środa, 27 lipca 2011

Tully Castle - niemy świadek krwawej masakry



Historia zamku Tully, leżącego w hrabstwie Fermanagh, skończyła się zanim zdążyła na dobre się rozpocząć. Bo jak inaczej określić można krótki, trzydziestoletni okres świetności zamku? Czym są trzy dekady w odniesieniu do zamku? Niczym. Twierdze tego typu wznosi się głównie po to, by przez długie lata, a nawet stulecia, służyły swoim właścicielom i ich potomkom.




Mały, ale wdzięczny obiekt jakim jest zamek Tully, miał bardzo krótką historię zakończoną za to w niezwykle przykry i krwawy sposób. Nic dzisiaj na to nie wskazuje i jestem pewna, że niejeden turysta nieświadom przeszłości tego budynku nie przypuszczałby, że stąpa po ziemi w pewien sposób przeklętej, bo przesiąkniętej cierpieniem, bólem i krwią. Mieszanką najgorszą z możliwych.




Tully Castle jest siedemnastowieczną twierdzą wybudowaną w okresie zasiedlania tutejszych ziem, uprzednio odebranych Irlandczykom, przez osadników sprowadzanych ze Szkocji i Anglii. Jednym z takich osadników był Sir John Hume. Szkot. To właśnie jemu podarowano ziemię należącą wcześniej do rodu Maguire i to dla niego w 1612 roku rozpoczęto budowę zamku. Tully wzniesiono w szkockim stylu, ale rękoma irlandzkich murarzy.




Rodzina Szkotów wiodłaby zapewne całkiem miły i spokojny żywot, gdyby nie pewne wydarzenie mające miejsce w Wigilię 1641 roku. To właśnie wtedy Rory Maguire postanowił odzyskać ziemie należącą do jego przodków. Ruszył na zamek, w którym nieszczęśliwym trafem nie przebywało wówczas zbyt wielu mężczyzn.




Ludność ze wsi leżącej nieopodal zamku, złożona głównie z kobiet i dzieci, szukała schronienia u Lady Mary, małżonki Johna Hume'a. Ta z kolei, pragnąc uniknięcia rozlewu krwi, poddała zamek, wierząc, że ocali w ten sposób życie wszystkich tam zgromadzonych. Myliła się. Rebelianci nie dotrzymali umowy. Zgromadzeni w zamku nieszczęśnicy - z wyjątkiem Lady Mary - zostali pozbawieni odzienia, związani i wtrąceni do lochu. Mogłoby się wydawać, że wieśniacy trafili do piekła, ale to nieprawda. To był tylko jego przedsionek. Najgorsze nastąpiło w Boże Narodzenie, na drugi dzień po ataku. Rebelianci bez skrupułów pozbawili życia 16 mężczyzn, a także 69 kobiet i dzieci. Lady Hume wraz z najbliższymi ocalono, a zamek spalono. Po tym wstrząsającym wydarzeniu szkocka rodzina nigdy już nie powróciła do zamku Tully.




Rok 1641 okazał się zatem początkiem powolnego, ale systematycznego procesu degradacji zamkowych ruin. Przełomowym dla zamku rokiem okazał się z kolei 1974. To właśnie wtedy, po smutnych 333 latach marazmu, ruiny zostały nabyte przez Department of the Environment i powoli przywracane do stanu używalności. W czasie robót konserwatorskich odkryto ślady pozwalające przypuszczać, iż w XVII wieku przy zamku istniały ogrody.




Zamek został ładnie odrestaurowany, choć jego pozbawione wystroju wnętrze określiłabym jako surowe. Utworzono małe, ale dodające ruinom uroku ogrody. Całość prezentuje się naprawdę przyzwoicie i stanowi ogromny kontrast do godnego pożałowania obrazu, jaki zamek przedstawiał prawie 370 lat temu. Plusem jest zaciszne i malownicze położenie, które można w pełni podziwiać z zamkowego okna znajdującego się na piętrze. Naprawdę nic, ale to nic - żadne wycia wiatru ani szepty duchów - nie podpowiada zwiedzającemu, że właśnie przebywa on w miejscu tak potwornej masakry.


***


Krwawa historia zamku jest powszechnie znana i przyjęta za prawdę. Nie widzę żadnych powodów, by nie wierzyć w jej autentyczność. Nie jestem jednak specjalistką. Niektórzy poddawaliw wątpliwość wspomnianą masakrę. Jedną z tych osób był znany irlandzki historyk wykładający na Trinity College, William Edward Hartpole Lecky.

piątek, 22 lipca 2011

Fermanagh - hrabstwo zalane wodą



Dawno, dawno temu hrabstwo Fermanagh było suchą równiną. Woda była, ale zamknięta w zaczarowanej studni położonej w środku hrabstwa. Nie była to zwyczajna studnia - wiązała się z nią pewna klątwa. Aby nie dopuścić do jej ziszczenia się, miejscowa ludność dbała o to, by wieko studni zawsze było szczelnie domknięte. Pomimo ich troski nie udało się zapobiec nieszczęściu. Pewnego dnia do miejsca, w którym znajdowała się zaczarowana studnia, przybyła para zakochanych. Młodzi bez oporów ugasili swoje pragnienie zaczerpniętą ze studni wodą, ale zupełnie zapomnieli ją zamknąć. Gdy pierwsze promienie słoneczne padły na zaczarowaną studnię, z jej wnętrza zaczęła wypływać woda, której żadnym sposobem nie można było zatamować. Zdecydowana część równiny została zalana i tak właśnie powstało Lough Erne, jezioro w hrabstwie Fermanagh. Tak rzecze miejscowa legenda.


  


Nawet jeśli odsuniemy na bok wszystkie podania i legendy, fakt pozostanie ten sam - Fermanagh jest hrabstwem w 1/3 pokrytym wodą, której źródłem jest głównie wspomniane powyżej Lough Erne dzielące się na Lower (Dolne) i Upper (Górne). Lough Erne jest uważane przez niektórych za najpiękniejsze jezioro wyspy. Jego wody obfitują w ryby, a niezliczone wysepki, półwyspy i cyple w usytuowane na nich zabytki, które przyciągają nie tylko amatorów wędkowania, lecz także miłośników przyrody, spacerów i zwiedzania. Jeśli przyjąć, że legenda jest prawdą, to wylanie wody ze studni nie było klątwą, a błogosławieństwem. Lough Erne to zdecydowanie skarb tego hrabstwa. 

  

To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Moje pierwsze wrażenia związane z tym hrabstwem były raczej zwyczajne. Fermanagh wspominałam bardzo miło, ale głównie ze względu na sympatycznych właścicieli B&B, w którym dawno temu zakotwiczyliśmy zastani przez zmrok. To była zwyczajna rodzina: sympatyczni ludzie prowadzący swój interes, a w wolnych chwilach wtajemniczający nas w arkany ich rzeczywistości - świata, który w jakimś tam sensie rozdarty jest przez podział polityczny kraju. Bo Fermanagh nie należy do Republiki, ale do Irlandii Północnej. To jedno z jej sześciu hrabstw. Tego jednak w ogóle nie czuć. Nie ma się wrażenia, że jest się "za granicą". Bo powiedzmy sobie szczerze, jaka to zagranica?


  


Przeskok pomiędzy Irlandią a UK odbywa się tak płynnie i gładko, że gdyby nie to, iż w Fermanagh płaci się już funtami, można byłoby pomyśleć, że nadal jest się w Republice. Właściciele tego B&B podkreślali swoje korzenie, swoją przynależność do Irlandii, nie zaś do UK. Takich ludzi jest tam zdecydowanie więcej, bo ludność county Fermanagh ma głównie katolickie korzenie. Dla nich i dla mnie Fermanagh jest i zawsze będzie częścią Irlandii. Tej Irlandii, która pierwotnie składała się z 32 hrabstw. Tej obecnej wydarto Antrim, Down, Armagh, Tyrone, Fermanagh i Derry.

  

Im dłużej zagłębiałam się w tajniki tego hrabstwa, tym większą sympatię ono we mnie wzbudzało. I nie dajcie sobie wmówić, że w Fermanagh nie ma co robić. Nawet jeśli przewodniki serwują Wam tylko trzy czy cztery jej atrakcje. Wierzcie mi, jest ich zdecydowanie więcej, a ja w najbliższym czasie zabiorę Was na wirtualną podróż wokół Lower i Upper Lough Erne i postaram się udowodnić Wam, że warto tu przyjechać. Jeśli nie dla jezior i przyrody, to dla zamkowych śladów po kolonizacji Ulsteru. Jeśli nie dla zamkowych ruin, to dla tajemniczego, pogańskiego i wczesnochrześcijańskiego akcentu Fermanagh. Enigmatyczne figury z White Island, tajemniczy Kamień Biskupa i nietypowa owca to tylko mały zwiastun atrakcji tego hrabstwa.

  

sobota, 16 lipca 2011

Z pamiętnika asystenta kier-owcy

Są na tym świecie dziwy, o których nie śniło się nawet filozofom - westchnęła sobie Taita, przyglądając się nietypowemu zjawisku.


 


Minutę wcześniej siedziałam wygodnie rozpostarta w aucie, nie przeczuwając nadchodzącej - choć bardziej adekwatne byłoby tutaj stwierdzenie "leżącej" - atrakcji. Pół minuty później, z rękami zaciskającymi się na aparacie, już krzyczałam do Połówka, by zatrzymał na chwilę auto. Przyczyną takiego stanu rzeczy był obraz, który zauważyłam kątem oka.


 


Wysiadłam z auta. Wstrzymując oddech i przemykając cicho niczym lis skradający się do kurnika, podeszłam do ogrodzenia, wysyłając tajemniczej istocie leżącej w trawie przede mną prosty przekaz: "tylko nie uciekaj, tylko nie uciekaj, proszę". Szybko przekonałam się, że tak naprawdę mogłabym wykonać potrójne salto, lądowanie z telemarkiem albo po prostu zacząć naśladować bojowe okrzyki Indian, a stworzenie leżące w trawie i tak pewnie by mnie zignorowało.


 


Fenomenalne zwierzę, które leżało na soczyście zielonym pastwisku, miało wyjątkowo smutne spojrzenie, w którym dopatrzyłam się oznak cierpienia. Oczywiście pierwszym moim odruchem bezwarunkowym była chęć dotknięcia nietypowej owcy, zupełnie jakby to w jakiś sposób mogło ulżyć jej ewentualnemu cierpieniu. Dzielące nas ogrodzenie w połączeniu z zakorzenionym szacunkiem do cudzej własności kazało mi pozostać tam, gdzie jestem. Pozostało nam zatem mierzenie się spojrzeniem.


 


W samej tylko Irlandii widziałam setki owiec, ale jak żyję, takiej jeszcze nie spotkałam. Jeszcze długo, już po powrocie do auta, zastanawiałam się nad tym, czy widziana przeze mnie czteroroga owca to wybryk natury, czy też może taka odmiana. Tak jak niespodziewanie natrafiłam na tę nietypową owcę, tak samo przez przypadek trafiłam na odpowiedź. Otóż sfotografowana przeze mnie owca - bo po cechach morfologicznych mniemam, że to samica była, a nie samiec - jest prawdopodobnie [bardziej lub mniej szlachetną] przedstawicielką uroczej rasy Jacob's sheep, owiec Jakuba.


 


Trzoda tej rasy charakteryzuje się posiadaniem ładnego, plamistego, biało-czarnego umaszczenia. Owce Jakuba mogą posiadać od jednej do trzech par rogów, jednak najczęściej spotyka się osobniki czterorogie. To dość rzadka rasa hodowana przede wszystkim dla walorów smakowych mięsa, lecz także dla wełny i skór. Zdarza się, że hodowcy nabywają je tylko ze względu na ich ozdobny i miły dla oka wygląd. Co ciekawe owce tej rasy wykorzystywane były do pełnienia funkcji obronnych na farmie: do chronienia innych zwierząt gospodarskich przed drapieżnikami, a także przed złodziejami i wandalizmem.


 


Niektórzy twierdzą, że przedstawiciele tej rasy są bezpośrednimi potomkami plamistych owiec Jakuba opisanych w Starym Testamencie. Inni nazywają je "Spanish sheep", hiszpańskimi owcami. Według wersji tych drugich zwierzęta miały przybić do brzegu po rozbiciu okrętów hiszpańskiej Armady udającej się z atakiem na Anglię w 1588 roku.


 


Jakiekolwiek jest pochodzenie tych urodziwych owiec, Jacob's sheep ciągle pozostaje rasą cenioną nie tylko ze względu na swe walory estetyczne, lecz przede wszystkim inteligencję, a także wysoko rozwinięty instynkt macierzyński samic. Jagnięta już chwilę  po przyjściu na świat stają się aktywne i pełne energii. Zarówno samce jak i samice posiadają rogi, ale te należące do baranów są zdecydowanie bardziej imponujące. I co ciekawe nie jest to jedyna wieloroga rasa.


 


Człowiek uczy się całe życie.

wtorek, 12 lipca 2011

White Island i jej enigmatyczne posągi

 

O marinie w CastleArchdale Park w hrabstwie Fermanagh na pewno nie można powiedzieć, że jestpusta. Parking zastawiony samochodami, spacerujący ludzie i łodzie spokojniecumujące w wodach Lower Lough Erne. Ja patrzę głównie na jedną, na Gypsy Lady.To ona ma nas zawieźć na pobliską wyspę White Island.

  

Po kilku minutachoczekiwania przychodzi sternik. Przekręca klucz w zamku bramy prowadzącej dołodzi i w tym momencie rozpoczyna się nasza przygoda. W skromnym,sześcioosobowym towarzystwie, wsiadamy do Gypsy Lady. Nasza"Cyganeczka" spokojnie mieści wszystkich pasażerów, a tymzaopatrzonym w aparaty umożliwia zajęcie strategicznej pozycji.

  

Rejs mija szybko. Sterniktwierdził, że dotarcie na wyspę zajmie jakieś 15 minut. Mam wrażenie, że zajęłomaksymalnie około 10. W przerwach między podziwianiem pejzaży, wpatruję się wszerokie plecy naszego "kapitana" schowane za koszulką z napisemanimal. Z rozbawieniem przyglądam się też zabiegom adoracyjnym córek jednej zpasażerek. Małe, odziane w róż kokietki co jakiś czas z uwielbieniem w oczach wpatrująsię w Połówka. Wiem, że ma boskie ciało, ale nie sądziłam, że oddziałuje onotakże na pięcio czy sześcioletnie podlotki. Ja w ich wieku bawiłam się lalkami.

  

Na wyspie White znajdująsię ruiny świątyni pochodzącej z XII wieku. Są to dość marne pozostałości,jednak ogromnej atrakcyjności nadaje im wyjątkowo dobrze zachowany romańskiportal, a przede wszystkim komplet kilku tajemniczych płaskorzeźb wbudowanych wjedną ze ścian kościelnych ruin.

  

Gdybyśmy cofnęli się do odległejprzeszłości, najprawdopodobniej zobaczylibyśmy tutaj monastyczną"wioskę": kościół, cmentarz, ogrody, budynki gospodarcze, warsztaty imnisie cele. Niestety po prymitywnych, drewnianych budynkach nic już niezostało. Prostokątny, kamienny kościółek został zbudowany w miejscu dawnej,drewnianej struktury. Potwierdziły to wykopaliska archeologiczne. Nasuwa sięzatem myśl, że tutejszy kompleks monastyczny został zniszczony i spalony.Zapiski w starych manuskryptach o najeździe Wikingów w IX wieku na klasztoryusytuowane wokół jeziora Erne pozwalają przypuszczać, że to właśnie oni byliodpowiedzialni za wspomniane zniszczenia.

  

Perełką ruin są tajemniczefigury. Powiedzieć o nich, że są piękne i imponujące to za mało. Ich wiek,pochodzenie, przeznaczenie, jak również znaczenie to jedna wielka tajemnica.Szacuje się, że powstały około IX-X wieku. Ślady, które zawierają, pozwalająsądzić, że rzeźby mogły być wcześniej wmurowane w jakąś całość, jak równieżsłużyć jako kolumny podtrzymujące inny element budynku. Pewne jest to, żepóźniejsi budowniczowie kościoła nie byli nimi zbytnio zainteresowani, używającich jako zwyczajnych bloków.

  

Rzeźby odkrywano w różnymokresie, na ostatnią natknięto się stosunkowo późno, bo dopiero w 1958 roku. Odkrycietych nietuzinkowych posągów przyczyniło się do wielu burzliwych dyskusji iprzeróżnych interpretacji. Jedni twierdzą, że płaskorzeźby obrazująpielgrzymów, inni, że odzwierciedlają one siedem grzechów głównych. Jeszczewedług innych figury przedstawiają epizod z życia świętego Patryka.

  

Wszystkich płaskorzeźbjest osiem, jeśli wliczyć w to dwie ostatnie znajdujące się po prawej stronie.Sześć z nich przedstawia ludzkie sylwetki. Większość postaci nosi długie tunikitypowe dla duchownych. Skrzyżowanie nóg pierwszej figury sugeruje, że jest toznana ekshibicjonistka Sheela-na-Gig, mająca rzekomo stanowić dla mnichówprzestrogę przed cielesnymi uciechami. Druga postać siedzi i trzyma w rękachpewien obiekt. Być może jest to Chrystus - jego podobny wizerunek umieszczono wKsiędze z Kells. Trzecią osobą jest prawdopodobnie zakapturzony opat trzymającydzwonek i pastorał. Czwarta figura według jednych reprezentuje świętego Dawida,a zdaniem innych... drapie się po brodzie. Piąta ma uroczo kręcone włosy itrzyma dziwne stworzenia: pół-ptaki, pół-zwierzęta. Mogą to być gryfysymbolizujące dwojaką naturę Chrystusa: częściowo boską, a częściowo ludzką. Szóstapostać oprócz kręconych włosów posiada także miecz, tarczę i celtycką broszkę.

 


Siódmemu kamieniowi nadanotylko wstępny kształt. Z jakiegoś powodu nie dokończono go. Co w tymprzeszkodziło? Śmierć rzeźbiarza, jakaś katastrofa, najazd wrogów? Niedokończonymonument świadczy o tym, iż nad rzeźbami pracowano najprawdopodobniej na miejscu.Ósma płaskorzeźba przedstawia tylko zachmurzoną twarz. Autor wszystkich posągówpozostaje ciągle nieznany. Określa się go jako Master of White Island. Mistrz zBiałej Wyspy - jeszcze jedna nierozwiązana zagadka Irlandii.

  

środa, 6 lipca 2011

Przy drodze: Peace For All

Zwróciliście kiedyś uwagę na to, co najczęściej można spotkać przy drogach? Moje wspomnienia z Polski podsuwają mi głównie obrazy kapliczek, często spotykanych na wsiach. Z ostatniej wizyty w ojczyźnie i pokonaniu 150 km trasy łączącej moje rodzinne strony z lotniskiem pamiętam głównie przerażającą liczbę krzyżyków. Krzyżyków ustawionych tam ku przestrodze innym i ku pamięci tragicznie zmarłych użytkowników dróg.




Zaryzykowałabym stwierdzenie, że w Irlandii przy drogach najczęściej można spotkać owce. Te sympatyczne stworzenia są ruchomym, a jednocześnie stałym elementem tutejszego pejzażu. Oprócz owiec zobaczyć można także różnego rodzaju rzeźby. Irlandzkie przydrożne monumenty podziwiałam już wcześniej, ale dopiero po swojej ostatniej podróży wpadłam na pomysł zgrupowania ich i przedstawienia ich na blogu. Dziś pierwsza z serii przydrożnych rzeźb. Czasem po prostu nie sposób przejechać koło nich obojętnie.




W Belturbet w hrabstwie Cavan, leżącym praktycznie na granicy dzielącej Republikę od Irlandii Północnej, natrafiłam na niepozorny monument. Posąg, który na pierwszy rzut oka wydaje się być sceną ilustrującą zwyczajne pożegnanie. Wyryty na nim napis mówi jednak co innego: PEACE FOR ALL. Pokój dla wszystkich - tu nie może być mowy o jakimś tam pożegnaniu pary kochanków. Tu chodzi o głębszy sens.


Bliższe oględziny monumentu ukazują jego przejmujący charakter. W lewej ręce nagiego mężczyzny tkwi tarcza, z prawej zwisa miecz. Waleczny wojownik, ma się rozumieć. Jednak patrząc na tę rzeźbę mam wątpliwości dotyczące tego kto spośród tej dwójki jest opoką - tą silną płcią. To kobieta z twarzą zwróconą ku niebu wydaje się podtrzymywać mężczyznę. Postać kobiety reprezentuje Matkę Irlandię i pokój. Mężczyzna jest umęczonym walką bojownikiem o pokój. Jego nagość jest tutaj celowa. Obrazuje równość wszystkich ludzi: katolików jak i protestantów, rasy białej i czarnej. Przekaz rzeźby sprowadza się do podstawowego pytania: "Do we want to continue the way we are going or look at ourselves and try to resolve the situation?" - czy nadal chcemy podążać tą drogą (czyli kontynuować walkę między protestantami i katolikami), czy też może spojrzymy na siebie i znajdziemy jakieś sensowne wyjście z tej sytuacji?




Rzeźbę, której autorem jest Derek A Fitzsimons z Newbridge, zaprezentowano 1 kwietnia 1999 roku z okazji ponownego otwarcia Enniskillen Bridge, mostu łączącego hrabstwo Cavan (Republika) z Fermanagh (Irlandia Północna), wysadzonego kilka lat wcześniej.




"Peace For All" jest monumentem z brązu wzniesionym na granitowym, wyszlifowanym cokole. Artysta celowo nadał mu formę przywodzącą na myśl nagrobek i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby sugerowała ona pogrzebanie w nim topora wojennego.



Dziwna sprawa. Kamienie nie potrafią mówić, a mimo to często umieją przemówić do człowieka. W moim przypadku temu monumentowi udało się tego dokonać.