piątek, 25 czerwca 2010

Kolejna odsłona Dingle

Ciężko jest mi w kilku słowach podsumowaćpółwysep Dingle. Powiedzieć, że jest ładny, spektakularny, widowiskowy – to zamało. Słowa te nie będą w stanie oddać bogactwa jego dziedzictwa narodowego ijego specyfiki.


  


Choć półwysep ten sławę zawdzięcza głównieswojej urodzie, warto pamiętać, że Dingle to nie tylko widoki. Scenerie głębokozapadające w pamięć to tylko jeden z jego aspektów. Przede wszystkim warto zapamiętać,że jego ziemia stanowi prawdziwą skarbnicę zabytków.


  


Pozwolę sobie na swobodne porównanie ipowiem, że półwysep Dingle jest takim naturalnym muzeum irlandzkiegodziedzictwa narodowego. Jego peryferyjne położenie sprawiło, że wiele wiekowychi wczesnochrześcijańskich budowli przetrwało tutaj w dobrym, niekiedy wręcz wzadziwiająco bardzo dobrym stanie. Znajdziemy tu wiele imponujących stanowiskarcheologicznych i fortyfikacji z epoki żelaza. Kamienie ogamiczne, nietypowe,kamienne chaty w kształcie uli – to tylko przedsmak bogactwa Dingle.


  


W letni i słoneczny dzień półwysep stanowiciekawą mozaikę barw. Zieleń trawy doskonale komponuje się z brązem wzgórzporośniętych bujnymi żółtymi krzakami kolcolistu. Turkusowe wody idealniewspółgrają z soczystą barwą fuksji, śnieżnobiałymi, nisko zawieszonymi chmuramii lazurem nieba.


  


Zachodnie krańce półwyspu uchodzą zarezerwat kultury celtyckiej. To jeden z kilku obszarów, tak zwanych Gaeltacht,gdzie mieszkańcy posługują się językiem irlandzkim. To właśnie w tym regioniekultywuje się tradycyjne rzemiosło i rodzime zwyczaje. Wielu studentów zestolicy i spoza niej przybywa tutaj na wakacje, by intensywnie uczyć sięirlandzkiego. To tutaj natrafić można na tablice informacyjne tylko i wyłączniepo irlandzku, podczas gdy w znakomitej części wyspy są one dwujęzyczne.


  


Dużego uroku dodaje półwyspowi jegogórzysty, pofalowany krajobraz. Ziemie Dingle przecina malowniczy łańcuchwzgórz o średniej wysokości 800-900 metrów n.p.m. Aby bliżej zapoznać się zsurowym pięknem wzgórz i specyfiką półwyspu warto wybrać się na wyprawę przez PrzełęczConnora.


  


Trasa ta nie jest jednak przeznaczona dlawszystkich. Droga jest wąska i stroma przez co niebezpieczna. Zakaz wstępu majątutaj wszystkie pojazdy, których waga przekracza dwie tony. Pieszym trudwynagrodzą okoliczne widoki. Pejzaże rozciągające się po obu stronach zatoki zpewnością zauroczyły niejednego miłośnika kontaktu z naturą. Doskonale ukazująskąpo porośnięte wzgórza w ciepłych barwach ziemi i specyficzną przyrodęDingle. Wieczorową porą, kiedy wysoko nad głowami zwisają ponure chmury, a woddali widać maleńkie światła miasteczek, panorama staje się nieconostalgiczna.


  


Półwysep Dingle to nie tylko uroczescenerie. To także mniej istotny aspekt dla turystów, czyli niegościnny ląd,surowa ziemia i ciężkie warunki do życia i uprawy. Nagromadzenie się tychwszystkich czynników sprawiło, że co jakiś czas w zasięgu naszego pola widzeniapojawiały się opuszczone chaty.


  


Zniszczone szkielety domostw tworząprzygnębiające wrażenie. Drewniane konstrukcje pozbawione dachów i okiensmagane są silnymi podmuchami wiatru. Skrzypią, szeleszczą, wydają dziwnedźwięki. W nocy prawdopodobnie przyprawiają o dreszcze co wrażliwszych ibojaźliwych wędrowców. Absolutnie nie pasują do sielskich pejzaży. Są niczymnie pasujący fragment układanki. Jeden z elementów, który się zamieszał wśródinnych puzzli.


sobota, 19 czerwca 2010

Na Zamku Króla Jana

Limerick, znany również pod irlandzką nazwą Luimneach, czyli „jałowy skrawek ziemi”, to trzecie pod względem wielkości miasto Zielonej Wyspy. Miasto rockowych żurawin, czyli The Cranberries i… Polaków. To właśnie tu osiedliła się jedna z najliczniejszych grup polonijnych, przez co miasto zyskało sobie nowy przydomek – Polski Dublin. Limerick to także rodzinne miasto zmarłego w zeszłym roku Franka McCourta, laureata Nagrody Pulitzera za debiutanckie dzieło „Prochy Angeli”.


 


Limerick przez długi czas kojarzył mi się właśnie z wyżej wspomnianą powieścią McCourta i limerykiem, krótkim pięciowersowym wierszykiem o żartobliwym zabarwieniu. Limerick był też dla mnie w pewnym sensie synonimem zła. Spikerzy radiowi co jakiś czas donosili o kolejnych strzelaninach, w których nie zawsze od kuli ginęła właściwa osoba.


 


Długo zwlekałam z wizytą w tym mieście, a kiedy już się w nim pojawiliśmy, miasto nie chciało nas wypuścić. Czas naszej wizyty zbiegł się z trwaniem Great Limerick Run, eventu sportowego o dużym znaczeniu dla miasta. Początkowo nie było to zbyt uciążliwe. W porannych godzinach ruch nie był wielki, a o niecodziennym wydarzeniu przypominała ekipa telewizyjna ulokowana tuż przed wejściem do zamku Króla Jana, obiektu naszego zainteresowania.


 


Klucząc między garstką widowni, maratończyków i starając się unikać wchodzenia w obiektyw operatorów telewizyjnych, dotarliśmy do drzwi holu wejściowego. Tu na wstępie przywitała nas nieruchoma postać Króla Jana. Nabyliśmy bilety i rozpoczęliśmy zwiedzanie.


 


Już po kilku pierwszych krokach zorientowałam się, że zamek jest obiektem godnym uwagi nie tylko miłośników tego typu budowli. Jego wnętrze starannie urządzono i dostosowano do potrzeb turystów. Całość podzielona jest na cztery główne strefy, które kolejno zaznajamiają zwiedzających z historią fortecy.


 


Pierwsze dwie strefy znajdują się wewnątrz murów twierdzy. Tutaj nacisk kładziony jest na wprowadzenie turysty w zamkową historię. Bez pośpiechu podążamy korytarzem, oglądamy interesujące witryny, wymowne manekiny i robimy zdjęcia.


 


W pomieszczeniach panuje półmrok, a z głośników wydobywają się poruszające wyobraźnię krzyki i odgłosy. Ta kakofonia dźwięków umiejętnie tworzy nastrój. Strefa druga kończy się wizytą w zamkowym mini-kinie, gdzie za pomocą ciekawej prezentacji audiowizualnej przyjmujemy kolejną dawkę krwawej historii zamku Króla Jana.


 


Strefa trzecia przenosi nas na rozległy, zamkowy dziedziniec. Wreszcie można zaczerpnąć świeżego, porannego powietrza i kontynuować podróż do przeszłości. I tutaj czekają na turystę atrakcje. Machina oblężnicza, dyby, szubienica... Do ideału brakuje mi tylko żywych postaci w średniowiecznych strojach. Zamiast tego muszę spoglądać na garstkę turystów w jak najbardziej współczesnym odzieniu.


 


Dalszą część atrakcji skrywają zamkowe baszty. W suterenie jednej z nich znajduje się nawet replika dwunastowiecznej mennicy. Schody innej prowadzą z kolei na szczyt wieży, skąd rozciąga się imponująca panorama już nie tak sennego miasta. Poranek przeistoczył się w południe, ulice stały się siecią przewodzącą nieustannie napływającą masę ludzką. Dopiero stąd doskonale widać, ile osób bierze udział w maratonie. Przez Thomond Bridge przemieszczają się setki biegaczy. I kobiet i mężczyzn. Pod mostem leniwie płynie rzeka Shannon, a na jej brzegu trójka rybaków trwa w skupieniu. Zwyczajna-niezwyczajna niedziela.


 


Ostatnia już, czwarta strefa umożliwia chętnym bliższe obcowanie ze stanowiskami archeologicznymi i pozyskanymi eksponatami. W ciemnym pomieszczeniu, do którego prowadzi kilka stopni, znajdują się odkopane domostwa z XI i XII wieku. Można się również przyjrzeć zamkowym umocnieniom, będącym dobitnym dowodem na to, że obecna twierdza zbudowana została na istniejących fortyfikacjach. Tu kończy się nasza przygoda z zamkiem Króla Jana, nie tylko jedną z najciekawszych, ale i najbardziej imponujących irlandzkich twierdz tego typu. Miejsce zdecydowanie warte zwiedzenia.


 


Zamek opuściliśmy przy nastrojowych dźwiękach wydobywających się ze szkockich kobz i dud facetów w tartanowych spódnicach. Miasto zaś długo jeszcze nie chciało nas wypuścić. Ruch odbywał się w naprawdę zwolnionym tempie pod kierownictwem Gardy, funkcjonariuszy irlandzkiej policji. Cała sytuacja miała tylko jeden plus – dzięki powolnemu przemieszczaniu się różnymi objazdami miałam okazję bliżej przyjrzeć się architekturze miasta.


 


Niewiele pozostało z wizerunku Limericku Franka McCourta. Współczesne miasto jest tworem zawierającym w sobie elementy nowoczesności, jak i historii. Obok starych i przyniszczonych budynków wznoszą się te nowo wybudowane, symbole odradzającego się miasta.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Okrągła wieża Timahoe


Zielona Wyspa słynie nie tylko z zamkowych ruin, lecz także z okrągłych wież. Te ciekawe budowle są cechą charakterystyczną Irlandii. W całym kraju można natrafić na kilkadziesiąt przeróżnych wież. Mają różną wysokość, różną ilość okien. Jedne z nich chylą się ku upadkowi, inne wprost olśniewają swą urodą. I choć ich styl architektoniczny jest niezwykle prosty, mają w sobie coś, co mnie urzeka. W moim odczuciu zawierają one jakiś pierwiastek magiczny. Coś, co sprawia, że z przyjemnością zawieszam na nich wzrok.


 


Najbardziej finezyjna okrągła wieża, jaką miałam okazję podziwiać, znajduje się w hrabstwie Laois. To Timahoe round tower. Jeśli ktoś Wam jej nie poleci, jeśli przypadkowo nie natkniecie się na znaki kierujące do niej, to prawdopodobnie nie znajdziecie jej w żadnym książkowym przewodniku.




Doskonale pamiętam ten widok. Wjechaliśmy do zacisznej wioski Timahoe, by za chwilę ujrzeć fragment wieży wyłaniającej się zza drzew. Ten charakterystyczny stożek, jakim najczęściej zwieńczona jest irlandzka okrągła wieża, sprawia, że przypomina ona… ołówek. Bardzo długi i gruby, kamienny ołówek.


 


Tuż obok wieży znajdują się dwa inne obiekty. Jednym z nich jest współczesny kościół protestancki z czerwonymi drzwiami, który, jeśli się nie mylę, służy obecnie jako miejscowa biblioteka. Obiekt zdecydowanie mało interesujący, jeśli w zasięgu wzroku ma się tak imponującą budowlę, jak Timahoe round tower. Drugim z obiektów kompleksu są piętnastowieczne ruiny kościoła ufortyfikowanego jako zamek dwa wieki później. Niewiele z niego pozostało do naszych czasów – tylko jedna ściana zawierająca w sobie zamurowany łuk dawnego kościoła.


 


Jeden z patronów hrabstwa Laois, święty Mochua, założył tutaj w VII wieku klasztor, który kilka stuleci później został spalony, a następnie odbudowany. Sama wieża pochodzi z XII wieku, stoi w miejscu dawnej osady z epoki brązu i ma 30 metrów wysokości. To, co ją wyróżnia spośród innych irlandzkich wież, to podwójne wejście, misternie wykonane w stylu romańskim, pięknie udekorowane przeplatającymi się głowami z włosami. Nie jest to typowy detal architektoniczny okrągłych wież. Z uwagi na czasochłonność i stopień trudności ozdoba ta rezerwowana była głównie dla ważnych obiektów sakralnych.


 


Aby móc dokładnie przyjrzeć się tej misternej i pracochłonnej robocie dawnych budowniczych, warto by było przynieść ze sobą… lornetkę i drabinę. Wejście do wieży znajduje się bowiem na wysokości kilku metrów. Niepraktyczne? Skądże. Była to celowa taktyka, mająca na celu utrudnienie najeźdźcom przedostania się do wnętrza wieży dającej schronienie mnichom w sytuacjach zagrażających ich życiu. Dziś ponoć nie ma tam ani podłóg ani drabin. Kiedyś były.


 


Co ciekawe, tylko dolna część wieży zbudowana jest z lokalnego wapienia. Wybudowanie pozostałej części wieży wiązało się prawdopodobnie z transportowaniem materiałów znajdujących się jakieś ćwierć mili od wioski. Całość przetrwała do naszych czasów w niemalże idealnym stanie – renowacji wymagał jedynie stożek wieży.


 


Na terenie kompleksu znajduje się także ciekawy pomnik. Dla osoby nie znającej jego genezy, może się on wydawać dziwny, nietypowy i niezrozumiały. Rzeźba znalazła tutaj swój dom w 2005 roku. Przedstawia książkę, koguta, mysz i muchę. Bez sensu, mogłoby się wydawać. A jednak z sensem. Pomnik zwie się „Biurkiem świętego Mochuy” i ma na celu upamiętniać patrona Laois. Rekwizyty są nieprzypadkowe.


 


Święty Mochua był eremitą, żyjącym bez dóbr materialnych. Całym jego majątkiem był żywy inwentarz właśnie w postaci koguta, myszy i muchy. Każde z nich miało swoją rolę. Kogut budził go codziennie rano na modlitwę. Jeśli święty zaspał lub uciął sobie drzemkę, mysz skubała go w ucho, nie pozwalając mu spać dłużej niż trzy godziny. Mucha zaś spacerowała wzdłuż linijek tekstu psałterza. Kiedy święty robił się zbyt zmęczony, by się modlić, mucha pełniła funkcję zakładki :) Zatrzymywała się w miejscu, w którym skończył i czekała tam, aż wznowi modły.


 


Nie tylko wieża mnie urzekła. Spodobało mi się również otoczenie, w którym znajdują się wspomniane obiekty. Cały kompleks otacza kurtyna bujnych drzew, sprawiając wrażenie mini-parku. Jest tam cicho i spokojnie. Miejsce jest jednak nieco zaniedbane. Nieliczne nagrobki toną w trawie, a tu i ówdzie leżą śmieci. Szkoda, bo jest to naprawdę ciekawy zakątek.


 


O tej porze roku całe hrabstwo Laois prezentuje się niezwykle urodziwie. Podróż wiejskimi dróżkami obnaża zielone bogactwo tego hrabstwa. Mnóstwo tu drzew, krzewów, łąk i pastwisk. Wszystko w różnych odcieniach zieleni. Istna oaza.


 


Gdyby nie charakterystyczna irlandzka architektura budynków, można byłoby pomyśleć, że jest się na wakacjach u babci na wsi. To była dla mnie miła odmiana po jednej z ostatnich podróży, gdzie otaczało mnie głównie surowe piękno, nagich wzgórz i skał.  

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Pływanie z delfinem w Dingle


Kilkadziesiąt lat temu Dingle było mało popularną turystycznie osadą rybacką. Kilka przecinających się ulic, garść pubów i sklepików, to wszystko. Życie płynęło tam spokojnie, rutynowo i sielsko. Bo miasteczko usytuowane jest nad wyjątkowo malowniczą zatoką. Mieszkańcy codziennie mijali na ulicach te same twarze, rybacy jak co dzień wypływali kutrami na połowy. Wszystko odbywało się według tego samego planu. Mieszkańcy tworzyli jedną, wielką rodzinę. Nikt jeszcze wtedy nie przeczuwał, że za niedługo stanie się coś, co zupełnie odmieni oblicze tej osady rybackiej.



Wszystko zaczęło się w 1983 roku, podczas jednego z wielu, na pozór takiego samego rutynowego połowu. To właśnie wtedy uwaga miejscowych rybaków została przykuta przez pewne nietypowe zjawisko. Oczy Irlandczyków spoczęły na okazałym butlonosym delfinie, który zamiast salwować się ucieczką, sprawiał wrażenie zadowolonego z ich obecności. To był moment przełomowy dla Dingle i dla jego mieszkańców. Ten dzień przeszedł do historii tej niewielkiej mieściny. Następnego dnia, zresztą jak i wielu kolejnych, delfin znów ukazał się ciekawskim oczom mieszkańców. Szybko wzbudził ich sympatię, podbił ich serca. Sława o tym nowym, jakże nietypowym mieszkańcu zatoki rozeszła się z prędkością torpedy. Delfin szybko został ochrzczony Fungie i stał się niezwykle ważnym trybikiem w machinie turystycznej Dingle.



Od tego wydarzenia minęło już jakieśdwadzieścia siedem lat. A sława butlonosa ciągle jest żywa. Delfin okazał siębyć dla Dingle kurą znoszącą złote jajka. To dzięki niemu nastąpił tam boom ekonomiczny, miasteczko zaczęło prężnie się rozwijać i stanowić ważną atrakcję turystyczną Irlandii. Szacuje się, że Fungie przyciągnął do Dingle setki tysięcy turystów z wielu nieraz bardzo odległych krajów. Prawdopodobnie żadne inne zwierzę na świecie żyjące zupełnie na wolności nie przyciągnęło tylu ciekawskich, co właśnie Fungie.



Miejscowi szybko zwęszyli niepowtarzalną okazję. Zaczęto organizować wycieczki pod nazwą „Swimming with the dolphin” [Pływanie z delfinem], a wielu rybaków porzuciło dotychczasowe zajęcia, by zająć się nową funkcją – zostać kapitanem łodzi zabierających turystów na godzinny rejs w poszukiwaniu delfina. Interes zaczął się kręcić do tego stopnia, że dla wielu rybaków Fungie jest jedynym źródłem dochodów.



Do dziś za całkiem niemałą sumkę [16€] można wsiąść na pokład jednego z kilku kutrów i wyruszyć na rejs po zatoce. Łodzie dostępne są przez cały rok i wypływają zawsze wtedy, kiedy warunki pogodowe na to pozwalają. Przewoźnicy są tak pewni siebie, że oferują turystom zwrot pieniędzy za rejs, jeśli Fungie się im nie pokaże. Ale praktycznie zawsze się pokazuje, więc wsiadając na pokład kutra – szczególnie jeśli jest się z rodziną – należy liczyć się z dość dużą zapłatą za rejs. Bo opłatę uiścić trzeba, nawet jeśli Fungie nie będzie w nastroju do wysokich skoków, a nam dane będzie zobaczyć tylko jego płetwę, bądź nie zobaczyć prawie nic, jeśli pasażerowie przesłonią nam oczekiwany przez nas widok [na niewielkiej łodzi znajduje się nawet trzydzieści – czterdzieści osób i bywa ciasnawo].



Ci, dla których taka możliwość wydaje się być mało ekscytująca, mają inne opcje do wykorzystania. Zawsze można wybrać bardziej bezpośrednią formę kontaktu z delfinem: wyruszyć kajakiem, pontonem, lub łodzią motorową na spotkanie z Fungie. Za dwadzieścia parę euro można też wypożyczyć na dwie godziny strój do nurkowania i liczyć na to, że delfin zainteresuje się naszą skromną osobą. Paniom radzę jednak uważać, bowiem irlandzcy funkcjonariusze policji mieli już do czynienia ze wzburzonymi przedstawicielkami płci pięknej, które przyszły na komisariat zaskarżyć delfina o… molestowanie seksualne.


 
Wyjątkowy charakter delfina został doceniony przez jego mieszkańców. Nieopodal pirsu, skąd wyruszają łodzie na rejs, znajduje się nietypowa ławka z brązu. To hołd złożony delfinowi przez mieszkańców Dingle, jak i również samego twórcę tego pomnika, cenionego amerykańskiego artystę. Rzeźba przedstawia oczywiście ukochanego butlonosa i została wkomponowana w architekturę miasta w 2000 roku z okazji inauguracji nowego millenium.


 


Fungie niespodziewanie stał się żywą maskotką tego irlandzkiego miasta. Mieszkańcy Dingle zarzekają się, że delfin przebywa w zatoce absolutnie z własnej woli i że w żaden sposób nie jest dokarmiany ani zachęcany do pozostania. Specyfika wód w porcie Dingle powoduje, że Fungie ma praktycznie na wyłączność wszystkie ryby. Gdyby nie fakt, że może najeść się do syta [nawet do 30 kg ryb dziennie], pewnie nie mieszkałby w zatoce od blisko 30 lat. Bo delfiny nie mają w zwyczaju samotnego trybu życia w jednym i tym samym miejscu. 99.9% tych ssaków żyje w dużych grupach, ale jak widać nie tylko wśród ludzi zdarzają się outsiderzy.



Cała historia, nieco romantyczna i bajkowa, lecz przede wszystkim niezwykła, nie skończy się niestety happy endem. Bo wszystko ma swój kres. Nie wiadomo, ile lat miał Fungie, kiedy pojawił się w zatoce w Dingle. Wiadomo jednak, że średnia życia delfinów butlonosów wynosi jakieś 40-50 lat. Kiedyś zatem nadejdzie ten dzień, kiedy to sympatycznie i chętne do zabaw stworzenie, mające obecnie co najmniej trzydzieści lat, poprostu zniknie. Bo takie jest prawo natury. I to jest właśnie ta mała, czarna chmurka, która niezmiennie wisi nad Dingle.

środa, 2 czerwca 2010

Oko w oko z piraniami i rekinem, czyli co ciekawego można zobaczyć w Dingle

Półwysep Dingle znajduje się w zachodniej części Irlandii w hrabstwie Kerry. Jego sława dotarła do mnie już dawno temu. I choć byłam w Kerry dwukrotnie, nigdy nie miałam okazji bliżej się z nim zapoznać.


 


Piękno półwyspu opiewają nie tylko przewodniki i rodowici mieszkańcy wyspy, lecz przede wszystkim turyści. Kiedy udało nam się dostać kilka dni wolnego, postanowiliśmy, że na własnej  skórze przekonamy się o prawdziwości tych stwierdzeń.




Kiedy wjechaliśmy do Dingle, miasta noszącego tę samą nazwę co cały półwysep, w oczy rzuciła mi się ogromna ilość pensjonatów B&B. W pewnym momencie przejeżdżaliśmy takim odcinkiem, w którym co drugi dom pełnił funkcję noclegowni dla turystów. Już wtedy zrozumiałam, że nie będziemy mieć żadnych problemów ze znalezieniem odpowiedniego pokoju do wynajęcia. I tak właśnie było.




Wybraliśmy jeden z wielu domów malowniczo usytuowanych nad zatoką. Wybór okazał się trafny – sympatyczni właściciele szybko wzbudzili naszą sympatię, a czysty i wygodny pokój całkowicie spełnił nasze oczekiwania. Barbara, gospodyni w sile wieku, chętnie udzielała nam wskazówek turystycznych, a jej mąż Michael podbił nasze serca i rozpieścił nasze podniebienia wyśmienitym chlebem jego własnej, domowej roboty.


 


Śniadania w tym pensjonacie to w ogóle odrębny temat zasługujący na wyróżnienie. W jadalni widać było dbałość o każdy szczegół. Stoliki przykryte perfekcyjnie wyprasowanymi obrusami i udekorowane pachnącymi flakonami frezji umiejętnie wabiły do spożycia śniadania. Na kredensie duży wybór przeróżnych smakołyków: owoców, jogurtów, płatków i dżemów. Menu z kilkoma pozycjami sprawiło, że poczułam się jak w przytulnej, rustykalnej restauracji. Co ciekawe, na śniadanie można było spożyć nie tylko nieśmiertelne typowe Full Irish Breakfast, lecz na przykład także wędzonego łososia z jajecznicą i pomidorami. Wszystko oczywiście niezwykle schludnie podane, przyprawiające kubki smakowe o szaleństwo. Wszystkie wyżej wspomniane zalety w połączeniu z przystępną ceną sprawiły, że to B&B szybko awansowało do czołówki moich ulubionych irlandzkich pensjonatów.


 


Wracając do tematu samego miasteczka – zauroczyło mnie ono z kilku powodów. Dingle urzeka przytulnymi domkami w kolorach tęczy. Jest czyste, małe i radosne. Wprost urocze w swojej prowincjonalności.



Na korzyść miasta przemawia bardzo malownicze położenie. Dingle to niezwykle przyjemny port rybacki, gdzie można spędzić wiele rozrywkowych godzin. Oprócz nastrojowych pubów i restauracji znajdują się tu liczne sklepy z rękodziełem. To właśnie one podbiły moje serce.


 
Gdybym tylko miała więcej czasu i mniej napięty grafik, poświęciłabym co najmniej dwie, trzy godziny na samo chodzenie po tych sklepikach i wyszukiwanie nietuzinkowych ozdób i pamiątek. Sklepiki przyciągają kolorowymi witrynami i cudeńkami na nich zalegającymi.



Niebanalne torebki, kolorowe okrycia, ręcznie malowane obrazy na szkle, świetnie wyposażone księgarnie, gdzie półki niemalże uginają się od ilości książek – to wszystko aż błagało, bym została tam dłużej.



Dingle umiłowały sobie rzesze turystów. Szczególnie w sezonie wakacyjnym. Dlatego, jeśli ktoś z Was planuje się tam wybrać w lipcu albo w sierpniu, doradzałbym wcześniejszą rezerwację noclegu, aby po prostu uniknąć straty czasu i kłopotów. Bo Dingle choć małe i naszpikowane pensjonatami, znacznie zwiększa swoją populację w czasie wakacji. Czasem nawet dwukrotnie.



"Śpiący Olbrzym" - wyspa Inishtooskert


Poranne godziny, które spędziliśmy w Dingle pozwoliły nam uniknąć męczącego tłumu. Choć im bliżej było popołudnia, tym ulice miasteczka zagęszczały się, a parking tuż przy porcie pęczniał od masywnych autokarów. Wtedy właśnie najlepiej zaszyć się gdzieś, poza granicami miasta i we względnej ciszy kontemplować dzieła matki natury.


 
Miasteczko oferuje turystom kilka atrakcji. Dla tych, którzy chętnie zapoznają się z małymi i dużymi mieszkańcami irlandzkich wód, otworem stoją drzwi oceanarium. Za 12 euro dostajemy pieczątkę na rękę i pozwolenie zanurzenia się w morskim świecie. Za drzwiami dzielącymi sklepik od oceanarium czekają na nas nie tylko dobrze nam znane ryby, lecz także te dziwaczne, śmieszące niekiedy swym wyglądem.


 
Miło jest poprzyglądać się kolorowej florze i faunie morskiej: stanąć oko w oko z potężną żółwicą Molly, niepozornymi z wyglądu piraniami, złowrogimi i masywnymi rekinami, lecz przyjemność ta nie jest warta dwunastu euro. Niewątpliwym minusem oceanarium są jego małe rozmiary. Plusem zaś… świetnie wyposażony sklepik, gdzie udało mi się zdobyć edukacyjną grę turystyczną o Irlandii, a także m.in. ciekawą biżuterię z howlitu, która – jeśli wierzyć ezoteryce - ma eliminować napięcie i wyciszać umysł jej posiadaczki :)



Dla tych, którzy potrzebują mocniejszych wrażeń i nie chcą zadowolić się oglądaniem ryb przez szybę, Dingle ma specjalną ofertę, ale o tym następnym razem