wtorek, 28 grudnia 2010

Zabytkowe oblicze Roscrea

 

Ciężko byłoby nazwać Roscrea miasteczkiematrakcyjnym turystycznie. Roscrea ma niewielkie rozmiary i kilka zabytków. Sąstare, kamienne, mniej lub bardziej ciekawe. Nie warto przejechać pół wyspy, byje zobaczyć, jednak będąc przejazdem malutkim grzechem byłoby ich pominięcie.Bogactwo dziedzictwa narodowego Roscrea raczej nie zrobi wrażenia naprzeciętnym turyście nastawionym na intensywne wrażenia wizualne. Na koneserzebyć może tak.

  

Zabytki Roscrea są dogodnie usytuowane.Leżą w bardzo małej odległości od siebie. Największym atutem tej mieściny jestw moim odczuciu zamek Gate Tower zbudowany w XIII wieku przez Anglo-Normanów.Prosta budowla wydaje się mało interesująca z zewnątrz. Uwagę przykuwa mostzwodzony – atrybut, który niezbyt często można oglądać w tutejszych zamkach.

  

Ten, kto zdecyduje się na małą podróż dozamkowej przeszłości, prawdopodobnie nie pożałuje. Wieża  Gate Tower jest niezwykle klimatyczna. Już nasamym wstępie – w recepcji – wzrok przykuwa krata umieszczona w podłodze. To„oubliette”, w bardziej zrozumiałym języku znana jako loch.


 


Nazwa „oubliette” oddaje całą swojąspecyfikę. W języku francuskim „oublier” znaczy zapomnieć. Nieszczęśnicywrzuceni do tego lochu mogli zapomnieć o świecie. Świat powinien zapomniećtakże o nich – z lochu było tylko jedno wyjście.

  

Dotarcie na pozostałe kondygnacje wieżyoznacza spacer po zamkowych schodkach. To nieco karkołomny wyczyn szczególniejeśli jest się nierozważnym. Poszczególne schody mają różną wysokość i szerokość.Nie na darmo zwą się „schodami potykaczami”. Normanowie zrobili wszystko, by zaich pomocą uprzykrzyć życie potencjalnym najeźdźcom.  Schody wiją się zgodnie z ruchem wskazówekzegara i tylko czekają na to, by zrzucić nieuważnego turystę.

  

Kolejne piętra to kolejne atrakcje. Wgłównej komnacie zamku zobaczymy oryginalny, czternastowieczny sufit osklepieniu żebrowym. Nieliczne reprodukcje mebli, jak i tablice informacyjne,którymi oblepione są tamtejsze komnaty skutecznie pokażą nam, jak żyli dawnimieszkańcy zamku.


 


Małe i ustronne pomieszczenie na samymkońcu sali bankietowej, to nic innego jak ówczesna wygódka Normanów. To tuwieszano swoje ubiory, aby skorzystać z dobroczynnej mocy amoniaku, a co za tymidzie, pozbyć się z ubrań wszystkich niechcianych pasożytów.


  


Zamkowa latryna była nie tylko wygodnymrozwiązaniem, lecz także rozsądnie skonstruowanym pomieszczeniem. Jak głosiciekawostka, otwór w toalecie był umieszczony pod takim kątem, aby strzałyłuczników nieprzyjaciela nie mogły nikogo dosięgnąć.

  

Ostatnia kondygnacja zamku mieści w sobiekuchnię. Można tu także zobaczyć, jak wyglądał zamek w latach swojej świetności.Tu jednak nie kończy się nasza przygoda z zamkiem w Roscrea. Na dziedzińcuzamkowym czeka na turystów Damer House, osiemnastowieczna rezydencja w styluprzedpalladiańskim.

  

Ta prosta, trzykondygnacyjna budowla osymetrycznej fasadzie sprawia wrażenie niezbyt interesującego obiektu.Wyeliminowanie jej ze swojego planu zwiedzania byłoby błędem. W środku znajdująsię przeróżne ekspozycje. Warto zwrócić uwagę na masywne, ręcznie zdobioneschody sosnowe.

  

Architekt budynku nie jest znany. DamerHouse w swojej prawie trzystuletniej historii pełnił różne funkcje: koszar,sanatorium, technikum. Jeszcze jakieś trzydzieści kilka lat temu budynek był wtak opłakanym stanie, że w zasadzie cudem udało mu się uniknąć zburzenia. Dziękidziałaniom OPW udało mu się przywrócić przyzwoity wygląd.

  

W obrębie zamkowych murów znajduje siętakże niewielki ogród z osiemnastowieczną fontanną i… wyjątkowo brudną wodą.Ławki pozwalają na przycupnięcie w cieniu i chwilę relaksu z książką w ręku.Zazwyczaj nie ma tutaj tłumów, więc w ogrodach można cieszyć się względnąciszą.

  

Ci, którzy mają chęć zapoznania się zinnymi, mniejszymi atrakcjami Roscrea, powinni udać się na mały spacer. Wpobliżu zamku, na Church Street, znajduje się okrągła wieża z X wieku.


 


Niestety nie posiada ona swojegocharakterystycznego stożkowatego zakończenia, co zdecydowanie odjęło jej dużouroku. W XVIII wieku daszek wieży został zniszczony przez ogień armatniBrytyjczyków. Wieża jest ostatnim istniejącym elementem z dawnego klasztoru.


 


Po drugiej stronie ulicy znajduje sięniezbyt ładny kościół świętego Cronana. Kiedyś wznosił się tutaj klasztor. Dziśjuż go nie ma. Pochodząca z niego, drogocenna księga - Book of Dimma –przechowywana jest w dublińskim Trinity College.


 


Na teren przykościelny wkracza się przezdość ładną romańską bramę. Po jej prawej stronie stoi kolejny zabytek Roscrea,St Cronan’s Cross, replika wysokiego krzyża datowanego na XII wiek. Oryginałznajduje się w „The Black Mills”, budynku leżącym nieopodal okrągłej wieży. Kiedyśbyć może olśniewał urodą, jednak ślady działania pogody i ludzi nie pozostałydla niego bez znaczenia.

  

I to by było tyle, jeśli chodzi o zabytkowemonumenty Roscrea. Jeśli chcecie bliżej poznać to miasto, życzę Wam szerokiejdrogi. Podążajcie własnym szlakiem, docierajcie tam, gdzie chcecie. Japrzedstawiłam Wam te zabytki, które uważam za najciekawsze. Ale to wcale nieoznacza, że w Roscrea nie znajdziecie nic ciekawszego.

 

 

środa, 22 grudnia 2010

Moje zwyczajne wspomnienia wigilijne

Od zawsze uwielbiałamświęta Bożego Narodzenia. Już jako dziecko oczekiwałam ich z niecierpliwością iz wypiekami na twarzy myślałam o zbliżających się rytuałach związanych zgrudniem. Święta były dla mnie nie tylko upragnioną dla każdego dziecka przerwąod zajęć szkolnych, ale przede wszystkim okresem rodzinnym, wyjątkowym i pełnymmagii. W tej całej otoczce poprzedzającej święta było coś podniosłego, cośniezapomnianego. Określiłabym to jako nastrój pozytywnego napięcia, wyczekiwaniana coś ważnego. To był patos w absolutnie pozytywnym znaczeniu tego słowa - patosniewymuszony, udzielający się samoistnie i napełniający serce radością.


Boże Narodzenie było dlamnie także wspaniałą mieszanką zapachów świątecznych potraw i ciast. Mojerodzeństwo i ja mieliśmy to szczęście, że na straży naszego domowego ogniskastała westalka z krwi i kości. To dzięki niej nasz dom zawsze wypełniony byłzapachem domowej kuchni: przepysznych ciast i potraw. Postawienie na wigilijnymstole gotowców świeżo zdjętych ze sklepowych półek było dla mojej Mamy czymśnie do pomyślenia. I może właśnie dlatego uwielbiam święta - że we wszystkimczuć było jej zasługę, dotknięcie jej ręki. I może właśnie stąd brała się magiatych świąt - pochodziła z kochającego, matczynego serca.


Z uśmiechem wspominamwigilijne oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę. I te wszystkie wigilijne przesądy,w które obfituje polski folklor. Biały obrus, a na nim siano, zawsze parzystaliczba potraw i jedno wolne miejsce dla niespodziewanego gościa. Usilnestarania, by w czasie wieczerzy nie zrzucić ze stołu sztućców, by uczynić tendzień wyjątkowym: pozbyć się wszelkiej złości z serca, być miłym dla innych,być po prostu dobrym. I absolutnie nie płakać i nie kłócić się, bo przecież"jaka Wigilia, taki cały następny rok". Pamiętam też gorączkowe poszukiwania1 grosza ukrytego w wigilijnych pierogach z kapustą - grosza symbolizującegopomyślność i szczęście w nowym roku. Jak mogłabym zapomnieć o wspólnejmodlitwie i kolędowaniu przy oświetlonej choince - czynnościach jakże prostych,ale niesamowicie jednoczących rodzinę, lub o wieczornym spacerze na pasterkę, owzruszeniu, które zawsze mnie ogarniało, gdy kościół wypełniały słowa i melodiemoich ulubionych kolęd. I nawet wspólne wpatrywanie się w szklany ekrantelewizora wyświetlający perypetie Kevina samego w Nowym Jorku bądź w domumiało w sobie urok.


Święta Bożego Narodzeniazawsze były moimi ulubionymi. I żadne inne nie są w stanie ich zastąpić. Niechcę wyrosnąć z tej mojej fascynacji Bożym Narodzeniem, bo dlaczego miałabympozbawiać się tej przyjemności? Tak szczerze powiedziawszy, to trochę żal mitych ludzi, którzy nie potrafią docenić uroku świąt. Którzy nigdy nie odkryliich magii, bo okres świąteczny sprowadzał się dla nich tylko i wyłącznie donielubianych czynności: do przymusowego sprzątania, gotowania, spędzania czasuw niekoniecznie lubianym gronie.


Mój przepis na nastrojowei przyjemne święta jest niezwykle prosty: należy je spędzić tak, jak się chce,z tym, kim chce się dzielić swój czas. Nie robić nic na siłę, a już na pewnonie dlatego, że "tak wypada" i "tak trzeba". Masz ochotę naWigilię w kameralnym gronie, to ją właśnie taką uczyń. I nie zastanawiaj się,co powie na to ciotka Hania i jak to skomentuje sąsiad Bogdan. Sukces tkwi wżyciu w zgodzie z samym sobą. Dajmy się otulić świątecznej magii, ale nie dajmysię ogłupić przez konsumpcjonizm i komercję. Znajdźmy złoty środek. Ipostarajmy się poszukać w sobie samych dobrych stron, aby koniecznie pokazać jew święta. Nie wierzę w to, że w każdym z nas tkwią wrodzone pokłady dobra, alekażdy z nas ma w sobie serce - okażmy je innym. Niekoniecznie najbliższym. Idla przykładu, zamiast rzucać klątwę na przypadkowego nieszczęśnika, który wsklepie wjechał w nas wózkiem, poślijmy mu uśmiech.


Wiem, że nie każdyczytający te słowa jest wierzący. Ale tym, którzy wierzą, tym, którzy wiedzą,po co są święta Bożego Narodzenia, życzę przyjemnych i magicznych chwil przyświątecznym stole, a także niezapomnianej atmosfery miłości i szczęścia.Atmosfery, która co roku każe Wam na nowo poszukiwać tego pięknego czasu, któryupłynął na wspólnym, rodzinnym biesiadowaniu. A poza tym: spełnienia Waszychplanów i marzeń!

czwartek, 16 grudnia 2010

Top 7 Oslo

Jak już wcześniej wspominałam, nie mammożliwości przedstawienia Wam wszystkiego, co udało mi się zobaczyć w stolicyNorwegii. Choć jeszcze długo mogłabym pisać na temat kraju Wikingów, czaszakończyć tę tematykę, abym znów mogła skupić się na zabytkach wyspy. Tymczasemzapraszam Was do zapoznania się z pozostałymi atrakcjami Christianii*. To takamini-ściąga. Turystyczne Oslo w pigułce:

  

  1. Holmenkollen to kompleks sportowo-turystyczny złożony ze skoczni, symulatora skoków narciarskich i Skimuseet – Muzeum Narciarstwa. Warto zajrzeć tutaj chociażby tylko po to, by dowiedzieć się, jak wygląda skocznia, która czterokrotnie dała zwycięstwo Małyszowi. To też doskonały punkt do podziwiania panoramy miasta.

  

  1. Kvadraturen to warta zobaczenia klimatyczna część miasta zawierająca zabytkową zabudowę. Znajduje się tu uroczy pierwszy rynek Oslo – Christiania Torv z kawiarenkami i ciekawą fontanną przedstawiającą rękawicę Christiana IV. Jest tu ładnie, przytulnie i nastrojowo.

  

  1. Vikingskipshuset, czyli Muzeum Łodzi Wikingów, to jeden z ciekawszych obiektów tego typu w całym Oslo. Znajduje się tu wiele interesujących eksponatów przybliżających życie skandynawskich wojowników. Zdecydowanymi perełkami są trzy drakkary – łodzie Wikingów – z czego dwie są naprawdę imponujące. Były one nie tylko bardzo dobrymi środkami transportu, lecz także miejscem pochówku dla osób o wysokiej randze w społeczeństwie. Odbywano w nich symboliczną podróż do krainy zmarłych.

  

  1. Frammuseet warto odwiedzić chociażby dla słynnego statku polarnego Fram – jedynego statku żaglowego na świecie, który dotarł w najdalsze rejony Północy. To właśnie na jego pokładzie grupka norweskich badaczy odbywała swe wyprawy polarne. Obecnie każdy może wejść na pokład „najsilniejszego statku świata” i poczuć się jak jeden z polarników. Przed muzeum znajduje się z kolei inny statek polarników – Gjøa.

  

  1. Kon-Tiki Musset to jeszcze jedno z ciekawych muzeów leżących na półwyspie Bygdøy. Jest ono całkowicie poświęcone wyprawom oceanicznym naukowca Thora Heyerdahla. Do najciekawszych obiektów bez wątpienia należy trzcinowa łódź Ra II i tratwa Kon-Tiki zbudowana z lekkiego drewna balsa bez użycia gwoździ. W sklepiku można zaopatrzyć się w ciekawe i egzotyczne pamiątki przywodzące na myśl Polinezję i Wyspy Wielkanocne.

  

  1. Den Norske Opera & Ballett – gmach tej nowoczesnej opery wyjątkowo ładnie prezentuje się w pogodny i słoneczny dzień. Widać wówczas doskonały kontrast pomiędzy lazurem nieba a śnieżnobiałym włoskim marmurem, którym pokryty jest budynek. Ukośny dach stanowi bardzo dobry punkt widokowy. Wielki plus dla architektów opery – budynek jest nowoczesny i elegancki. Szczególnie w środku.

  

  1. Rejs po Oslofjorden powinien być żelaznym punktem każdej wycieczki do stolicy Norwegii. Port w Oslo jest miejscem ruchliwym i żywym – nawet poza ścisłym sezonem turystycznym zawsze znajdzie się jakaś łódź, na pokładzie której można wyruszyć na dłuższy bądź krótszy rejs. Warto skorzystać z tej opcji, poczuć wiatr we włosach i spojrzeć na Oslo z wodnej perspektywy. Albo zwyczajnie udać się na objętą ochroną wysepkę Hovedøya, gdzie znajdują się ruiny klasztoru i przeróżne unikalne kwiaty.

 

_____________

 

* W 1624 r. wybuchł wielki pożar, któryznacznie zniszczył Oslo. Miasto odbudowano na rozkaz  króla Christiana IV i na jego cześć nazwanoChristianią. Do nazwy Oslo powrócono stosunkowo późno, bo dopiero w 1925 roku.

piątek, 10 grudnia 2010

Bo happy endy są tylko w bajkach!

Długo go wyczekiwałam. Niczym zakochany podlotek oczekującyswego ukochanego, podbiegałam co kilkanaście minut do okna i nerwowo wyglądałamprzez nie, aby upewnić się, czy to aby już. Ale parking był pusty. Pozostał nanim tylko suchy, ciemny plac jako przypomnienie po stojącym tu uroczymsamochodzie. Nigdzie nie zobaczyłam masywnego, białego vana, który miał się tutajpojawić. Wreszcie, po południu, dostałam cynk, że wyczekiwany przeze mnie gośćnadjeżdża. W mojej głowie rozbrzmiały pierwsze wesołe fanfary i autentyczniepoczułam, jak z serca spada mi pokaźnej wagi kamień. Uff!

 

Akurat byłam na parterze, kiedy zobaczyłam oczekiwanegobiałego vana i niespodziewanie jeszcze jedną samochodową sylwetkę - eleganckiegoPassata. Kierowca vana musiał przez okno dojrzeć także mnie, bo zamiast dzwonkado drzwi, rozległo się krótkie, acz donośne pukanie. Poprawiłam włosy,krytycznym okiem zlustrowałam swój wygląd i chwyciłam za klucz, by otworzyćdrzwi. Spodziewałam się jednego faceta, zobaczyłam dwóch. Jeden w kwiecie wieku,z kędzierzawą czupryna, o dość przyjemnym obliczu, ale niski. Drugi wysoki, alepo pięćdziesiątce. Nie traciliśmy czasu na zbędne ceremonie. W końcu Panowieprzyjechali tutaj w konkretnym celu. W celu naprawy ogrzewania, które nie działałojuż od – uwaga! uwaga! – miesiąca.

 

Nie lubię, gdy ktoś w czasie pracy patrzy mi na ręce,zatem wyznając zasadę „nie czyń drugiemu tego, co tobie niemiłe” zostawiłamPanów w lodowatej kuchni. Bez skrupułów udałam się na piętro do jedynegopomieszczenia, w którym panowała przyzwoita temperatura – wynik pracy małego,ale efektywnego przenośnego grzejnika elektrycznego. Od czasu do czasudobiegały do mnie nieco przytłumione odgłosy rozmowy, na które nie zwracałamwiększej uwagi. Aż do chwili, gdy dotarło do mnie głośne, dwukrotne wołanie:„haaallooo?”. Nie bez żalu wychyliłam się z mojej ciepłej „nory” i stanęłam naszczycie schodów. „Taaak?”, rzuciłam do mojego rozmówcy, uroczo przewieszonegoprzez balustradę u podstawy schodów, tłumiąc zarazem uśmiech, który konieczniechciał wypełznąć na moje lico. Pan słodkim głosem poprosił o rachunek za gaz,czym mnie totalnie zaskoczył, powodując tym samym głupi wyraz mojej twarzy.„Ra-chu-nek???”, powtórzyłam zdziwiona i z wysoko uniesionymi brwiami udałamsię do pokoju, by z segregatora wyciągnąć potrzebny świstek papieru. Już wkuchni, na parterze, Pan wyjaśnił mi, że musi odpisać pewne dane z rachunku. Poczym podziękował, oddał mi rachunek, a ja ponownie udałam się do sypialni.

 

Potem sprawy potoczyły się szybciej. Niespodziewany gość odjechałswoim Passatem, a Pan Bujna Czupryna, nazwijmy go Donal, został nadal, abygrzebać w bojlerze. Po jakiejś godzinie weszłam do kuchni rozcierając ręce izagadałam Donala. „Strasznie tu zimno. Robię herbatę. Chciałbyś się napić?”.Szczerze powiedziawszy, miałam ochotę na kawę, ale moi znajomi Irlandczycy jużdawno zrobili mi pranie mózgu i wbili do głowy fakt, że narodowym,bezprocentowym napojem jest zdecydowanie herbata i właśnie ją należy podaćmieszkańcowi tej wyspy. Donal ochoczo przyjął moją propozycję, a ja skacząc pokuchni niczym kózka, zgrabnie omijałam rozstawione przez niego narzędzia.Wystawiłam na stół mleko [bo Irlandczycy uwielbiają herbatę z dodatkiem mleka]i cukier. Zaczęłam w duchu błogosławić wszystkie dzieci, które nie pojawiły sięu nas w Halloween, bo tylko dzięki temu mogłam wyłożyć na stół także słodkości,które kupiłam specjalnie z uwagi na przebierańców halloweenowych. Już miałamsię udać na piętro, gdy Donal chwycił gorący kubek, batonika i zaczął mniezagadywać. Zatrzymałam się, oparłam o futrynę drzwi, trzymając kubek w rękach izaczęłam odpowiadać na padające w moim kierunku standardowe pytania: „Skądjesteś? Jak podoba Ci się Irlandia? Jak długo tu mieszkasz? Ile mieszkańców maPolska?”, a także te mniej standardowe: „A jak wygląda system ogrzewania wPolsce? Jest taki sam jak tu?”.

 

Po batoniku został tylko papierek, a Donal powrócił dorozparcelowanego bojlera. Do swoich czynności powróciłam także ja, ale zanimudałam się do pokoju, rzuciłam mu jeszcze jedno zdanie: „Gdybyś mniepotrzebował, będę w sypialni u góry”. Potem, czytając książkę, niemal niezaczęłam się głośno śmiać – dotarła do mnie dwuznaczność tego niby niewinnegozdania. Donal zjawił się w mojej sypialni jakieś pół godziny później – lekkopukając do drzwi i prosząc o pozwolenie na wejście. Bynajmniej nie w celu„towarzyskim”, a tylko po to, by oznajmić mi, że wykonał zadanie, ogrzewanieznów działa, a on teraz chciałby sprawdzić pozostałe grzejniki.

 

Nie chciałam wierzyć w to, co usłyszałam, więc grzejnikisprawdziliśmy wspólnie. Każdego dotykałam ręką i robiłam coraz bardziejzaskoczoną minę. Działają! Wszystkie! I nawet ten toporny w salonie też działa!Już miałam ochotę wyściskać i wycałować Donala, ale z obawy o oskarżenie mnie omolestowanie seksualne poprzestałam na innej, bardziej oficjalnej formiepodziękowania: „You are a star!”. Donal podziękował za poczęstunek, pozbierałswoje narzędzia i obiecał wpaść później, by sprawdzić, jak działają grzejniki.Odprowadziłam go do drzwi wzrokiem pełnym wdzięczności i powtarzając niczymkatarynka: „Dzięki, naprawdę dzięki! Właśnie uratowałeś nam życie!”

 

Temperatura w domu powoli zaczęła wzrastać. Z 8 stopnizrobiło się 20, agdy Połówek wrócił z pracy przywitałam go następująco: „Kochanie, nieuwierzysz, ogrzewanie znów działa!”. Nie boję się tego powiedzieć: cieszyliśmysię jak małpy, które przedarły się na teren plantacji bananów. Znów odżyliśmy ibyliśmy skłonni postawić Donalowi pomnik wdzięczności, gdyby nie jeden małyszczegół…

 

Całe półtora dnia cieszyliśmy się ciepłem w domu. Dziśrano obudził nas znajomy chłód. Ogrzewanie automatycznie zaprogramowane na uruchomieniesię rano nie zadziałało. Na dzień dobry powiedzieliśmy sobie: „witamy wkoszmarze minionego miesiąca!”.  Przyśniadaniu Połówek znów wyglądał jak troll waciakowy, a ja znów trzęsłam się zzimna i wypuszczałam ustami obłoczki pary. Bańka mydlana szybko pękła. Witamyponownie w epoce lodowcowej.

 

***

Odkryłam, że niska temperatura w domu ma jeden plus.Organizmy żyjące przechodzą w fazę sztucznej hibernacji. Wierzcie lub nie, alemoje kwiaty cięte, które kupiłam blisko TRZY tygodnie temu nadal stoją weflakonie i wyglądają jak NOWE. No dobra, gerbery nieco oklapły, ale resztazachowała się fantastycznie. Nawet róża się niesamowicie dobrze trzyma. Nie  używam brzydkich słów, ale teraz muszę tonapisać, aby podkreślić całą sytuację: un-fucking-believable!

 

[Zatem tak pocichutku liczę, że przez ten miesiąc procesy starzenia się mojego organizmu zostałyskutecznie zahamowane i za piętnaście lat nadal będę wyglądać jak młoda, gładkabogini. O!]

wtorek, 7 grudnia 2010

Grudniowy podmuch zimy

Nie mam ostatnio czasu na pisanie, choć myśli kotłują się w głowie i chciałyby się z niej wydostać, więc dzisiaj wrzucam tylko same zdjęcia. Zapraszam na spacer po ośnieżonych, wiejskich drogach Irlandii.

 

   


 

 

      

   tyle śniegu wystarczyło, by zamknąć szkoły

  

  A oto kogo spotkałam w mglisty, chłodny poranek. Biedactwa, kiedy mnie zobaczyły w tej mojej puchowej kufajce, chyba wzięły mnie za farmera, bo zaraz do mnie przybiegły...

  

  ...popatrzyły miłosiernym wzrokiem....

   

 ...zrozumiały, że nic ode mnie nie dostaną...

  

...i odeszły

   

    

środa, 1 grudnia 2010

z wyrwanej kartki pamiętnika

Dwa dni opadów śniegu, kilka(naście) stopni mrozu,kilkucentymetrowa warstwa białego puchu i życie w moim małym mieście zostało przewróconedo góry nogami. Nie można powiedzieć, że miasto zamarło, ale tempo życiazdecydowanie zwolniło. Zwolnili też kierowcy na drogach. Irlandczycy, nieprzyzwyczajeni do śniegu i mrozu, w większości przypadków zachowują wyjątkowąostrożność na drogach. Trafić na samochód snujący się po osiedlu 20km/h to nieproblem. Tubylcy dzwonią do radia i zadają przeróżne pytania: czy powinien zacząćwozić gaśnicę / łopatę w aucie? A co z łańcuchami na koła?

 

Z niedowierzaniem patrzę na fotki zrobione w grudniu 2006roku. Święta Bożego Narodzenia, śniegu brak. Rok później ta sama sytuacja:pozujemy przed domem, bez kurtek, bez czapek. W ogródku zielona trawa, naparapecie doniczki z kwitnącym (!) geranium. Tylko świąteczne ozdoby przeddomem sąsiada przypominają, że to Boże Narodzenie.  Zima w 2008 roku przyniosła podobne sceny. Wzeszłoroczną pojawił się śnieg. Była gołoledź i zwiększona ilość wypadków nadrogach. Doskonale pamiętam ten widok: tylko w jednym rzędzie domów na naszymosiedlu dwa rozbite auta. W tym jedno nasze. Pamiętam też te kilkanaścienajgorszych sekund w moim życiu i przerażającą, natarczywą myśl: Boże… zarazsię rozbijemy!

 

***

Wtorek, ostatni dzień listopada 2010 roku. Wstaję z łóżkai widzę, że mamy pierwsze poważne opady śniegu. Dzieci wychodzą na ulice, alezamiast wsiąść do szkolnego autobusu, po chwili wesoło wracają do domów. Szkołysą zamknięte. Wystawiony przed dom kubeł z odpadkami stoi tak przez cały dzień.Śmieciarka tutaj nie dociera.

 

Stoję przy oknie i z delikatnym uśmiechem na twarzyobserwuję to, co dzieje się na osiedlu. Nie wiedziałam, że mieszka tu aż tyledzieci! Powstają pierwsze bałwany, padają pierwsze kule śnieżne. Słychać wesołyśmiech, pokrzykiwania, a z oddali żałosne dziecięce wołanie: „nie chcę jeszczewracać!”.

 

Mam przymusowe wolne od pracy. I mnóstwo energii. Wpadamna pomysł zrobienia Połówkowi niespodzianki. Wciągam zimowe buty, zakładamczapkę, kurtkę, rękawiczki i wychodzę z domu. Dobrze znów słyszeć śniegtrzeszczący pod butami. Po pokonaniu kilku kilometrów docieram do centrummiasta.  Moje jeansy są mokre od śniegu.Kupuję cappuccino dla Połówka i idę do niego do pracy. Zobaczyć jego zaskoczonąminę – bezcenne!

 

Bezceremonialnie korzystam z wolnego dnia. Wychodzę zjednego sklepu, wchodzę do drugiego. Powoli zapada zmrok – od minionejniedzieli miasto zdobią świąteczne światła. Odwiedzam bibliotekę, wypożyczamcztery książki i wracam do domu. Jest zimno, ciemno, a padający śniegprzesłania mi widok. Z ulgą docieram do domu i ściągam mokre spodnie. Wieczórspędzam w łóżku czytając Dostojewskiego i Archera.

 

***

Środa. Dalszy ciąg atrakcji. Znów mam wolne. Szkoły nadalzamknięte, choć śniegu dzisiaj mniej. Odwołane zostaje biznesowe spotkaniePołówka, a także moje wieczorne zajęcia. Po południu dzwoni Mary i przeprasza,że nie może po mnie dzisiaj wpaść. Spodziewałam się tego. Mówię, że nic się niestało. Wygląda na to, że po raz pierwszy od dawna spędzę środowy wieczór wdomu. Nice.

 

Ciekawa jestem, co przyniesie jutrzejszy dzień.

sobota, 27 listopada 2010

Vigelandsparken - najciekawszy park Oslo

 

Największym parkiem Oslo, a zarazemnajbardziej godnym uwagi, jest Vigelandsparken. Park Gustava Vigelanda,uzdolnionego norweskiego rzeźbiarza, zmarłego sześćdziesiąt siedem lat temu,ucznia samego mistrza Rodina.

  

Nie jestem jakąś wielką miłośniczką rzeźbiarstwa,ale jeszcze zanim pojawiłam się w stolicy Norwegii, wiedziałam, że jedną zatrakcji, które muszę obejrzeć, będzie właśnie ten park. Dlaczego? Dlatego, żenie jest to zwyczajny park. To nie tylko miejsce, gdzie można odetchnąć odzgiełku miasta, ochłodzić się w cieniu drzew, czy odpocząć wylegując się natrawie i urządzając sobie piknik. Wizyta w Vigelandsparken jest przedewszystkim możliwością zapoznania się ze sztuką Gustava Vigelanda. Jestdoskonałą okazją do spojrzenia na świat widziany oczami artysty.

  

W parku Vigelanda znajduje się aż 212 rzeźbtego artysty. Rzeźb z brązu i granitu - niezwykle naturalistycznych, nagich i nacechowanycherotyzmem. Bez trudu można się domyślić dlaczego te monumenty uchodzą zakontrowersyjne. Rzeźby już od dawna budziły skrajne emocje wśródodwiedzających: od zachwytu aż po oburzenie.

  

Wiele figur odzwierciedla różne etapyludzkiego życia. Wiele z nich doskonale oddaje główny motyw twórczościVigelanda: fascynację siłami witalnymi i erotyzmem. Artysta nacechował swojerzeźby także ogromem realizmu: postacie są nie tylko młode i piękne. Nanieruchomych obliczach posągów niejednokrotnie odmalowują się trudy życia. Ominionych latach przypominają zmarszczki i obwisłe ciało.

  

Nie brakuje również rzeźb dzieci – wśródktórych zdecydowanie najbardziej popularny jest Sinnataggen, RozłoszczonyChłopiec. Figurka rozgniewanego dziecka budzi wyjątkowo duże zainteresowanie.Aby zrobić sobie z nią zdjęcie, trzeba ustawić się w kolejce.

  

Vigeland w swoich rzeźbach ukrył specyficznąwizję człowieczej egzystencji. Obnażył ludzkie piękno, ale i brzydotę. Ukazałciemne strony ludzkiego charakteru, co doskonale widać w Monolicie –siedemnastometrowej rzeźbie górującej nad całym parkiem.

  

Słynny monument tworzy aż 121 splecionychze sobą postaci. To alegoryczne spojrzenie na ludzkie czyny. Nasze życiesprowadza się do ciągłej wspinaczki. Każdy chce być wyżej i wyżej. Ludziemozolnie wdrapują się na szczyt wchodząc po drodze jeden na drugiego. Ilu jestw naszym środowisku właśnie takich ludzi?


  


Spacerując w parku nie sposób nie zauważyćogromnej fontanny. To również jedno z bardziej znanych dzieł Vigelanda.Imponującą fontannę tworzy sześciu olbrzymów dźwigających na swoich barkachpokaźnych rozmiarów naczynie z wodą. Placyk otaczający fontannę wyłożony jestmozaiką. Zabawnie jest oglądać turystów skaczących po niej, próbującychodnaleźć ukrytą w labiryncie ścieżkę.

  

Ciekawe jest również Livshjulet – KołoŻycia – odzwierciedlające niekończący się cykl ludzkiego życia. Rzeźbautworzona jest ze splecionych ciał dorosłych i dzieci.

  

Moja uwaga skupiała się nie tylko namonumentach, lecz także na fantastycznie ozdobionych bramach z kutego żelaza.Pięknie się prezentowały – tak misterna robota była doskonałym zwieńczeniemtego, co wcześniej udało mi się zobaczyć.


  


Park ma bardzo duże rozmiary i chcąc się spokojnieprzyjrzeć każdej z figur, można tutaj zabawić nawet i kilka godzin. Na jegoterenie znajduje się między innymi muzeum Gustava Vigelanda, a przy głównymwejściu jest centrum dla odwiedzających. Park cieszy się dużą popularnością nietylko wśród turystów, lecz także mieszkańców Oslo, co doskonale przekłada sięna ilość odwiedzających.