piątek, 25 września 2009

"Byczy" kamień Castlestrange ;)

Ziemia irlandzka kryje w sobie mnóstwotajemnic. Stąpam po niej już ponad trzy lata i ciągle zdarza mi się natrafiaćna przeróżne niespodzianki. Najczęściej jest nimi szeroka gama pamiątek poczasach prehistorycznych. Często są to mało znane kamienne budowle: pomniki,grobowce, menhiry i dolmeny. Czasem także zdarza się, że natrafiam naopuszczone zamczyska, o których – wydawać by się mogło – nie pamięta już nikt.Nie uświadczy się ich w przewodnikach, które swoją cenną przestrzeń preferujązapełniać popularnymi i komercyjnymi zabytkami. Nie pamięta o nich nawetmiejscowa ludność.

 

  

 

Tyle tutaj śladów po pierwotnych ludziach,tyle miejsc do odkrycia, tyle atrakcji… Korzystam z wolnych chwil, sukcesywnieodwiedzam przeróżne hrabstwa, bardzo dobrze orientuję się w geografii tejwyspy, a mimo to ciągle mam wrażenie, że Irlandia pokazała mi zaledwie ułamekswego dziedzictwa narodowego. Szczególnym sentymentem pałam właśnie do tychmiejsc, które udało mi się odkryć przez przypadek. Które znalazły się w zasięgumojego wzroku tylko dzięki szczęśliwemu splotowi wydarzeń.

 

  

 

Tak właśnie było z kamieniem zCastlestrange. Nie wiedziałam o jego istnieniu, nie planowałam do niegodotrzeć, nie szukałam go. Pewnie nadal bym o nim nie wiedziała, gdyby naszegowzroku nie przykuły majaczące w oddali ruiny. Ruiny czegoś, co z oddaliwskazywało raczej na porzucone i mocno zaniedbane domostwo. Żaden tam zamek,czy pałac. A mimo to postanowiliśmy zboczyć z trasy i z bliska rzucić na nieokiem.

 

  

 

Podjechaliśmy do rozstaju dróg, abyprzekonać się, że niedaleko od nas kryje się prawdziwa perełka wśród prezentówpozostawionych po hojnym prehistorycznym człowieku. Niewielki, aczkolwiekpięknie zdobiony. Owalny granitowy głaz robiący wrażenie odwrotnie proporcjonalnedo jego wielkości. Śliczne, małe cudo. Jeden z czterech głazów tego typuocalałych na irlandzkiej ziemi.

 

  

 

Kamień, który z pozoru wydawać by się mógłprzeciętny, ma tak naprawdę ogromne znaczenie archeologiczne. To głaz potworniestary, rzadko spotykany w Irlandii, a w dodatku wspaniale zachowany. Nie trzebapodchodzić do niego na odległość kilkudziesięciu centymetrów, by dostrzecspiralne i kunsztowne ornamenty typowe dla kultury lateńskiej.

 

  

 

Ten imponujący głaz został wyrzeźbiony wstylu La Tène. Ziemiairlandzka jest domem dla trzech innych krewniaków kamienia Castlestrange.Najbardziej z nich znany znajduje się w hrabstwie Galway i zwie się kamieniemTuroe. Wszystkie kamienie łączy nie tylko styl i uroda, lecz także wielkaniewiadoma. Współcześni ludzi mogą jedynie snuć przypuszczenia na tematzastosowania tych głazów. Wśród nich dominują oczywiście hipotezy mówiące,jakoby kamienie miały znaczenie rytualne i religijne. Kamienie mówić nie potrafią,więc ich zagadka jest ciągle nierozwiązana.

 

  

 

Jak to zwykle bywa na Zielonej Wyspie,wiele atrakcji znajduje się w polu, gdzieś w krzakach, bądź na pastwiskach. Nieinaczej jest w tym wypadku. Na miejscu nie zastaniemy więc żadnego centrum informacyjnego,nie spotkamy przewodników, ani tłumów. W najbliższym sąsiedztwie kamieniaCastlestrange jest stado „byków”.  Bykiumieściłam w cudzysłowie, bo gdyby tubylcy przeczytali to, co napisałam, zpewnością by mnie poprawili. Dla mnie wszystko co nie jest krową, jest bykiem;) Dla nich nie byłyby to zwykłe byki [bulls], a bullocksy, czyli młode,najczęściej wykastrowane byczki. Swoją drogą, Sandrze Bullock współczujęnazwiska.

 

  

 

A byczki są liczne i niezwykle ciekawe.Zamiast skubać soczyście zieloną trawę podbiegają do nas. I tak sobie stoimy podwóch stronach barykady. My robimy fotki, one z wdziękiem - bądź bez - wpychająpyski w nasze obiektywy.

 

  

 

Dobra, a tak między nami, wiedzieliście, żezwierzęta też mają parcie na szkło?? Ja już wiem. Potwierdza się to nie tylko wprzypadku zaintrygowanych naszymi osobami byków, lecz także psiego modela,którego mieliście okazję oglądać na fotkach. Ten przesympatyczny zwierz już odpierwszej minuty naszego spotkania podbił nasze serca. Nie odstępował nas nakrok, pokazywał kto tu rządzi, kąsając byki w nosy przez siatkę i wpychając sięnam w obiektyw. Świeżo narodzona przyjaźń pomiędzy Połówkiem a pieskiem zostałana koniec przypieczętowana beztroskim tarzaniem się w trawie w wykonaniuwspomnianej dwójki. Co i ja i byki skwitowaliśmy znaczącymi spojrzeniami;)   

 

…tak, to był dzień pełen przygód…

piątek, 18 września 2009

Mayo - jeden z ostatnich bastionów prawdziwej irlandzkości

Przezdługi czas hrabstwo Mayo było dla mnie swego rodzaju niewiadomą.Może nie aż tak wielką, bo wiedziałam, gdzie go szukać i cooferuje. Od czasu do czasu docierały do mnie głosy wychwalającejego piękno, nigdy jednak empirycznie nie skonfrontowałam tychopowieści ze stanem rzeczywistym.


  


Wiedzaksiążkowa, mimo że dobra, nie jest jednak wystarczająca. Poznaćdany zakątek, to postawić stopę na jego ziemi. Przyjechać,zaczerpnąć w płuca haust lokalnego powietrza, zobaczyć, dotknąći poczuć. Poznać, to chłonąć miejscową kulturę całym sobą -wszystkimi zmysłami.


  


Mayomnie nie rozczarowało. Dało mi się poznać jako wyjątkowospecyficzny kawałek Irlandii, rządzący się swoimi prawami. Tozakątek niewątpliwej urody, o kapryśnej aurze i uroczej liniibrzegowej. Nie ma tu zbyt wielu pamiątek z odległej przeszłości,są jednak urocze widoki w pełni rekompensujące brak zabytków.


  


Tensmagany wiatrem i obficie nawadniany deszczem region nie chce daćsię zaszufladkować jako monotonny i nieciekawy. Tutejszy klimatjest ciężki do okiełznania – nawet jeśli według prognozypogody powinno być tutaj bardzo słonecznie i bezchmurnie, wcale takbyć nie musi. Dla turystów nie powinien to być swego rodzajuaksjomat, bo na północnym zachodzie Irlandii pada i wiejeczęsto. Częściej niż w pozostałych stronach wyspy. Dużoczęściej.


  


Mayojest piękne, ale słabiutko zaludnione. Bo życie jest brutalne, aczłowiek nie samym pięknem żyje. Tutejsza ludność nigdy niemiała łatwej egzystencji. Wystarczy zbadać wzrokiem miejscowykrajobraz, by zauważyć, że to w zasadzie jedno wielkie odludzie.Samotne pagórki, kilometrami ciągnące się pustkowia,stonowane barwy pobliskich pól i tylko gdzieniegdzie domy isłabe ślady cywilizacji. Ale czy jest to ta sama cywilizacja co wgłębi Irlandii? Czasem wątpię.


  


Niekiedyodnoszę wrażenie, że ci ludzie żyjący na obrzeżach SzmaragdowejWyspy są jakby z innej hemisfery. Żyją, pracują, są uwzględnianiw statystykach, ale to ich życie jest… no właśnie? Jakie onojest? Inne, bardziej pierwotne, pozbawione wygód współczesnegoświata, bardziej dokuczliwe. A oni sami? Zahartowani odwiecznymtrudem, biedą i surowym klimatem. Czasem tworzący ostatnie bastionyprawdziwej irlandzkości: to u nich najczęściej usłyszeć możnaojczysty irlandzki język i natrafić na – będące jednakrzadkością – tablice i znaki drogowe tylko i wyłącznie pogaelicku.


  


KrajobrazMayo, choć potrafi zauroczyć, może też przemienić życietamtejszego mieszkańca w piekło. A przynajmniej w jego przedsionek.Bagnista ziemia, poprzecinana licznymi skałami i pagórkaminigdy nie stwarzała farmerom idealnych warunków do uprawyroli.


  


Ichoć obszar Mayo należy do największych hrabstw Irlandii, jest tumało ludzi. Jeszcze jakieś 160 lat temu mieszkało ich tu prawiecztery razy więcej. Wielki głód jednak skutecznie zredukowałliczbę tubylców. Spora część umarła, spora wyemigrowała– o tym już chyba zawsze będą przypominać smutne ruiny DesertedVillage na należącej do Mayo wyspie Achill.

piątek, 11 września 2009

ŻycioUmilacze, czyli rzecz o sąsiadach

Kiedy człowiek staje się mieszkańcem danego lokum, wchodzinie tylko w posiadanie nowych czterech katów, lecz także inwentarza złożonego zmieszkających obok sąsiadów. Nie ma to większego znaczenia, gdy jest się szczęśliwymposiadaczem domku wolnostojącego. Sprawa wygląda znacznie gorzej w przypadkudomu typu „terraced house”, czyli dobrze znanego również z polskich realiów szeregowca.I tak się składa, że Taita i Połówek mieszkają właśnie w takim domu.

 

Kiedyś przy wyborze potencjalnego lokum zwracałam uwagęgłównie na reputację danego osiedla. Nie chciałam mieszkać w piekle, gdziewyjście na ulicę zakrawa na misję samobójczą. Chciałam cichego i bezpiecznegomiejsca. I w zasadzie trafiłam na takie. W zasadzie. Nie przewidziałam tylko,że nasz wymarzony spokój będzie systematycznie zakłócany przez ŻycioUmilaczy wprzeróżnej postaci.

 

Drodzy Państwo, poznajcie zatem naszych ŻycioUmilaczy.

 

Zacznę może od tych mniej upierdliwych. Ich dom przylegado naszego prawą ścianą. Ach, zapomniałam dodać, ze nie jest to Jakaś TamZwykła Ściana. To ściana irlandzka. Typowo regipsowa. Czyli zamiast solidnegobetonu jest płyta kartonowo-gipsowa. Szalenie cienka. Szalenie kiepska podwzględem izolacyjności akustycznej.

 

Dom, w którym obecnie mieszkają ŻycioUmilacze Lewostronni,kiedyś zamieszkiwany był przez inną irlandzką rodzinę. Pomijając fakt, że wśródwspomnianych osobników był jeden ze skłonnościami ekshibicjonistycznymi [októrym zresztą już wcześniej wspominałam], byli oni idealnymisąsiadami. Spokojni, nie sprawiający kłopotów, grzeczni. Jednak wszystko copiękne, szybko się kończy. Skończył się więc nasz spokój, bo w domu zamieszkałarodzina ŻycioUmilaczy Lewostronnych. A w jej składzie znalazł się AmatorProcentów.

 

Życiowa ideologia Amatora Procentów jest dziecinnieprosta. Praca i rozrywka. Jako że nie samym chlebem człowiek żyje, AmatorProcentów jest stałym bywalcem pubów. Pije dużo, ale nie za dużo. Tyle, bypóźniej włożyć klucz w zamek właściwych drzwi. Jego powrót do domu jest zawszejednym wielkim hałasem.

 

Pewnej nocy, wyrwana ze snu przez nieziemski harmider, podeszłamdo okna, by wybadać sytuację. Zobaczyłam jakiegoś Napitego Przygłupa, doskonałyprzykład na potwierdzenie tezy, że człowiek zszedł z drzewa na ziemię. Przygłupbiegł po naszym osiedlu, doskoczył do młodego drzewka i zaczął nim tarmosić zewszystkich sił. Wymachiwał nim niczym chorągiewką, myśląc ewidentnie, że jestTarzanem. Całość tego idiotycznego widowiska była okraszona dzikimi okrzykami, głupkowatymśmiechem i kwikiem. Miał świetną zabawę. Jak się okazało chwilę później,Przygłup to nasz sąsiad.

 

Kiedyś zrywałam się z łóżka ze strachem w oczach, kiedynad ranem budziły mnie hałasy przed naszym domem. Teraz już tego nie robię.Kiedy w nocy z sobotę na niedzielę słyszę radosny i beztroski kwik połączony zpijackim bełkotem, wiem jedno: Przygłup is back. Ponoć do wszystkiego można sięprzyzwyczaić.

 

ŻycioUmilacze Prawostronni, zwani również Młotami, przezdługi okres byli całkiem fajnymi sąsiadami. Do czasu, aż ich szeregi zasiliłaMała Terrorystka. Jeez, ja nie wiem, skąd oni wzięli to dziecko. Choć z wyglądusprawia wrażenie aniołka, to diabeł wcielony. Ludu, nie daj się zwieść. ToLucyfer, Belzebub i Mefistofeles w jednym.

 

Za każdym razem, kiedy ją widzę, nie mogę nadziwić się,jak z tak małej istoty może pochodzić tak potężny huk. Dziecko to jest dla mnieprawdziwym fenomenem. W negatywnym znaczeniu niestety. Jest mikroskopijnawręcz. To drobniutka postać, która parametrami odpowiada dziecku w przedzialewieku 6-9 miesięcy. W rzeczywistości ma dużo, dużo więcej, bo biega po osiedlujuż od jakiegoś czasu. Co więcej, potrafi mówić, a to kolejny argumentobalający tezę, jakoby miała jakieś 6-9 miesięcy. To ona codziennie fundujenaszym bębenkom niebezpieczną dawkę decybeli. Ona nie kwili. Ona nie płacze.Ona nawet nie szlocha. Wybaczcie mamy, ale muszę powiedzieć to głośno iwyraźnie – to dziecko DRZE MORDĘ. A co gorsze, potrafi tak dłuuugimi godzinami.To nie jest zwykły płacz. Dzieci to już takie typki, które lubią sobiepopłakać. Ale w wykonaniu tego Małego Diabła to jest RYK. Ryk będący zwykłymwymuszaniem. Ona nie drze się, bo jest smutna, bo ją coś boli. Ona drze się, bolubi. Bo to jej metoda na rodziców. A ten jej krzyk to jest chyba najgorszyrodzaj dziecięcego wrzasku. Bóg mi świadkiem: jak długo stąpam po ziemi,jeszcze nigdy nie spotkałam dziecka tak piekielnie rozwrzeszczanego.

 

Rodzina Młotów, to w ogóle specyficzna rodzina. Ichzachowanie wskazuje na to, jakoby byli władcami całego osiedla. Ojciec Młot zsynem Młotkiem namiętnie praktykują sport. A jest nim hurling. Tzn. nietypowaodmiana hurlingu polegająca na ciągłym naparzaniu piłką w drzwi i okna naszegodomu. Nierzadko też w donice z moimi kwiatkami.

 

Kiedy widzę Dużego Młota w towarzystwie Młotka,zaopatrzonych w hurleysy [kije do hurlingu], już wiem, ze zaraz usłyszępierdyknięcia w nasz dom. Czasem jeszcze nie zdążę o tym pomyśleć, a jużdobiega mnie odgłos walnięcia piłeczką w moje okno. Połamane łodygi kwiatów iuszkodzone doniczki to także ich sprawka.

 

Czasem, słysząc po raz setny wrzask Małego Diabła, czy teżhuk w nasze drzwi, walczę z samą sobą. Zastanawiam się, czy powinnam znówzacząć odliczać do 100, czy po prostu kupić sobie zestaw Głośny Sąsiad i codziennie przez parę godzin zapuszczać im jakżerozkoszną składankę: płacz dziecka, skuwanie tynku, czy też odgłos wiertarki.

 

Ponoć ludzka cierpliwość ma swoje granice, a zemstajest słodka.

sobota, 5 września 2009

Oko w oko z atrakcjami Easky

Easkyto mała nadmorska miejscowość ulokowana na zachodnim wybrzeżuIrlandii w hrabstwie Sligo. Kiedyś była to niewielka osadaklasztorna o dość strategicznym znaczeniu w łańcuchu umocnieńprzeciw atakowi wojsk Napoleona. Dziś wioska zamiast pełnićfunkcje obronne, dostarcza rozrywki.


  


Jejmalownicze położenie przyciąga nie tylko amatorówirlandzkiego piękna, lecz przede wszystkim miłośnikówsportów wodnych. Dla tych, którzy uwielbiająkajakarstwo i surfing, Easky z pewnością będzie wymarzonymmiejscem. Masowo ściągają tu także zwolennicy pieszych wędróweki wędkarze. Bo ryb w tej małej wiosce zawsze było pod dostatkiem.Warto wspomnieć, że nazwa miejscowości wywodzi się z językairlandzkiego i oznacza właśnie miejsce obfitujące w ryby. Płynącaprzez wioskę Easky River obfituje głównie w cenionegołososia i pstrąga. Ponoć swoją wędkę zarzucał tu nawetosławiony Sean Connery.


  


Wletnim okresie mnóstwo tutaj amatorów snu pod gołymniebem. Przybywają tu z przeróżnych zakątków,parkują swe samochody i przyczepy kempingowe na polance nieopodalwyrastającego nad Atlantykiem zamku Roslee.


  


Turyścikorzystają z dobrodziejstw okolicy. Palą ogniska przy świetleksiężyca, ogrzewają się procentami, odpoczywają. Część z nichnie pozostawia po sobie nawet śladu. Druga część nie dba o to.Wokół zamku można zatem potknąć się o niedopalone patyki,puszki po piwach i inne śmieci. Znajdujące się obok zamku toaletydamskie zarastają brudem i straszą koloniami bakterii. Pozapychanesedesy przyprawiają o mdłości, a w pustych i zniszczonychrezerwuarach brakuje wody.


  


Kiedywiększość wczasowiczów odsypia nocne uciechy, my parkujemyauto koło zamku, niemalże klasycznego domu-wieży. I choć napierwszy rzut oka wydaje nam się, iż będziemy musieli zadowolićsię przyjrzeniem mu się z zewnątrz, bliższa perspektywa ukazujewejście do jego wnętrza. Podobnie zdezelowane, jak pobliskietoalety.


  


Powyginanepręty zamkowej kraty stoją otworem. Może nie dla wszystkich, aledla tych, którzy mają odpowiednie rozmiary. I dla tych,którym nie straszne pobrudzone ubranie. Bo jak się okazujechwilę później - we wnętrzu zamku trzeba miejscami niemalżeczołgać się.


  


Schodysą sprytnie zamaskowane i ciągną się przez stosunkowo wąskikorytarzyk. Tu - w przeciwieństwie do innych zamków –klatka schodowa nie jest zwyczajną klatką schodową. Jest czymś nakształt schodów ukrytych w ścianie. A w zasadzie pomiędzydwoma wąskimi ścianami.


  


Brawurana pewno nie pomoże w dotarciu na szczyt. Wspinanie się pozamkowych stopniach wymaga i czasu i rozwagi. Żeby dotrzeć w jednymkawałku na ostatnią kondygnację, trzeba patrzeć pod nogi.Patrzenie przed siebie lepiej zarezerwować sobie na sam szczyt. Botu panorama jest naprawdę ładna. A w kontemplowaniu sceneriiprzeszkadzać może jedynie morska bryza.


  


Miejskieopowieści przekazywane z ust do ust, mówią o pomysłowościówczesnych właścicieli zamku Roslee. Na stół władcytrafiały zawsze świeżo złowione ryby. A wszystko to za sprawąsprytnego drutu łączącego sieć w rzece z dzwonkiem w zamkowejkuchni. Za każdym razem, kiedy ławice łososia wpadały w pułapkę,dzwonek był znakiem dla służących, iż czas udać się nadrzeczkę po świeżą dostawę ryb.


  


NiedalekoEasky znajduje się inna atrakcja. Tuż przy drodze leży ciekawy ipotężny głaz z epoki polodowcowej. To Split Rock, nietypowa,pokaźna skała przecięta na pół. Dla naukowców jejpochodzenie jest jasne. Ale nie dla miłujących się w legendachIrlandczyków. Oni pieczołowicie otulają kamień zasłonątajemniczości i romantyzmu. Bo dla tubylców to nie jest jakiśtam polodowcowy głaz. To głaz rzucony przez samego Fionna MacCumhailla, irlandzkiego olbrzyma, któremu przypisuje sięm.in. utworzenie oryginalnej Ścieżki Giganta, o którejpisałam już wcześniej.


  


Aco mówi legenda? Było to tak… Finn wraz z innym olbrzymemCicsatóinemznalazł się na szczycie gór Ox, gdzie doszło do zakładu.Za cel postawili sobie dorzucenie głazu do morza obmywającegobrzegi Easky. Finn nie podołał zadaniu. Mimo że olbrzym dysponowałpotężną siłą, jego myśli ciągle rozpraszała niedoszła żona,która czmychnęła z jednym z jego wojowników. Więcejszczęścia miał drugi strong man. Jego głaz z hukiem wylądował wmorzu. Mówi się, iż spowodowało to olbrzymie fale. Ponoćod tego momentu morze już nigdy nie było takie samo.


  


To jednak nie koniec: zdenerwowany porażką Finn w szale zbiegł zgóry i za pomocą miecza rozłupał głaz na dwie części.Całej legendzie dodaje pikantnego smaczku inny przesąd. Ponoć ten,kto odważy się przecisnąć [ciężko mówić w tym wypadku oprzejściu] przez szczelinę trzykrotnie, zostanie zatrzaśnięty wśrodku głazu.


  


Ichoć te irlandzkie legendy najprawdopodobniej nie mają nicwspólnego z prawdą, lubię je. Irlandczycy uwielbiają światlegend, podań i mitów. A ja uwielbiam je odkrywać iprzenosić się w świat mitologicznych irlandzkich bohaterów.