchodzę na Wasze blogi.Niejednokrotnie też rozśmieszaliście mnie niemalże do łez, poprawialiście humori samopoczucie. God bless you!

 

Dziękuję też tym, którzy są zemną już dwa lata i ciągle nie mają dość. Podziwiam Waszą wytrwałość i wierność.Na koniec nie może zabraknąć też podziękowań dla tej garstki anonimowych„czytaczy”, którzy rzadko kiedy się ujawniają. Doceniam Waszą obecność,dziękuję za nią i… chciałabym Was naprawdę zapewnić, że komentowanie nie boli.Ani troszkę ;)

 

Jednocześnie bardzo serdeczniewitam nowe osoby, które miałam przyjemność poznać parę dni temu. Cieszę się, żesię ujawniłyście, tym bardziej, że czuję, iż będę mieć z Wami wiele wspólnychtematów. Długo na Was czekałam! 

 

Reasumując, stwierdzam, że dwalata temu podjęłam jedyną i właściwą decyzję. Nie żałuję i to jest według mnienajważniejsze. Częściowo zrealizowałam swoje blogowe założenia: pokazuję WamIrlandię widzianą moimi oczami. Irlandię, którą wciąż uwielbiam i którejnieprzerwanie od ponad trzech lat nie mam dość. Walczę ze stereotypem głupiegoPaddy’ego. Piszę o tym, co uważam za istotne, jednocześnie nie obnażając sięnadmiernie i nie poruszając wielkich i ważnych tematów tego świata. Piszę, bolubię. I choć w przeciągu tych dwóch lat zdarzały się takie momenty, kiedyprzez głowę przebiegała myśl, by porzucić tę pisaninę, ciągle tu powracam. Niemogę powiedzieć, że blog jest moim nałogiem, bo nim nie jest. W życiuuzależniona jestem tylko od najbliższych mi osób. Jest jednak przyjemnością, naktórą sobie z czystym sumieniem pozwalam.

 

Jeszcze raz dziękuję, że tu zaglądacie.Działacie na mnie niezwykle mobilizująco: dostarczacie mi bodźca, bymzapisywała te moje irlandzkie przeżycia, a tym samym ocaliła je od zapomnienia.

środa, 12 sierpnia 2009

Z B&B wspomnień kilka

Kontynuując temat poruszony w poprzednim poście, opiszędziś B&B, w których mieliśmy okazję nocować w czasie naszej ostatniejkilkudniowej wyprawy na północny-zachód Irlandii.

 

Do B&B w małej wiosce koło Castlederg, miejsca naszegopierwszego noclegu, nie trafiliśmy przypadkowo, lecz za sprawą naszegoprzewodnika. Wybór okazał się niezwykle trafny. Dotarliśmy tam dość późno idość skonani. Drzwi otworzyła nam sympatyczna Irlandka, a ja już wtedypoczułam, że to będzie miły pobyt. Jej serdeczność towarzyszyła nam odpierwszej aż do ostatniej minuty naszego wizyty. Tuż po pokazaniu nam naszegopokoju Gospodyni zaprosiła nas do salonu w celu zregenerowania siły przyciepłym napoju. Zaproszenie przyjęliśmy z wielkim entuzjazmem i mimonieprzyzwoicie późnej pory, zdecydowaliśmy się na małą czarną z domieszkąmleka.

 

W salonie zastaliśmy już dwójkę osób, mylnie odebranychprzeze mnie w pierwszej chwili naszego spotkania jako parę. On przystojnybrunet, ona Niemka, wysoka blondynka z długimi włosami. Alberto z typowegoWłocha miał fizjonomię i chyba nic poza tym. Był całkowitym przeciwieństwemstereotypowego mieszkańca Półwyspu Apenińskiego. Włosi zdecydowanie niewywołują u mnie dzikiego szału i radosnego kwiku, lecz Alberto miał w sobiecoś, co przyciągało uwagę i nie pozwalało przejść niezauważone – piwne oczywypełnione radosnymi ognikami oraz ujmujący i szczery uśmiech.

 

Był jednym z najsympatyczniejszych facetów, jakichpoznałam w całym swoim życiu. Moją propozycję przejścia na język włoski,zdecydowanie odrzucił, wyjaśniając, że przyjechał tutaj m.in. w celudoszlifowania sztuki władania językiem angielskim. Mówił wolno, czasem popadałw kilkunastosekundową zadumę, by odpowiednio dobrać słowa, miał jednak szerokizasób słownictwa, co było nie bez znaczenia dla przebiegu naszej rozmowy.

 

Poziom kawy w kafetierce systematycznie się obniżał, a mygadaliśmy. I gadaliśmy. I ga-da-liś-my. Zupełnie jakbyśmy znali się od zawsze.Tematy były różnorodne, a poziom intensywności dyskusji mimo to nie malał. Jakoże przy stole zgromadziła się trójka kibiców włoskiej ligi, nie obyło się bezporuszenia tematu piłki nożnej. Rozmowa trwała nieprzerwanie od dwóch godzin, amy mieliśmy wrażenie, że upłynęło zaledwie kilkanaście minut. Rozmawialiśmy owszystkim i o niczym: o życiu w Irlandii, we Włoszech, o historii Polski, opsich zaprzęgach, o jeździe konnej, gorzelni, gdzie pracuje Alberto, a nawet o pochodzeniu słowa „fuck” ;)Niepozorna wspólna kawa zamieniła się w trzy godziny niezwykle miłej iinteresującej konwersacji. I gdyby nie to, że na zegarze wybiła pierwsza wnocy, jestem pewna, że rozmawialibyśmy znacznie dłużej.

 

Tutaj też poznaliśmy sympatycznego Iksa [niestety nie pamiętamjego imienia]. Iks był nauczycielem angielskiego Alberto. Był też mieszkańcemIrlandii Północnej. Przede wszystkim był jednak Irlandczykiem-Z-Wyboru.Opowiadając o swoim mieście Londonderry, używał tylko i wyłącznie słowa „Derry”na znak zespolenia z Irlandią. Nie czuł więzi z UK i nie czuł się jegoobywatelem. Był mieszkańcem republiki Irlandii – tej Irlandii, która byłacałością zanim w strumieniach krwi i przy dźwięku wybuchów dokonano jejpodziału.

 

Iks zaoferował, iż pokaże nam skrót do Derry i wprowadzinas w tajniki jego zabytków. Propozycja, choć kusząca, nie miała prawaegzystencji. Mieliśmy za mało czasu i za dużo planów. Derry kusiło, ale Donegalwabił mocniej.

 

Żałuję, że nie dysponowaliśmy chociaż jednym dodatkowymdniem urlopu. Tak samo, jak żałuję, że Iks na zawsze już pozostanie w mojejpamięci bezimiennym Irlandczykiem o dziwnym północnoirlandzkim akcencie. 

 

Pomimo próśb naszych nowych znajomych nie mogliśmy zostaćdłużej w tym ciepłym i przyjaznym pensjonacie, by dotrzymać im towarzystwa. Poraz pierwszy w swojej podróżniczej karierze opuszczałam B&B z TAKIM żalem… Ipo raz pierwszy w czasie mojego urlopu wracałam myślami do tamtychnowopoznanych ludzi, zostawionych za drzwiami naszego pensjonatu.

 

O naszym drugim B&B zdążyłam już Wam niecoopowiedzieć. Znajdowało się ono w nadmorskim Dungloe i dostarczyło mi potężnejdawki adrenaliny za sprawą kleszczy i Irlandzkiego Kosmity. Tu, wprzeciwieństwie do pierwszego noclegu, nie czułam się dobrze. Przez tenkilkunastogodzinny pobyt czułam się tam, jakbym była aktorką mało zabawnego, zato mocno ociekającego krwią „Hostelu” czy też „Teksańskiej masakry piłąmechaniczną”. A to głównie za sprawą Irlandzkiego Kosmity, który zmroził nasswoim spojrzeniem – jednym z tych, które potrafią zamrozić wodę w rurach wupalny sierpniowy dzień.

 

W tym B&B prawie wszystko było nie tak, jak byćpowinno. Jakość pokoju niezbyt adekwatna do ceny. Niesympatyczne powitanie.Niedziałająca żarówka w pokoju. No i to dziwne odczucie o zbliżającym sięnieszczęściu, wiszące nad nami niczym złowrogi obłok.

 

Spokoju ducha nie zaznałam nawet w łazience, a wszystko zasprawą dziwnej baterii prysznicowej. Ilekroć przekręcałam pokrętło, by miećcieplejszą wodę, zawsze na ułamek sekundy błyskało światło, a ja zamiastrelaksu przeżywałam chwile grozy.

 

Na trzeci pensjonat natrafiliśmy na Półwyspie Inishowen wmałej nadmorskiej miejscowości o nazwie Buncrana. To był nasz najdroższy nocleg[45€ od osoby], ale i warunki w nim panujące były najlepsze. Elegancki i zadbanydom z widokiem na morze i  równieelegancka właścicielka, która – ku mojemu zaskoczeniu – była w naszym odległymmiasteczku zaledwie dwa bądź trzy dni przed naszym przyjazdem. Ot, takaciekawostka, która okazała się miłym akcentem.

 

Właścicielka była miła, aczkolwiek nie należała do typuosób, które wdają się w długie rozmowy z przyjezdnymi. Pytana odpowiadała nanasze pytania, doradzała co zobaczyć, jednak brakowało jej tego, co tak bardzocenię u gospodarzy B&B – zamiłowania do długich pogawędek ze swoimi gośćmi.A takie pogawędki to prawdziwy rarytas dla turysty spragnionego kontaktu zautochtonami – dostarczają przeróżnych ciekawostek, uczą, pomagają wzrozumieniu tej irlandzkiej, nieco jednak odmiennej kultury, sprawiają, że zżalem opuszcza się pensjonat…

 

Reasumując, gorąco polecam ten typ noclegu każdemu, kto napierwszym miejscu stawia nie wygodę i luksus, lecz możliwość kontaktu zprawdziwymi Irlandczykami – ludźmi, dla których prowadzenie B&B jest nietylko sposobem na życie, ich źródłem dochodu, lecz także czystą przyjemnością.

 

I choć czasem możemy natrafić na niezbyt fajnych ludzi,czy miejsce, nie warto się zniechęcać. Bowiem ten, kto szuka, znajduje :-) Anuż za rogiem czeka na nas pensjonat naszego życia – z którego nie będziemychcieli wyjechać?

wtorek, 4 sierpnia 2009

Po co komu hotele, czyli wizyta w irlandzkich B&B

Miłym zaskoczeniem w czasie naszego urlopu była dla nas nie tylko słoneczna pogoda, urzekające widoki, lecz także pensjonaty, w których mieliśmy przyjemność nocować. B&B, bo o nich dziś będzie mowa, to mój ulubiony rodzaj zakwaterowania w Irlandii.


Tak dla przypomnienia, B&B to skrót od „bed andbreakfast”, co w języku polskim oznacza „łóżko i śniadanie”. Nazwa odkrywa nam całą tajemnicę B&B: płacąc za nocleg, otrzymamy też śniadanie, które w zależności od upodobania turysty będzie albo śniadaniem irlandzkim albo kontynentalnym.


Śniadanie irlandzkie – zwane „full Irish breakfast” - to krótko mówiąc bomba kaloryczna. Dla zobrazowania jego zawartości niech posłuży następująca historia. Kiedyś, na samym początku naszego pobytu w Irlandii, udaliśmy się na naszą pierwszą wycieczkę połączoną z noclegiem. Rano siedzieliśmy sobie wygodnie rozpostarci w jadłodajni naszego B&B, kiedy zbliżyła się do nas kelnerka z zamiarem przyjęcia naszego zamówienia. Mając do wyboru zwykłe śniadanie i wyżej wspomniane „full Irish breakfast” w opcji „mill”, postanowiliśmy iść na całość. Wybraliśmy drugą opcję, nie do końca świadomi, co kryje się pod obiecująco zapowiadającą się nazwą „irlandzki młyn”.


Kiedy po kilkunastu minutach spostrzegłam tę samą kelnerkę obciążoną wielkimi talerzami z jeszcze większymi porcjami żarcia, w pierwszej chwili pomyślałam, że za nami siedzi jakieś monstrum gargantuiczne przymierzające się do pochłonięcia śniadania w ramach przystawki. Ukradkowe spojrzenia rzucane na bok nie doprowadziły jednak do zlokalizowania wspomnianego monstrum, ani też wygłodniałej ekipy Strongmenów. Wtedy dotarła do mnie prawda: smakowicie pachnące talerze zmierzają w naszym kierunku. A na nich: sadzone jajko, smażone kiełbaski wieprzowe w towarzystwie - również ociekających tłuszczem - kawałków bekonu, fasolka w sosie pomidorowym, black pudding [powiedzmy, że to taki zmniejszony odpowiednik naszej kaszanki], kawałki smażonego pomidora i przypieczone pieczarki. A do tego oczywiście do wyboru kawa/herbata, kilka tostów, masło, miniaturowe pojemniczki z dżemami, płatki kukurydziane i mleko. Powiem tyle: nie zdołaliśmy wcisnąć w siebie całej zawartości naszych talerzy. A po opróżnieniu ¾ ich zawartości mieliśmy z głowy obiad i kolację. Podejrzewam, że regiment przez tydzień głodujących Tatarów miałby problem z pochłonięciem zawartości naszych talerzy, a co dopiero my.


Turyści przybywający do Irlandii często żyją w przekonaniu, że tradycyjne „full Irish breakfast” jest tym, co tubylcy wrzucają codziennie rano do swojego żołądka. Ale to nie do końca prawda. Tak jak nieprawdą jest, że Irlandki są grube i brzydkie, a Irlandczycy jako nacja głupi, zacofani i leniwi.


Owszem, jakaś tam część mieszkańców Zielonej Wyspy ciągle aplikuje sobie zastrzyk energetyczny w postaci „full Irish breakfast”, ale mnóstwo osób poprzestaje na spożyciu bardziej zdrowej wersji śniadania. I tu nie sposób nie wspomnieć o owsiance, która codziennie rano gości na stołach moich irlandzkich znajomych. Część osób sięga także po tosty [najczęściej z dżemem], a część po ciemne pieczywo [np. chleb sodowy]. To właśnie te produkty zastąpiły w wielu domach tradycyjne irlandzkie śniadanie. Krótko mówiąc: tosty i porridge [owsianka] dla tubylców, a „full Irish breakfast” dla turystów;) 


Irlandzkie B&B oprócz kalorycznego śniadania oferują przede wszystkim domową i kameralną atmosferę i właśnie za to je uwielbiam. W moim odczuciu zdecydowanie wygrywają konkurencję, znacznie wyprzedzając dość kosztowne hotele. Są nie tylko znacznie tańsze [ceny z reguły wahają się od 20-45 euro od osoby], lecz przede wszystkim bardziej nastrojowe i klimatyczne.  Prowadzące je osoby są najczęściej bardzo gościnne, towarzyskie i sympatyczne. Chętnie wdają się w rozmowy z przybyszami z często odległych krajów, udzielają rad i wskazówek, a także polecają zabytki godne zwiedzenia znajdujące się w okolicy.


Przebywając w tego typu pensjonatach mamy okazję stanąć oko w oko z prawdziwą irlandzką gościnnością i przede wszystkim poczuć się jak we własnym domu, bo niejednokrotnie właściciele zrobią wszystko, by ich dom był także naszym, chociaż na tę jedną noc.


Co więcej, B&B to… wylęgarnia przeróżnych ciekawych znajomości. Gospodarze często mają do wynajęcia klika pokoi, a co za tym idzie, w domu przebywają także inni turyści. Często z różnych zakątków Europy. Domowe zacisze, atmosfera gościnności i relaksu - to wszystko sprzyja nowym znajomościom. Ale o tym w następnym poście.