piątek, 27 listopada 2009

Garść teatralnych spostrzeżeń

W poprzednim poście chciałam zamieścić kilka uwag na tematsamego „Gate Theatre”,  jednakzrezygnowałam, gdyż moja recenzja „Ptaków” zaczęła pod względem objętościprzypominać epopeję.

 

Jeszcze zanim zawitałam do wspomnianego dublińskiegoteatru, spotkało mnie pewne zaskoczenie. Otóż, korzystając ze stronyinternetowej „Gate”, by zarezerwować bilety na spektakl, zauważyłam nietypowąrzecz. Cena biletów była zróżnicowana. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybynie fakt, że nie była ona uzależniona od miejsca na widowni, a od dni tygodnia.Nigdy się z czymś takim nie spotkałam. W „Gaiety”, „Olympia” i „The Helix” nacenę biletu ma wpływ miejsce zajmowane na widowni. Logicznie rozumując: imlepszy rząd, tym większa cena. W tych teatrach najdroższe były krzesełka w początkowychrzędach. W „Gate Theatre” rząd w zasadzie nie miał znaczenia. Z wyjątkiem tegopierwszego i dwóch ostatnich – ich cena była tylko 2 euro niższa. Tunajbardziej liczył się dzień. Na spektakle rozgrywane w poniedziałki można byłonabyć najtańsze wejściówki. Wtorek, środa, czwartek – te dni były jużzdecydowanie droższe. Zaś piątek i wieczorny seans sobotni – najdroższe. Tyle wkwestii cen.

 

To była moja pierwsza wizyta w „Gate Theatre”. Zanimprzekroczyłam jego próg, wyobrażałam sobie to miejsce jako przytulny iklimatyczny teatr. Już sam budynek - dostojny i elegancki – był jakbyzapowiedzią wewnętrznego przepychu. Okazało się, że to tylko pozory. Wnętrzeokreśliłabym jako dość ciasne i klaustrofobiczne. Maleńkie foyer z niewielomamiejscami siedzącymi, równie skromna sala teatralna. To w zasadzie wszystko.Dominująca szarość, prostota wystroju – to elementy rozpoznawcze „GateTheatre”. Na próżno szukać tu przepychu i wiktoriańskiego uroku, jakiznajdziemy w „Gaiety Theatre”. Foyer miało dla mnie jedną zaletę. Przylegało donaszej sali, zatem, kiedy aktorzy chwilowo pożegnali się z publicznością iudali na przerwę, my także postanowiliśmy rozprostować kości. Z chwiląwydostania się z sali dotarł do mnie intensywny zapach świeżo zaparzonej kawy.Uwielbiam aromat kawy, zatem pomimo nieprzyzwoitej pory zdecydowałam się nafiliżankę aromatycznego napoju. Cena okazała się jak najbardziej przystępna[tylko 1,50 €], co było dla nas miłą niespodzianką.

 

Ci, którzy regularnie czytają mojego bloga, pewniepamiętają, iż miałam okazję gościć w kilku dublińskich teatrach. Odczucia,jakie miałam po zakończeniu oglądanych przeze mnie spektakli były różne. To wzasadzie była jedna duża skala emocji. Był zachwyt, było zauroczenie, niezabrakło rozczarowania i uczucia niedosytu. Było miejsce na wzruszenie i naniecierpliwe oczekiwanie na dalszy rozwój akcji. Krótko mówiąc, bywało różnie,ale nigdy nie żałowałam wyjścia na żaden spektakl. Może zabrzmi to banalnie,ale każdy czegoś mnie nauczył. I nie chodzi tutaj nawet o jakąś specjalistycznąwiedzę. Każda wizyta w teatrze była dla mnie czymś pożytecznym. Pozwalała nakonfrontację posiadanej przeze mnie wiedzy z rzeczywistością. Umożliwiała miosobistą weryfikację stereotypów i kalek myślowych.

 

Przede wszystkim szybko przekonałam się, że teatr polskinieco różni się od tego irlandzkiego. Że panują tu lekko odmienne obyczaje. Dotej pory w mojej głowie pokutowało przekonanie, iż wizyta w teatrze wiąże się zeleganckim ubiorem. I tak też zawsze się ubierałam, odwiedzając rodzime teatry.Tutaj szybko zrozumiałam, że zazwyczaj wyluzowani na co dzień Irlandczycy,przekładają swój styl bycia na ubiór. Nawet w przypadku teatrów. Kilkaset osóbna sali - kilkadziesiąt tych naprawdę eleganckich. Reszta to mieszaninaprzeróżnych styli ubioru, które zazwyczaj łączyła jedna cecha wspólna: dążeniedo szeroko pojętej wygody i swobody ruchów. Żadnych krępujących garsonek,smokingów i fraków.

 

Inny mit, który w dość szybkim tempie został obalony przezkonfrontację z irlandzką publiką, to przekonanie, iż w tego typu przybytkachnie jada się w czasie spektaklu. Można jeść w kinie, można zajadać sięprzekąskami u siebie w domu, ale nie w teatrze – takie informacje wpojono mi wPolsce. Można by powiedzieć, że teatr, to miejsce gdzie karmi się duszę, nieciało. Jakże mylne myślenie, jeśli chodzi o realia irlandzkie. Pierwsza wizytaw tutejszym teatrze i pierwsze zaskoczenie. Chipsy, prażona kukurydza, batony,a nawet lody. Przeżuwanie, szeleszczenie opakowaniami, przegryzanie, szuranie.Hałas. I te brudne sale po opuszczeniu widowni. Szok. Gdzie tutaj kultura,której notabene od miłośników teatru należałoby oczekiwać? I pytania automatycznienasuwające mi się na myśl: nie można wytrzymać tych dwóch godzin bez jedzenia?Nie można pozbierać po sobie śmieci? Czy to takie ciężkie? Czy oglądana sztukastraciłaby na jakości, gdyby się nie jadło w czasie jej oglądania?

 

W „Gate Theatre” publiczność nic nie jadła. Wreszcie nasali panowała względna cisza. Byłaby idealna, gdyby nie fakt, że wśród publikizasiadł Burak. Nie wiem, jakim cudem się tu przedostał, wiem za to, żeskutecznie raził swoim buractwem. Zaszył się gdzieś w jednym z końcowych rzędówi hałasował w najmniej oczekiwanych momentach. Głupie komentarze, głośna gadka– wiedział, jak wyrwać publikę z zadumy nad oglądanym widowiskiem. Chciałabymnapisać, że zobaczyłam, jak w jego kierunku zmierza rozwścieczony stróż, araczej jego pokaźna pięść, ale niestety nie doczekałam się takiego widoku.Niemniej jednak Burak w pewnym momencie ucichł. Czy zrobił to dobrowolnie, czyteż za „delikatną” sugestią kogoś – nie wiem. Ale to już mnie nie interesuje. Wauli zapanowała cisza. Jaka być powinna już od samego początku.

 

To był widz, który bezapelacyjnie otrzymałby ode mnie„Nagrodę Bogmana Roku”, gdybym tylko organizowała taki konkurs. NagrodęNapaleńca Roku otrzymaliby ex aequo panowie, którzy ulokowali się w pierwszym rzędziena „Lord of the Dance”. Spokojni i przyczajeni siedzieli sobie na krzesełkach,by w ciszy obserwować toczącą się akcję. Kiedy na scenie pojawiły się sametancerki w kusych strojach, z mocno wyeksponowanymi atutami, panowie dziwniesię ożywili. Unieśli ręce, zaczęli namiętnie klaskać i gwizdać, a ja oczamiwyobraźni już widziałam, jak się oblizują, ściągają z siebie koszule, wstają izaczynają nimi wymachiwać ponad swoimi głowami. Zupełnie jakby był to peepshow, nie „Lord of the Dance”.

 

Co tu dużo mówić: co kraj, to obyczaj.

poniedziałek, 23 listopada 2009

"The Birds" - w poszukiwaniu grozy i suspensu

Co sprawiło, że wybrałam się do dublińskiego Gate Theatre na „Ptaki” – spektakl oparty na opowiadaniu Daphne du Maurier? Głównie chęć rozrywki. Od mojej ostatniej wizyty w teatrze upłynęło już dobrych kilka miesięcy. Lubię zasiadać na widowni i przenosić się w świat, który tworzą przede mną aktorzy sceniczni. Nie zdziwiłam się zatem, kiedy niedawno dopadło mnie pragnienie ponownego zawitania w teatrze. Korzystając z dobrodziejstw Internetu, przejrzałam programy znanych mi dublińskich teatrów. Wybór nie był trudny. Padło na „Ptaki”. Między innymi dlatego, że od paru dni kusiła mnie ich reklama radiowa. Zapowiadało się intrygująco i ciekawie. Odrobinkę mrocznie i dreszczowo. A tego właśnie szukałam – czegoś nieco odmiennego od spektakli, które miałam już okazję obejrzeć.


  

                               

Pozytywne opinie krytyków, wyjątkowo pochlebne komentarze, jakie można było znaleźć na stronie Gate Theatre przeważyły szalę. Zapadła decyzja. Kupujemy bilety na „Ptaki”. Przez cały czas oczekiwania, przez te kilka dni, które oddzielały mnie od sztuki, żyłam w lekkim podekscytowaniu. Zastanawiałam się, czy przedstawienie, które zobaczę będzie miało klimat słynnych „Ptaków” Hitchcocka. Czy będzie w nim nastrój grozy, tajemniczości i paniki? I przede wszystkim: czy przypadnie nam do gustu.


    


Czas pokazał, że moje nadzieje okazały się płonne. Przez ponad dwie godziny trwania spektaklu nie doświadczyłam żadnych z oczekiwanych przeze mnie emocji. Nie było nastroju grozy i nie było porywającej fabuły. Przede wszystkim nie było klimatu, którego oczekiwałam. Zamiast ze strachu siedzieć na skraju fotelika, z duszą na ramieniu, ja rozsiadłam się wygodnie. Jak gdybym oglądała lekki i przyjemny film rodzinny. A to przecież były „Ptaki”. Widowisko, które powinno dostarczyć przyjemnego dreszczyku niepokoju. Nie udało mi się też odnaleźć zapowiadanego suspensu. Oczekiwałam atmosfery grozy wiejącej ze sceny. A tymczasem momentami wiało, ale nudą. Kilka ptasich pisków, trup na scenie – to za mało, by wbić mnie w fotel.

 

Duże nadzieje pokładałam w oprawie muzycznej „Ptaków” Conora McPhersona. Z doświadczenia wiem, iż odpowiednio skomponowane dźwięki potrafią spotęgować emocje. Przyczynić się do mocno odczuwanego suspensu, sprawić, by widownia wstrzymała oddech i nerwowo wyczekiwała co dalej. I tego właśnie mi zabrakło: niewielkich efektów specjalnych i mrocznej ścieżki dźwiękowej. Muzyka, owszem była. Całkiem przyzwoita. Było jej jednak za mało. Nie spełniała oczekiwanej przeze mnie funkcji.

 

By nie skupiać się tylko i wyłącznie na tym, co negatywne, przejdę do pozytywnych aspektów „Ptaków”. Zdecydowanie na wyróżnienie zasługuje obsada spektaklu. Na scenie pojawiły się dwie ważne i naprawdę utalentowane postacie: Sinéad Cusack, grająca w „Ptakach” Diane, żona Jeremy’ego Ironsa, znana m.in. z takich filmów jak: „V jak Vendetta”, czy też „Ukryte pragnienia”. Partnerował jej Ciarán Hinds, który świetnie wcielił się w rolę Nata. Niewątpliwa gwiazda dużego formatu, znany mi wcześniej z filmów: „Aż poleje się krew”, „Droga do zatracenia” i „Mickybo i ja”, a miłośnikom serialu „Rzym” doskonale znany jako Juliusz Cezar. Wspomnianej dwójce towarzyszyła zdecydowanie mniej znana, ale bardzo dobrze radząca sobie z rolą, Denise Gough, która na scenie wcieliła się w postać Julii.

 

Nie mam również żadnych zarzutów dotyczących przestrzeni scenicznej. Sztuka rozgrywa się w domu na wsi i to doskonale widać. Wszystkie rekwizyty znajdujące się na scenie spełniły swoją funkcję – z pewnością u niejednego widza pojawiło się wrażenie, iż właśnie przebywa on we wnętrzu rustykalnie urządzonego domu. Całkiem przytulnego zresztą.

 

Na wyróżnienie zasługuje końcowy efekt, który niespodziewanie pojawił się w sztuce: z kominka [jeśli wzrok nie spłatał mi figla] wyleciało stado gołębi. I to bez wątpienia był trafny pomysł. Chwyt, które z pewnością podniósł stopień atrakcyjności spektaklu. Szkoda tylko, że tego typu efektów nie było więcej. Widownia w należyty sposób pożegnała aktorów. Dostali ciepłe brawa, aczkolwiek szału nie było. Podobnie jak owacji na stojąco.

 

Podsumowując, chciałabym zaznaczyć, iż sztuka nie była zła. Nie chciałabym nikogo zniechęcać do jej obejrzenia na scenie. „Ptaki” nie wywarły na mnie zbyt dużego wrażenia nie dlatego, iż były kiepskim spektaklem. Problem tkwił po mojej stronie: ja po prostu nastawiłam się na coś innego. Miałam za duże oczekiwania w stosunku do sztuki, ciągle mając w pamięci klimatyczny film Hitchcocka. I to mnie zgubiło.

wtorek, 17 listopada 2009

A świstak siedzi...

Błogosławieni ci, którzy posiadają w pracy stołówkę,albowiem mogą najeść się w miarę tanio i smacznie.

 

Ci, których nie spotkał taki przywilej, mają kilka opcji:

 

  1. Mogą stołować się na mieście – opcja może i kusząca, ale na krótką metę. Sporadyczne skorzystanie z dobrodziejstw lokalnych restauracji i fast-foodów nie jest złe. Gorzej, kiedy tego typu lokale stają się niemalże naszym drugim domem. Opcja odchudzająca portfel i ryzykowna. To takie kulinarne bungee jumping. Jesz, ale tak naprawdę nie wiesz co. Nigdy nie masz pewności, że jakiś sfrustrowany pracownik kuchni nie wyżył się właśnie na Twoim daniu ;)

 

  1. Można oczywiście zaopatrywać się w domowe posiłki. Opcja z pewnością bardziej rozsądna, zdrowsza, [teoretycznie] smaczniejsza i tańsza, ale i bardziej pracochłonna. Trzeba codziennie coś przyrządzić, a później umieścić to w pojemniku na lunch. Nie dla zapominalskich, niezdyscyplinowanych i leniwych.

 

 

  1. Opcja ostatnia, to opcja hardcorowa. Z pewnością nie dla słabych psychicznie i głodomorów ;) Otóż można całkowicie zrezygnować ze spożywania posiłków w czasie pracy. Pomysł niezbyt rozsądny, przynoszący więcej szkody niż pożytku. Nie od dziś wiadomo, że jak Polak, tfu, człowiek głodny, to człek zły. I nie myślący. Bo jak tu myśleć, kiedy żołądek przysysa się do kręgosłupa, kiszki zawzięcie marsza grają [i szykują się na bis], a przed oczami pojawiają się przeróżne smakołyki – produkty uboczne nadgorliwej wyobraźni.

 

I tak się składa, że Połówek jest właśnie jednym z tychnieszczęśników, którzy nie posiadają firmowej kantyny. Zatem wszystko, cozostaje przez niego przyniesione do pracy, jest domowej produkcji. A dokładniejMade in Ireland. By Taita [gwoli ścisłości]. Poczucie przyzwoitości nakazuje miwyznanie prawdy. Nie jestem i nigdy nie byłam wybitną kucharką. Ale zaznaczyćtrzeba, że Tyfusową Mary też nie jestem. Ani kompletnym beztalenciem kulinarnym,którego potraw nie spróbowałyby nawet wygłodniałe dzieci z Etiopii. Eksperymentuję,daję się ponieść fantazji, uczę się na własnych błędach. Żyjemy, a to chybaprzemawia na moją korzyść. To dowód na to, że moje kulinarne „dzieła”  nie są szkodliwe dla otoczenia.

 

Z troski, w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku, a wgłównej mierze z powodu swojego nieco zarozumiałego ego [„bo ja to lepiejzrobię!”], to ja dbam o zawartość połówkowego pojemnika na lunch. Jego zadaniepolega jedynie na zabraniu z lodówki tego, co mu przygotowałam na obiad dopracy. Proste. Ale tylko pozornie. Bo oto okazuje się, że Połówek - zawsze będącyrano na autopilocie - nie do końca wywiązuje się ze swoich obowiązków. Otwieralodówkę, chwyta automatycznie pojemnik, zgarnia ze stołu kilka owoców iwychodzi z domu. Jeśli obok pojemnika na lunch stało coś innego, coś co niejest standardowym składnikiem jego posiłku, coś, co przede wszystkim nieznajduje się w jego „lunchboxie”, to coś zostaje pominięte. Tak więc wracam kiedyś do domu, otwieram lodówkę, a tam stoi zupa Połówka. Miał wziąć dopracy. Nie wziął.

 

Początkowo myślałam, że to pojedynczy wybryk Połówka. Ot,nic nie znaczący incydent – nie zauważył i nie zabrał ze sobą. Kiedy jednakczynność nabrała stałego charakteru, postanowiłam przejść do kontrataku.Podrapałam się po głowie, podumałam i wpadłam na pewien pomysł.  A mówiąc konkretnie: poszłam w śladyświstaka. Zaczęłam wszystko owijać w sreberka. Poskutkowało. Od tego momentu, zlodówki zawsze znikało wszystko, co było zawinięte w folię aluminiową, aPołówek szedł do pracy kompletnie wyposażony.

 

Zatem od dziś możecie zacząć do mnie mówić „Świstak” ;)

niedziela, 8 listopada 2009

Żywot świni (nie)poczciwej

Przebywając w Enniscrone, małym i malowniczym miasteczku w hrabstwie Sligo, natrafiłam na pewną rzeźbę. Pomnik jest niezwykle oryginalny, a jego historia ciekawa. Nie jest to figura żadnego z bohaterów narodowych Irlandii: Michaela Collinsa, Eamona de Valery, czy Daniela O’Connella. Nie jest to nawet żaden z irlandzkich pisarzy. Posąg przedstawia… czarną świnię. Tak, zwykłą czarną świnię. Z czterema racicami, z podwiniętym ogonem, z ryjem. Choć może przymiotnik „zwykła” nie do końca do niej pasuje. Ale o tym za chwilę.

    

Pomnik stoi przy głównej drodze w całkiem niedużej odległości od morza i złocistej plaży. Posąg spokojnie można by było nazwać przerośniętą skarbonką, gdyby nie fakt, że świnki-skarbonki są zazwyczaj urocze. Malutkie, różowiutkie, dobrze im patrzy z pyska. A ta w Enniscrone jest całkowitym zaprzeczeniem wspomnianych skarbonek. To raczej czarny i potężny knur z niesympatycznym ryjem i złośliwymi oczkami. Oto portret pamięciowy „Black Pig” z Enniscrone.

        

Czarna Świnia z hrabstwa Sligo była nie tylko wredna z wyglądu, ale także z charakteru. A o tym można dowiedzieć się z irlandzkiego folkloru, który wprost przesiąknięty jest legendami. Nie brakuje w nim historii przedstawiającej losy naszej dzisiejszej bohaterki. Zatem zasiądźcie wygodnie w fotelach i zapoznajcie się z żywotem niezbyt poczciwej Czarnej Świni z Enniscrone.

    

Otóż pojawiła się ona nagle. Z zaskoczenia. Niczym Superman. Z małą różnicą: ona nie przybyła, by ratować ludzkość, ale by siać spustoszenie. Gwoli ścisłości: świnia wyłoniła się z wód Atlantyku, po tym jak została przegoniona z Donegalu. Jej potężne cielsko pokrywała szczecina. Gęsta i trująca. Ktokolwiek miał z nią kontakt dotykowy, umierał.

     

Nie dość, że świnia wpadła do miasteczka na krzywy ryj, to jeszcze urządziła w nim niezłą rozróbę. Szarżowała, pożerała dzieci, zabijała mężczyzn i kobiety, każdego kto stanął na jej drodze. Nawet przyjaznym i towarzyskim Irlandczykom kończy się kiedyś cierpliwość. W chłopach zawrzała krew. Każdy poszperał w swojej chatce, wydobył z niej ostre narzędzia, a następnie przystąpił do zmasowanego ataku na świńskiego najeźdźcę.


  
 

Jak łatwo przewidzieć: jedna świnia nie ma szans w starciu z tłumem. Nawet jeśli jest rozwścieczona. Zwierzę zostało wygnane z miasteczka, a następnie zabite w miejscu, gdzie dziś znajduje się miejscowość Muckduff [co po irlandzku oznacza właśnie „czarną świnię”]. I tam też spoczęły jej zwłoki. Lokalni farmerzy nie sprostali zadaniu ich przetransportowania, zatem uradzono, iż świnia zostanie  pogrzebana na placu boju. Zamaskowano ją dużą ilością ziemi i kamieni. Ponoć kamienny grób Czarnej Świni nadal znajduje się w Muckduff, jednak nie dotarłam do niego z braku czasu.

 
Legenda jest bardzo stara, ale ciągle żywa. Czarna Świnia stała się sposobem na zarobek. Pisze się o niej piosenki, drukuje się t-shirty z jej wizerunkiem, a w miasteczku corocznie w czasie wakacji odbywa się „Black Pig Festival”, kiedy to lokalna społeczność oddaje się przeróżnym uciechom. Jest dobra zabawa, szum morza, dużo muzyki, Guinness leje się strumieniami, dzieci szaleją na plaży, a wszystkiemu przygląda się martwym okiem wielka Czarna Świnia.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Demotywator w sutannie

W przedostatnim poście pisałam o zakonnicy stosującejprzemoc wobec swojej podopiecznej. W jednym z komentarzy napisałam wtedy, iż wkrótce napiszęco nieco o moich doświadczeniach z księżmi. Zatem robię to dzisiaj.

 

Wspomniany post, jak i również ten obecny, nie mają nacelu szkalowania wizerunku osób duchownych. Wizerunku, który notabene i takjest już mocno podburzony. Kościół, a raczej jego słudzy, systematyczniezatracają swój autorytet. Po części mnie to nie dziwi. Tyle dziś zła naświecie, co gorsze: tyle zła w środowisku osób duchownych, iż niejedna owieczkapostanawia się odłączyć od stada, w którym przyszło jej przeżyć ileś tam minionychlat. Bo co zrobić, kiedy pasterz schodzi na złą drogę? Co zrobić, kiedyprzestaje mu zależeć na swoich owieczkach? Co począć, kiedy pasterz już niejest ostoją? A kimś na kształt wilka czyhającego gdzieś niedaleko, gdzieś zafurtką?

 

Taka sytuacja pociąga za sobą wiele negatywnych zjawisk.Przede wszystkim następuje chaos w stadzie. Owieczki nie wiedzą, co robić. Te onajsłabszej wierze postanawiają się wyłamać, odejść. Nie chcę mieć nicwspólnego z resztą stada. Wybierają los outsidera. Pod opieką pasterzapozostają tylko te, którym siła wiary pozwala przymknąć oko na niedoskonałościswego duchowego guru. Te owieczki rozumieją, że pasterz jest tylko człowiekiem.Nikim więcej. Że posiada słabości typowe dla istoty ludzkiej. A co za tymidzie: że jego jestestwo jest ciągiem upadków. Tych mniejszych i większych. Bokto z nas jest idealny? Kto z nas jest nieskazitelny? Czysty jak śnieżnobiałypuch tuż po opadnięciu na ziemię, przejrzysty i nieskażony niczym krople rosy?To takie ludzkie upadać. A pasterz – mimo że jest również duchowymprzewodnikiem stada – jest PRZEDE WSZYSTKIM człowiekiem. Istotą grzeszną. Walczyze swoją grzeszną naturą, odpiera demony, stara się pozostać na właściwejdrodze. Na jedynej i słusznej drodze wiodącej do Boga. Różnie mu to wychodzi,tak jak różnie wychodzi nam bycie tym, kim chcemy być.

 

Porzućmy świat alegorii, przenośni  i symboli.

 

Wychowałam się w małym, wiejskim środowisku, gdzieproboszcz pełnił niemalże rolę Boga. Starał się trzymać w garści swoichparafian, grzmiał na nich z ambony, wprowadzał swoje żelazne i kontrowersyjnezasady. Miał być duchowym łącznikiem pomiędzy Tym Na Górze a wiernymi. Okazałsię kompletnym niewypałem. Takim katolickim demotywatorem wszechczasów. Zamiastprzybliżać ludziom Boga, sprawiał że się od Niego oddalali. I z wszystkichgrzechów, które w życiu popełnił, ten chyba był największy.

 

Religia z nim to był koszmar niejednego ucznia z mojejszkoły podstawowej. Kiedy był zajęty, nie pojawiał się na zajęciach. Wtedy byłonasze małe, prywatne święto. Nie było lekcji, był szał. Radość, wygłupy, ot,głupie dziecięce wybryki. Kiedy ktoś dawał cynk, że ksiądz jednak się pojawi,pojawiało się nerwowe oczekiwanie. W niejednej głowie rodziło się pytanie: wjakim nastroju będzie nasz proboszcz? Mieliśmy nadzieję, że w dobrym. Bo dobrynastrój oznaczał, że nie będzie bicia. Zły - że wystarczy jeden fałszywy ruch,by oberwać. Zero hałasu i posłuszeństwo – tylko one gwarantowały uniknięcielania.

 

 

Oczywiście nie każde dziecko było bite. Lanie dostawałyte, które w jakiś sposób podniosły księdzu ciśnienie. Najczęściej była tochłopięca część mojej klasy. A dokładniej mówiąc: znane w szkole urwisy. Dziecitrudne, dzieci wyjątkowo problemowe, często z dysfunkcyjnych rodzin. Dzieci,których nie można było postraszyć nauczycielem, dyrektorką, ani nawet jedynką wdzienniczku i nauczycielskim dzienniku. To były dzieci, których nawet ja nielubiłam, których podświadomie trochę się bałam. Bo nigdy nie było wiadomo,kiedy łobuzowi z patologicznej rodziny przyjdzie do głowy zrobić coś złegosłabszej koleżance z klasy. Dziecko wychowane w atmosferze terroru i przemocy,często przekazuje tę przemoc dalej. Dla sfrustrowanego łobuza, to właśnie my,dziewczynki, byłyśmy najłatwiejszym celem. Słabszej płci zawsze łatwiej jestgrozić, pluć na nią, czy okładać ją twardymi śnieżkami.

 

Bicie, to nie była jedyna niedoskonałość naszego kapłana.Był on otoczony niechlubną mgiełką, która była niczym jego druga skóra. Tojednak nie wydawało mu się przeszkadzać. Robił to, czego robić nie powinien.Bił dzieci, maślanym wzrokiem wodził za kobietami i młodymi dziewczętami,mieszał się w różne krętactwa i machlojki. Pod jednym dachem mieszkał ze swojąkucharką. Tajemnicą Poliszynela były ich bliższe kontakty.

 

W mojej pamięci chyba już zawsze będzie obleśnym facetem olubieżnym spojrzeniu. Nienawidziłam przebywać z nim sam na sam, bo to groziłopodszczypywaniem z jego strony. Jednak nawet przebywanie w towarzystwie innychuczniów: koleżanek i kolegów z klasy, nie gwarantowało nam „nietykalności”.Nam, czyli mojej koleżance ze szkolnej ławki i mnie. Bo to my miałyśmynieprzyjemność być jego ulubienicami: śliczna brunetka z grubym, czarnymwarkoczem i jej „anielska” koleżanka z długimi, gęstymi blond włosami iniebieskimi oczami. Do dziś pamiętam zażenowany grymas na obliczu koleżanki.Grymas, który pojawiał się zawsze, kiedy nasz proboszcz nie oparł się pokusieuszczypnięcia jej. Grymas zmieszanego, kilkunastoletniego dziecka opierającegosię lubieżnym palcom. A okazja zawsze się znalazła. Najczęściej pojawiała sięwtedy, kiedy pochylone nad kartkami papieru, pisałyśmy sprawdzian z religii.Wtedy można było podejść, by bez wzbudzania podejrzeń, udać, że się czyta to,co piszemy. I uszczypnąć.

 

To nie był klasyczny „zły dotyk”. Jeśli w ogóle można takpowiedzieć. Nigdy nie stała nam się żadna krzywda. Nigdy nie doszło doprzestępstwa na tle seksualnym, do czegoś, co by na zawsze zniszczyło dziecięcąpsychikę i wiarę w ludzi. Podejrzewam, że moja koleżanka nigdy nie powiedziałao tym swoim rodzicom. Tak jak ja nie powiedziałam moim. To było coś, czegonależało unikać, coś, co nigdy nie było przyjemne, jednocześnie było to coś, conie wymagało interwencji dorosłych. „Niewinne” podszczypywanie. Choć może dokońca nie było tak niewinne, jeśli z lekcji religii w podstawówce pamięta sięgłównie księdza i jego lubieżny wzrok. A może nawet nie księdza, tylko zwykłegofaceta skrywającego się w sutannie księdza – pasterza duchowego. Człowiekaniegodnego zwać się sługą Boga. Niegodnego, by nosić kapłańską sutannę.

 

Po szkole podstawowej przyszła pora na liceum. I nakolejne rozczarowanie. Cztery lata nauki i czterech różnych duszpasterzy. Kiedypolubiłam pierwszego z nich, na wszystkich spadła szokująca nowina. Niedowierzanie,szok, zdziwienie. Rozczarowanie. Ksiądz powędrował za kraty, a moja klasadostała nowego sługę bożego. Tylko tym razem już nie wysilałam się, by muzaufać i by wykrzesać dla niego choć odrobinę sympatii. Kolejny trzy lata mojejnauki minęły, a ja od tego czasu już ze swego rodzaju nieufnością spoglądałamna facetów w sutannach. Ale od Boga nie odeszłam, bo uważam, że głupotą jestodchodzenie od Niego ze względu na występki kleru.

 

Dziś, kiedy wspominam tamte czasy, zastanawiam się, jakimcudem udało mi się ciągle pozostać wierzącą i praktykującą katoliczką. Po tym,co widziałam, po tym, co przeszłam, mogłabym spokojnie odsunąć się od Boga. Odkościoła, od wszystkiego co z nim związane. Z pewnością dostałabymrozgrzeszenie od innych. Szczególnie od tych, którzy z podobnych powodówwystąpili z szeregu katolickich owieczek. Ale czy kiedyś sama sobie byłabym wstanie udzielić rozgrzeszenia?