środa, 23 lutego 2011

Kilmainham Gaol - irlandzkie Alcatraz

  


Stojąc przed tym szarym i ponurym budynkiem, nie czuje się tego ogromnego ciężaru historii spoczywającego na tej budowli. Czy gdybym nie wiedziała, przed czym stoję, powiedziałabym, że to więzienie? Nie. Kilmainham Gaol nie jest zwyczajnym zakładem karnym dla zwyczajnych ludzi. Przede wszystkim nie jest już działającą placówką więzienną. Dla wielu mieszkańców wyspy Kilmainham Gaol to przede wszystkim symbol irlandzkiej walki o niepodległość. Bolesnej walki i bolesnej historii, o której po prostu nie sposób zapomnieć. To także symbol tyranii Brytyjczyków.


  


Aby dokładnie zrozumieć specyfikę tego budynku, koniecznie trzeba przejść przez jego drzwi wejściowe. A to oznacza, że należy chwilowo porzucić współczesny świat i udać się w podróż do przeszłości. Trzeba cofnąć się do końcówki lat 80-tych XVIII wieku, kiedy to rozpoczęła się budowa więzienia. Przez długi czas nazywano je New Gaol*, bo zastąpiło ono pobliskie stare więzienie. W ówczesnym czasie była to jedna z najnowocześniejszych placówek karnych. Ale nie dajcie się zwieść temu słowu. Nowoczesny, wzorcowy - takimi przymiotnikami określano wówczas Kilmainham Gaol - nie oznacza absolutnie idealny do życia. Tak naprawdę było to piekło, a więźniów przekraczających jego próg należałoby witać słowami "welcome to hell". Witamy w piekle.


  


Już płaskorzeźba umieszczona tuż nad wejściem głównym przywołuje negatywne konotacje. Pięć węży, bezsilnie wijących się i skutych łańcuchami symbolizuje ścisłą kontrolę nad szatańskimi mocami. Do pełni idealnego obrazu brakuje mi jedynie wyrytej inskrypcji, rodem z "Boskiej Komedii" Alighieriego: "Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją". Szubienica znajdująca się dawniej nad płaskorzeźbą nieraz posłużyła do publicznych egzekucji. Niejedno ciało z niej zwisało i niejedna para ciekawskich oczu gapiów wpatrywała się w nieruchome zwłoki.


  


Wczesne lata istnienia tego brytyjskiego więzienia określiłabym jako chaos. Brak podziału na cele męskie i damskie, umieszczanie nawet do pięciu osób w jednej, malutkiej, przerażająco klaustrofobicznej celi zdecydowanie nie przyczyniało się do resocjalizacji. Pięć osób w celi przeznaczonej tylko dla jednej osoby. W celi, w której ja mogłam wykonać tylko 4 kroki na szerokość i 7 na jej długość. A były nawet takie, których cała powierzchnia sprowadzała się tylko do 3 kroków szerokości i 6 długości. Wyobrażacie to sobie? Jeśli tak, to teraz dodajcie do tego przejmujący chłód celi [brak szyb w maleńkich okienkach], wilgoć i ciemność [więźniowie otrzymywali tylko jedną świecę na dwa tygodnie] i już macie prawie kompletny obraz warunków panujących w tym więzieniu.


   cela, w której przetrzymywany był Charles Stewart Parnell (obraz przedstawia scenę widzenia)


Przez 128 lat działalności Kilmainham [1796-1924] przez więzienne mury przewinęło się kilka tysięcy osób. Kogo tu przetrzymywano? Do 1881 roku kobiety i dzieci. Później w więzieniu przebywali tylko mężczyźni. Więziono tu dłużników, drobnych złodziejaszków, ludzi skazanych za pijaństwo, żebranie, kradzież owiec. Kobiety skazane za prostytucję i dzieci za kradzież pożywienia. A także wielu rebeliantów walczących o niepodległą ojczyznę: przywódców Powstania Wielkanocnego (1916), wielu dzielnych i wspaniałych Irlandczyków, bohaterów narodowych, których nazwiskami nazwano później wiele tutejszych skwerków i ulic.


   ku pamięci czternastu przywódców Powstania Wielkanocnego


Choć warunki panujące w więzieniu były przerażające, Kilmainham Gaol stało się wyjątkowo przepełnione w czasie Wielkiego Głodu panującego na wyspie w latach 1845-50. Zdesperowani, przymierający głodem ludzie celowo popełniali przestępstwa, by trafić do tego piekła. Piekła, które w swojej ponurej i chłodnej atmosferze jawiło im się niczym niebo. Bo tu mieli przynajmniej zapewniony dach nad głową i chociaż jeden posiłek dziennie.


  


Późniejsze lata nie są może mniej dramatyczne, ale z pewnością bardziej uporządkowane jeśli chodzi o dyscyplinę i więzienny porządek. Więźniowie winni byli spędzać swą egzystencję w separacji i ciszy. Rozmowy z innymi towarzyszami niedoli były niemile widziane. Natomiast kontemplacja Biblii i żal za popełnione winy były czynnościami jak najbardziej pożądanymi.


   skrzydło wschodnie, wiktoriańskie (nowsze)


W 1862 roku oddano do użytku nowe, wschodnie skrzydło Kilmainham liczące 96 cel. Ta wiktoriańska część więzienia jest ogromnym kontrastem dla ponurej i obskurnej starej części zachodniej. Całość tej konstrukcji może kojarzyć się z Panoptikonem Jeremy'ego Benthama. Wschodnie skrzydło wypełnia zimne światło, a także sieć metalowych konstrukcji. Mnóstwo tutaj skromnych, surowych cel, do których prowadzą niskie drzwi wejściowe. Niestety nie można zwiedzać cel na piętrach. Tylko te znajdujące się na parterze dostępne są dla turystów. W jednej z nich można podziwiać obraz Madonny namalowany przez Grace Gifford, jedną z więźniarek.


  


Z osobą wspomnianej Grace wiąże się pewna przejmująca historia. Grace była narzeczoną więźnia, Josepha Plunketta, jednego z przywódców Powstania Wielkanocnego, skazanego na śmierć za zdradę brytyjskiego stanu. Miłość tych dwojga przypieczętował ślub. Skromny, odbyty w więziennej kaplicy 3 V 1916 roku. Bez pompy i podniosłej atmosfery. Następnego dnia dwudziestoośmioletni Plunkett został rozstrzelany przez pluton egzekucyjny. Grace nie wyszła ponownie za mąż. Siedem lat później powróciła za to do Kilmainham Gaol. Tym razem w roli więźniarki. I to właśnie wtedy, w trzecim miesiącu swojej niedoli namalowała piękną Madonnę.


  

stara część więzienia


Wizyta w Kilmainham kończy się smutnym akcentem, zwiedzaniem dziedzińca więziennego. Powiewająca na wietrze trójkolorowa flaga Irlandii przypomina, że śmierć bojowników walczących o niepodległość swojego kraju nie poszła na marne. Na pobliskiej tablicy wyryto 14 nazwisk straconych przywódców Powstania Wielkanocnego. Jeden z nich, James Connolly, miał poważne obrażenia kolana. Nie mógł stać. Przywiązano go więc do krzesła. Zginął od kul plutonu egzekucyjnego. Wiadomość o jego śmierci wstrząsnęła opinią publiczną. Smutne miejsce - z dwóch stron oznaczone małymi, ale jakże wymownymi, czarnymi krzyżami. To tu dokonywano egzekucji.


  


Kiedy w 1924 roku [po wypuszczeniu na wolność ostatniego więźnia Éamona de Valery, późniejszego prezydenta Irlandii] zamknięto więzienie, budynek zaczął popadać w ruinę. Pewnie nie dotrwałby do naszych czasów, gdyby w 1960 roku nie powołano specjalnego komitetu odpowiedzialnego za prace restauratorskie. Kilkuset woluntariuszy, wśród których było wielu weteranów walk niepodległościowych, pracowało pieczołowicie przez wiele długich lat, by ocalić Kilmainham Gaol. To głównie dzięki nim więzienie ma taki, a nie inny wygląd.


  


Dzisiejsze więzienie to zabytek cieszący się niezwykle dużą popularnością wśród turystów. Od momentu wykupienia biletu do momentu rozpoczęcia zwiedzania z przewodnikiem upłynęła prawie godzina. Nie nudziliśmy się jednak czekając na swoją grupę. Czas oczekiwania warto wykorzystać na zapoznanie się z więziennym muzeum, gdzie doskonale przedstawiono polityczno-społeczny kontekst i zgromadzono wiele ciekawych pamiątek typu fotografie, listy więźniów i ich przedmioty osobiste. Zaskoczyła i wzruszyłam nie wystawa przedmiotów należących do Michaela Collinsa. Nie spodziewałam się, że je tam zobaczę.


  


Kilmainham Gaol posłużył także jako plan filmowy do wielu znanych produkcji.O jednej z nich, poruszającym filmie "W Imię Ojca"pisałam tutaj.


  


______

*)Gaol [ pisane również jako "jail"] oznaczawięzienie

wtorek, 15 lutego 2011

Dunbeg Fort - kamienny fort na skraju klifu


 


Fahan, półwysep Dingle. Brązowo-zielone, łyse wzgórza łagodnie odcinają się od błękitu nieba. Przecina je sieć niewysokich, kamiennych murków. Jakże charakterystycznych dla całej wyspy. Z lotu ptaka tutejszy krajobraz pewnie do złudzenia przypomina naturalny patchwork.


  


U podnóża stoków znajduje się nietypowy budynek. To Stonehouse Restaurant. Wszystko jest tu kamienne. Dach, komin, ściany. Tylko w okiennych futrynach tkwią szyby. Czy coś bardziej mogłoby oddawać istotę tych stron jeśli właśnie nie budynek w całości zbudowany z kamienia?


  


Przed restauracją garstka zaparkowanych samochodów i mała grupka osób siedzących na ławkach. Już nie kamiennych. Niespiesznie posilają się i zbierają siły do dalszej trasy. Część z nich zaraz się rozjedzie. Podążą w różne, sobie tylko znane strony. Ale część z nich uda się w tym samym kierunku. Przejdą przez drogę, by małą, usypaną z kamyków ścieżką podążyć w dół wzgórza. Tuż do urwiska, o które rozbijają się fale Atlantyku.


  


Po lewej stronie drogi stoi zielona tablica. Grube białe litery już z daleka rzucają się w oczy. Prehistoric 500 BC site Dunbeg Fort. Pewnie gdyby nie ten znak, część podróżnych przegapiłaby kamienny fort Dunbeg leżący na skraju klifu.


  


Ścieżka prowadząca do fortu wiedzie między soczyście zielonymi pastwiskami. Na łąkach oczywiście owce. Część z nich ma właśnie sjestę. Wylegują się w ciepłych promieniach letniego słońca. My podążamy do celu leżącego tuż przed nami. Przez kilka minut mamy fort tylko dla siebie.


  


Przemieszczając się pomiędzy jego murami praktycznie nie zauważamy, kiedy dołącza do nas para w średnim wieku. Stoję tuż nad urwiskiem, od którego dzieli mnie prowizoryczne ogrodzenie. Mój Mr Right właśnie zapisuje na pamięci aparatu jeden z widoków rozpościerający się przed nami.


  


Nowoprzybyła kobieta czyta trzymaną w rękach broszurkę, by chwilę potem odezwać się do nas przepraszającym głosem nasyconym amerykańskim akcentem:


-Przepraszam,czy wiecie co znaczy "clocháns"?

Kolejna ofiara hard tourismu? Jasne, że wiemy. O clocháns piszą chyba w każdym przewodniku po Irlandii. Zresztą tuż po zakupie biletu do fortu turyści proszeni są o zapoznanie się z krótkim materiałem audiowizualnym wyświetlanym w pomieszczeniu przylegającym do kamiennej restauracji. Tam też można dowiedzieć się o wspomnianym przeze mnie obiekcie. Pani Amerykanka chyba nie odrobiła pracy domowej.


-Clocháns to gaelicka nazwa niewielkich kamiennych chatek w kształcie uli zwanych często po prostu beehive huts.


-Ach, teraz rozumiem! - radośnie wykrzykuje Pani Amerykanka i milknie na chwilę, by przetrawić dopiero co usłyszane informacje. Gdy dobiegają nas jej następne słowa: "Ciekawe, gdzie oni trzymali te pszczoły??" na naszych obliczach pojawia się wielki uśmiech. Bo w chatkach nie trzymano żadnych pszczół. One tylko wyglądają jak kamienne ule. Stąd nazwa.


  


Beehive huts to dość zaawansowane wiekowo struktury. Takie nietypowe, kamienne ślady bytności wczesnochrześcijańskich eremitów. Dużo ich w tych okolicach. Są o tyle ciekawe, że wzniesiono je bez zaprawy. Niektóre nie są tak stare, jak mogłoby się wydawać. Dawni pasterze budowali je, aby przechowywać w nich plony, jak i narzędzia rolnicze, a nie hodować pszczoły i cieszyć się domowej roboty miodem. Niektóre z nich zamieszkiwane były nawet do XIX wieku.


  


Wróćmy jednak do fortu z epoki żelaza. Dunbeg składa się z czterech wałów obronnych i grubego muru. W środku znajdują się ruiny okrągłego budynku, którego wnętrze zaprojektowano na planie prostokąta. Fort ten nie odbiega specyfiką od innych obiektów tego typu. Także tutaj dopatrzeć się można podziemnego tunelu biegnącego do zewnętrznych umocnień.


  


Część fortu usytuowana tuż nad urwiskiem przedzielona jest siatką. To jego najbardziej niebezpieczna część. Nikt nie powinien się poza nią przedostawać. Za siatką czeka śmierć. Gdyby nie ten niepewny grunt, który usunął się do oceanu jakiś czas temu, Dunbeg miałby bardziej imponujące rozmiary. Kto wie, czy za kilka, może kilkanaście lat całość nie runie do wody?


  

wtorek, 8 lutego 2011

Twierdza na wulkanicznej skale

Ciężko go przegapić. Wielka, wręcz majestatyczna, szara bryła zdominowała panoramę Edynburga. Usytuowany na bazaltowej skale wygasłego wulkanu naprawdę imponuje. Nie urodą, ale swoimi rozmiarami. Kiedy stoję przed nim, czuję się naprawdę mała. Zastanawiam się też, co w tym momencie czuli najeźdźcy. Respekt przed tą majestatyczną budowlą? Lęk? Wzrost adrenaliny? A może pewność i przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych, niezatapialnych statków i niezniszczalnych zamków. Bo przecież wszystko: każdy z nas, każdy obiekt ma swoją piętę Achillesa. Nie wiem, jakie były odczucia zamkowych najeźdźców, wiem za to, że ja stojąc u podnóża tej ogromnej skały, czuję się tak, jak musiał się czuć Dawid w starciu z Goliatem. A przecież nie przyszłam tu walczyć i siać spustoszenie.






Zdecydowanie się na wejście na teren zamku w Edynburgu jest praktycznie jednoznaczne z wyrażeniem zgody na zwiedzanie w tłumie. Podejrzewam, że tutaj nie pomoże nawet stawienie się o wczesnych godzinach porannych, czy przybycie poza sezonem. Tłum ludzi gromadzi się przed zamkiem, a po przekroczeniu jego bram od razu wpada się w sporych rozmiarów kolejkę ludzi tłoczących się przed okienkami, gdzie nabywa się bilety.





 


Cena biletów jest dość wygórowana jak na atrakcję tego typu. Wstęp dla osoby dorosłej to koszt 14£. Ale to dopiero początek naszych wydatków. Zakupiony przewodnik książkowy o zamku [warto] w połączeniu z wypożyczeniem dwóch audio-przewodników [fajna rzecz] sprawia, że już na samym wstępie wydajemy jakieś 40£.




też odstaliśmy swoje w kolejce po bilety


 


Na edynburskim zamku turysta jest traktowany dość przedmiotowo – jako chodząca sakiewka pieniędzy. Przekonujemy się o tym dość szybko. Już po wykonaniu kilkunastu kroków po wybrukowanym dziedzińcu podchodzi do nas młody mężczyzna, pracownik firmy fotograficznej, i proponuje zrobienie pamiątkowego zdjęcia z wizyty w zamku. Wydaje się nie dostrzegać aparatu wiszącego na szyi Połówka, ani tego, który ja trzymam w rękach. Odmowę przyjmuje jednak grzecznie i odchodzi. Może w kontakcie z następną „ofiarą” będzie miał więcej szczęścia.


 



 


Na szczycie tej imponującej skały znajduje się wiele obiektów. Castle Rock to nie tylko zamek, lecz przede wszystkim kompleks przeróżnych budowli, pochodzących z różnych okresów [od XII do XX wieku] i pełniących niegdyś różne funkcje. Najstarszym obiektem zamku jest maleńka kapliczka św. Małgorzaty z ładnymi witrażami. Przednią usytuowana jest sześciotonowa Mons Meg, potężna kolubryna z równie potężnymi kulami armatnimi. Pomimo tego, że nie jest to jedyna zamkowa armata, żadna inna nie wzbudza takiego zainteresowania.



Mons Meg


Na terenie zamku znajduje się wiele ciekawych obiektów, a zapoznanie się z nimi wymaga naprawdę ogromnej ilości czasu. Są tu między innymi trzy muzea, trzy sklepiki i intrygujące lochy, w których przetrzymywano więźniów wojennych. Jest tu także pałac królewski, w którym obecnie przechowywane są królewskie klejnoty i Stone of Destiny, Kamień Przeznaczenia, na którym przez kilkaset lat zasiadali nowokoronowani królowie Szkocji.


 


salwa artyleryjska o 13:00 gromadzi rzesze ciekawskich


W moim książkowym przewodniku podano sugerowany czas wizyty w zamku – półtorej godziny. Tymczasem spędziliśmy tam praktycznie połowę dnia: pojawiliśmy się rankiem, tuż po otwarciu zamkowej bramy, a wyszliśmy dopiero po 14:00. Dokładne zapoznanie się z wszystkimi atrakcjami edynburskiego zamku jest nie tylko czasochłonne, ale i męczące. Aby zregenerować siły, udaliśmy się do jednej z tamtejszych kawiarenek na pyszne cappuccino i smaczny lunch. I to był bardzo dobry pomysł - posiłek i odpoczynek skutecznie zregenerował mój zapas energii.


 



Zamek warto odwiedzić chociażby dla samych widoków. Ze szczytu Castle Rock, znajdującej się 134 metry nad poziomem morza, rozciąga się fantastyczna panorama na miasto i okolice. Zdjęcia niestety nie są w stanie oddać wrażeń. To trzeba po prostu zobaczyć. Po południowej stronie ciągną się urocze, łagodne stoki Pentlandów sprawiające wrażenie wyścielonych zielonym zamszem. Na północy można z kolei podziwiać zatokę Firth of Forth i majaczącą w oddali Fife.

wtorek, 1 lutego 2011

W szkockiej rezydencji królowej Elżbiety II

 

Ostatnie ciepłe promienie tego popołudniała godnie padają na Arthur’s Seat. Dwustupięćdziesięciometrowe, imponujące wzgórze dominuje w krajobrazie okalającym Pałac Hollyroodhouse i kusi. Chciałoby się stanąć na jego szczycie, rozpostrzeć ramiona i wciągnąć w płuca zapach wolności. A przy okazji zobaczyć, jak prezentuje się Edynburg właśnie z tego punktu widokowego.

  

Zamiast tego stoimy pomiędzy nowoczesnym budynkiem szkockiego parlamentu i Hollyroodhouse Palac, oficjalnej szkockiej rezydencji królowej Elżbiety II. Przed tym pierwszym odbywa się właśnie jakaś manifestacja. Save Leuchie. Transparenty trzymane w rękach niepełnosprawnych osób nic mi nie mówią. Odwracam wzrok i spoglądam na bogato zdobioną królewską rezydencję. 16:40 to nie najlepszy czas na zwiedzanie. Wiele atrakcji zostanie za kilkanaście minut zamkniętych, ale do pałacu można najpóźniej wejść o 17:00.

  

- Wchodzimy, nie wchodzimy? Zastanawiam się głośno i próbuję szybko oszacować, czy w ciągu godziny zdążymy wszystko zwiedzić. Pikuś, pomyślicie. Niekoniecznie. Bo na terenie pałacu znajdują się także ruiny opactwa augustiańskiego z XII wieku, a także ogrody. Dokładne obejrzenie wszystkich komnat, zwiedzenie ruin, obejście ogrodów, zrobienie zdjęć, to wszystko zabiera czas. A ja nie lubię zwiedzać w pośpiechu. Lubię wiedzieć za co zapłaciłam. I choć przez kilkadziesiąt minut mieć to dla siebie.

  

Wejściówka do królewskiej rezydencji kosztuje. Cenią się. Turysta ma do wyboru kilka opcji, od których uzależniona jest cena biletu. Może zwiedzić tylko pałac [+ ogrody i opactwo], może także zajrzeć do królewskiej galerii. Ale na nią nie mamy już czasu.

  

Dokonujemy wymiany z panią sprzedającą bilety. 20.50£ ląduje w jej rękach, a w naszych dwa bilety. Całkiem dużo pieniędzy, mogłoby się wydawać. Biorąc jednak pod uwagę, że trzymane przez nas bilety możemy bezpłatnie przeistoczyć w Annual Pass, wejściówkę upoważniającą nas do całorocznego, darmowego odwiedzania obiektów, za które zapłaciliśmy, nie jest to aż tak zawrotna kwota. Jest to natomiast doskonały pretekst, by w przeciągu kolejnych 11 miesięcy pojawić się w Edynburgu i przetrzeć znajome szlaki.


 


Zwiedzanie pałacu na niedługo przed zamknięciem ma swoje plusy. Nie ma tłumów. Chyba więcej tutaj personelu nadzorującego wizytę turystów w poszczególnych pomieszczeniach niż samych zwiedzających.

     

Garstka ludzi przemieszcza się po skrzypiących gdzieniegdzie podłogach. Wszyscy razem ogarnięci wzrokiem przedstawiają nieco zabawny widok: każdy z nich trzyma w prawej ręce audioprzewodnik i przyciska go do ucha. Można by pomyśleć, że pracownicy obsługi zrobili im psikus. Nie tylko wręczyli audioprzewodnik, lecz także nasmarowali im rękę klejem przez co są teraz zmuszeni do trzymania jej przy uchu. Mogę sobie pozwolić na tego typu żartobliwe myśli, bo nasza dwójka jest w komfortowej sytuacji. Nie musimy paradować z ręką „przyklejoną” do ucha. Tak się składa, że mieliśmy przy sobie słuchawki, które wcześniej dostaliśmy w ramach zwiedzania Edynburga autobusami Hop On - Hop Off. Pasowały idealnie. Ręce pozostały wolne, ale i tak nie mogliśmy w nich trzymać aparatów – robienie zdjęć w królewskich komnatach jest zabronione. Obrazy, które nie możemy zapisać na karcie aparatu, musimy spróbować zakodować w głowie.

  

Sama rezydencja nie zawsze wyglądała tak imponująco, a przynajmniej nie wtedy, kiedy ją zbudowano. Stopniowa rozbudowa przemieniła ją ostatecznie w piękne dzieło architektury. W budynek, które bez wątpienia godny jest królewskiego zaszczytu. Królowa Elżbieta II co roku udaje się tutaj na tygodniową wizytę. Bogato zdobione sufity, ściany obwieszone arrasami, pokoje wypełnione kosztownymi meblami – to wszystko oglądały oczy nie tylko zwykłych turystów, lecz także ważnych osobistości tego świata. W Pałacu Hollyroodhouse gościł Nelson Mandela, był tu Vladimir Putin, a także Harald V. Ale kiedy przemierzam poszczególne komnaty, nie czuję żadnej podniosłej atmosfery. Absolutnie nie mam wrażenia, że być może kroczę tą samą ścieżką, którą kiedyś przebywał Benedykt XVI, czy François Mitterrand.

  

Nie czuję też żadnego dreszczyku emocji, kiedy zwiedzam ruiny opactwa Hollyrood, miejsca wielu zaślubin i koronacji królewskich, a także pochówku niektórych królewskich osobistości. Nie odczuwam też skoku adrenaliny na myśl o 56 kłutych ranach Davida Rizzio, sekretarza Marii Stuart, brutalnie zamordowanego w tym pałacu kilka wieków temu. Prawdziwe emocje budzą się we mnie wtedy, kiedy przechadzając się w królewskich ogrodach, natrafiamy na dwie urocze wiewiórki, beztrosko bawiące się i ścigające się wokół drzewa, zupełnie nie zwracając uwagi na naszą wścibską dwójkę.

  

Czasami to, co przyziemne budzi większe emocje niż patos.