piątek, 30 września 2011

Przy drodze: Geraldine & Patrick



Zimowy wieczór 28 grudnia 1972 roku dobiegał już końca. Patrick Stanley, wysoki, przystojny szesnastolatek z ciemnymi włosami sięgającymi mu do ramion, miał za sobą uczciwie i ciężko przepracowany dzień. Pracował dla Calor Kosangas.


 


Zarówno Patrick jak i Colm, kierowca ciężarówki dostarczającej gaz, powinni być o tej porze w domu. Zamiast tego byli w hrabstwie Cavan i mieli przed sobą perspektywę co najmniej dwugodzinnej podróży powrotnej. Wyjątkowo złe warunki drogowe zmusiły ich do przenocowania w Belturbet, małym miasteczku leżącym blisko granicy z Irlandią Północną. Znalezione B&B oferowało schronienie, ale nie miało telefonu. Patrick wyszedł do centrum, bo tam były dwie budki telefoniczne. Chciał poinformować swoją rodzinę o przymusowym noclegu. Nie chciał, by się niepotrzebnie martwili. Jego rodzice nie mieli telefonu. Paddy wybrał numer sąsiadów.


 


Tego samego wieczoru Geraldine O’Reilly, piętnastolatka z Belturbet, spędzała miło czas w rodzinnym gronie. Była tam również Frances z mężem, jej ciężarna siostra nosząca pod sercem bliźnięta. Kiedy małżeństwo postanowiło wrócić do ich domu położonego po drugiej stronie miasta, Anthony – brat Frances i Geraldine – zaoferował, że ich podwiezie. Do samochodu wskoczyła również Geraldine. Chciała kupić w mieście torebkę frytek. Para dotarła do swojego domu, pożegnała się, a Anthony z Geraldine odjechali.


 


O 22:28 w centrum miasta wybuchła 45-kilowa bomba. Geraldine, która zdążyła już wyjść z auta, odniosła poważne obrażenia czaszki. Nie miała szans na przeżycie. Anthony siedział w samochodzie. Przeżył, ale trafił do szpitala z poważnymi obrażeniami. Paddy'ego rozerwało na strzępy. Mężczyzna, który wydobył jego szczątki, stwierdził, że nigdy nie zapomni widoku niewinnego, zabitego chłopca: „an innocent wee boy split open, a memory I will take to the grave”. W mieście były dwie budki telefoniczne. Nastolatek znalazł się w tej niewłaściwej.


 


Wiadomość o tragedii w Belturbet nagłośniły media, nie podały jednak konkretów. Rodzice Paddy'ego dowiedzieli się o wybuchu z telewizji. Zanim udali się spać, któreś z nich powiedziało: „zmówmy różaniec za tę dwójkę zabitych”. Matka Patricka miała za trzy miesiące wydać na świat swoje kolejne dziecko. Nie wiedziała, że tego wieczoru tragicznie zginął jej pierworodny syn. Około 2:30 nad ranem ich sen został zakłócony przez odwiedziny księdza. Duchowny przyniósł złe wieści.


 


Za rok minie 40. rocznica wybuchu w Belturbet. Dla rodzin Geraldine i Patricka święta Bożego Narodzenia nigdy nie były już szczęśliwe. Tragedia naznaczyła te dwie rodziny w okropny sposób. Nigdy nie pogodzili się z tym, co się stało. Bliskich Paddy'ego dręczył dodatkowy żal – przez te wszystkie lata nikt nie pojawił się u ich drzwi. Żaden polityk, żaden policjant. Ojciec nastolatka nigdy nie zaprzestał swojej kampanii mającej na celu ukaranie winnych. Pisał listy do każdego Ministra Sprawiedliwości. Nie uzyskał żadnej pomocy. Kazano mu zapomnieć, przejść nad tym do codzienności. Można tak?


 


Geraldine była szczęśliwą nastolatką. Kochała taniec. Kilka miesięcy później, w kwietniu, obchodziłaby swoje szesnastoletnie urodziny. Jej śmierć wyjątkowo dotknęła jej matkę. Kobieta nieraz wypatrywała córki wśród innych dzieci wracających ze szkoły. Ciężko było jej pogodzić się z faktem, że Geraldine odeszła na zawsze.


 


Patrick był troskliwym młodzieńcem, kochającym swoją rodzinę. Ubóstwiał swoją matkę, dwie babcie i Mary, swoją cioteczną babkę, która zwykła nazywać go Master Pat. Kobieta miała 89 lat i nigdy nie dowiedziała się o śmierci Paddy'ego. Umarła niecałe pół roku później. Paddy zginął najprawdopodobniej zarabiając pieniądze na kupno nowych butów sportowych. Ten chłopiec kochał sport. Uwielbiał piłkę nożną, futbol gaelicki i hurling. Był bardzo dobry w tym, co robił. Przed śmiercią nominowano go do nagrody GAA All-Star w kategorii under-21.




 




Geraldine O’Reilly i Patrick Stanley zginęli w dniu, w którym miała miejsce biblijna rzeź niewiniątek. Być może czekała ich wspaniała przyszłość. Mieli swoje pasje i całe życie przed sobą. Ta nieznana sobie dwójka siedzi dzisiaj koło siebie w centrum Belturbet. Szkoda tylko, że zamiast dwóch ciepłych ciał i istot, w których pulsuje krew i tli się życie, mamy dwa zimne posągi z brązu. Poruszający pomnik wykonała artystka Mel French. Każde z dzieci przedstawiono z ich znakami rozpoznawczymi: Paddy'ego z piłką, a Geraldine z butami do tańca.


 


„Sad, isn’t it?” - rzekła mijająca mnie kobieta, kiedy wpatrywałam się w rzeźbę. Mel French wykonała kawał dobrej roboty. Porządny pomnik to nie tylko taki, który wywoła zachwyt w potencjalnych odbiorcach sztuki. To przede wszystkim rzeźba, która poruszy, zmusi do refleksji i zachęci do odkrycia historii tego monumentu. Tak właśnie podziałał na mnie ten memoriał. Niestety historia, którą odkryłam, okazała się bardziej tragiczna niż myślałam. „Sad” to zdecydowanie za mało powiedziane. Te trzy litery absolutnie nie oddają głębi tragedii, którą skrywa ten monument.


 

niedziela, 25 września 2011

Janus - zagadkowy bożek na wysepce Boa

"Then I found a two faced stone on burial ground, God-eyed, sex-mouthed (...)"

  

Wiedziałam, że kiedyś pojawię się na wysepce Boa. Nie znałam tylko konkretnej daty. Powód wizyty był mi znany od dawna. Nazywał się Janus, a chęć jego dotknięcia pojawiła się u mnie w momencie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jego zdjęcie.

  

Boa jest jedną z wielu wysepek, którymi usiane są jeziora Lough Erne w hrabstwie Fermanagh. Oczywiście nie ma ona nic wspólnego z wężami Boa, bo one podobnie jak ich mniejsi, ale równie obleśni krewni nie występują w Irlandii. Jest to zasługa świętego Patryka, patrona wyspy. Tak mówią legendy. Ludzie mocno stąpający po ziemi twierdzą, że węże nie występują w Irlandii, bo nie odpowiadają im tutejsze warunki, lub dlatego, że nigdy tutaj nie dotarły. Sami zdecydujcie, która wersja bardziej Wam odpowiada.

  

Nazwa wyspy wzięła się zatem od imienia celtyckiej bogini wojny, Badhbh, czasem przedstawianej jako czarna wrona, a czasem przybierająca postać wilka. Boa przestała być wyspą, kiedy z dwóch stron połączono ją z lądem. Można dotrzeć tu samochodem, pytanie tylko, czy warto? Jeśli nie jesteście zainteresowani pogańskimi, czy też wczesnochrześcijańskimi monumentami, to prawdopodobnie nie ma sensu się tu wybierać. Bo na cmentarzu Caldragh nie znajdziecie nic innego oprócz dwóch starodawnych rzeźb.

  

Cmentarz, ukryty za gęstą zasłoną chwastów i krzewów, sprawia wrażenie zapomnianego. Nie jest taki, o czym doskonale świadczy świeży kopiec ziemi, z której usypano nagrobek, przed którym stoję. Maleńki cmentarz skrywa w sobie pradawne tajemnice. Wspaniale łączy przeszłość z przyszłością. Obok dwóch figur, najprawdopodobniej liczących sobie grubo ponad 1000 lat, niedawno pochowano współczesne zwłoki.

  

Znajdują się tu dwie figury, ale po wejściu na teren cmentarza tylko jedna z nich rzuca się w oczy. Stoi praktycznie w środku i jest znacznie większa. To chyba najbardziej enigmatyczny posąg Irlandii. Dwustronna kamienna rzeźba została określona mianem Janusa, bo podobnie jak to bóstwo czczone w starożytnym Rzymie, ma dwie twarze. Nie jest to jednak wizerunek Janusa, lecz najprawdopodobniej celtyckiego bóstwa.


  


Jedni twierdzą, że wschodnia strona rzeźby [zawierająca rzekomo atrybut męskości, którego ja pomimo najszczerszych chęci nie zlokalizowałam] reprezentuje mężczyznę, a zachodnia kobietę. Janus jest zatem bóstwem, który widzi wszystko, co się dzieje począwszy od wschodu aż do zachodu słońca. Ze względu na swą dużą głowę, wąski nos i pokaźne oczy niektórzy dopatrują się w posągu wizerunku... kosmity. Każda z dwóch stron figury posiada dużą głowę, tors, półotwarte usta, skrzyżowane ręce, pas, ale nie ma szyi. W miejscu złączenia figur widać przeplatający się wzór interpretowany jako włosy. Na samej górze monumentu znajduje się wgłębienie, do którego według dość śmiałych przypuszczeń, być może wlewano krew.

  

Kilka cech tej rzeźby podpowiada, że jej korzeni należy dopatrywać się w czasach Celtów. Figury zlewają się w całość za pomocą pleców. Być może był to zabieg mający na celu zdublowanie siły bóstwa. Celtowie mocno wierzyli w "bliźniaczą siłę". Stosunkowo duża głowa również może mieć swoje konkretne znaczenie. Warto pamiętać, że właśnie ta część ciała odgrywała ogromną rolę w religijnym życiu pogańskich Celtów. Wierzyli oni, że w głowie znajduje się nie tylko ludzka siła, lecz także dusza. Dlatego też był to bardzo pożądany łup w walce. Głowę zabitego przeciwnika chętnie zabierano, by pokazać, że siła zmarłego została teraz połączona z siłą zwycięzcy. Z kolei czaszki swoich zmarłych przywódców były pieczołowicie przechowywane i traktowane jako talizmany.


 

bożek Lustymore


Tuż obok posągu Janusa stoi mniejsza figura. To bożek Lustymore nazwany tak ze względu na  miejsce swego znalezienia. Rzeźbę przeniesiono z wysepki Lustymore na Boa dopiero w 1939 roku. Stopień jej zniszczenia pozwala twierdzić, że monument jest starszy niż posąg Janusa. Niestety dużo mniej okazały. Ze względu na ułożenie rąk figura może reprezentować także Sheelę-na-Gig [o której kiedyś napiszę, bo to niesłychanie ciekawy rodzaj rzeźby], znaną z tego, że lubi obnażać swe intymne części ciała.

  

Ze swego rodzaju podziwem patrzyłam na dość liczny stos monet ułożonych zarówno na bożku Lustymore, jak również w trawie koło niego. To najlepszy dowód na to, że mały cmentarz Caldragh jest wystarczająco pojemny, by pomieścić zarówno wierzenia pogańskie, jak i chrześcijańskie. Można powiedzieć, że wierni zostawiają bożkom monety, aby kupić sobie ich przychylność. Monumenty są odbierane jako "lucky stones", czyli kamienie przynoszące szczęście. Nikt z odwiedzających nie zabiera pozostawionych tam monet i to jest piękne.

  

niedziela, 18 września 2011

Belvedere House, czyli we włościach tyrana

 

Na wszystko musi przyjść odpowiednia pora. Już nawet nie wiem, ile razy przejeżdżałam koło znaku prowadzącego do Belvedere House. Dwadzieścia? Trzydzieści? Za każdym razem jednak mówiłam sobie: „innym razem”. W myślach zaś dodawałam: „kiedy już nie będę mieć co zwiedzać”. Osiemnastowieczne rezydencje to nie jest coś, co przyprawia mnie o miły dreszczyk ekscytacji i przyspiesza tempo mojego serca.


  


Do Belvedere House zaglądnęłam nie dlatego, że dotarłam już do punktu, w którym uświadomiłam sobie, iż zwiedziłam już wszystko, co było możliwe, lecz dlatego, że staram się korzystać z całego wachlarza dziedzictwa narodowego Irlandii i nie skupiać się na jednym czy dwóch rodzajach atrakcji turystycznych.

  

Historia rezydencji Belvedere jest nierozłącznie związana z osobą Roberta Rochforta. Kim był ów jegomość? Kimś, kogo raczej nie chcielibyście spotkać na swojej drodze. Osobą, która miała więcej wrogów niż przyjaciół, pułkownikiem angielskiego pochodzenia, Lordem Belvedere, raptusem i nikczemnikiem, który całkiem słusznie nabawił się przydomka „The Wicked Earl” – podłego hrabiego.

 

bogini Ériu - uosobienie Irlandii


Kilka lat po śmierci swojej pierwszej żony Rochfort uznał, że nadeszła pora na drugie małżeństwo. Jego wybór padł na młodziutką Mary Molesworth, znaną w teatralnych kręgach Dublina córkę trzeciego wicehrabiego Molesworth. Mary z jakiegoś powodu nie zapałała uczuciem do Roberta, ale tak naprawdę jej zdanie i odczucia mało kogo interesowały. Ojciec nastolatki zaślepiony sławą i pozycją społeczną Roberta, przymknął oko na jego powszechnie znany egoizm. W efekcie stało się to, co na dobrą sprawę było nieuniknione: Mary [bardziej pod wpływem presji najbliższych niż własnej woli] poślubiła Roberta w 1736 roku. On: ambitny, inteligentny i bogaty, ona: utalentowana panienka z dobrego domu. To miała być dobrze dobrana para. Ale nie była. Bynajmniej nie dlatego, że w dniu ślubu on miał 28 lat, a ona 16.

  

Po ślubie para osiadła w rodzinnym domu Roberta, Gaulstown House. Dom położony był w sąsiedztwie Belfield House, rezydencji Arthura, młodszego brata Roberta. Choć Mary urzekła spokojna i ładna okolica, to nie była ona tam do końca szczęśliwa. Narodziny córki Jane niewiele pomogły. Jej mąż był wyraźnie niezadowolony z takiego biegu sprawy, co przełożyło się na zwiększona liczbę jego nieobecności w domu. Mary czuła się zaniedbana i opuszczona. I chyba miała ku temu powody. Z Georgem, drugim bratem swego męża, nigdy nie udało jej się znaleźć wspólnego języka. Dobrze dogadywała się za to z Arthurem i jego żoną Sarą.

  

Sytuacja nieco się polepszyła, kiedy w 1737 roku na świat przyszedł męski potomek. Lord Belvedere wreszcie był usatysfakcjonowany.  Przez kilka tygodni świętował narodziny syna. Wkrótce jednak wszystko wróciło do normy: Robert do swoich częstych wyjazdów, a Mary do roli „opuszczonej” żony mającej wsparcie w Arturze i jego małżonce.

  

Kolejne lata to narodziny kolejnych potomków. To także nadejście tragicznego dla Mary roku 1743, kiedy to do Roberta dotarły złośliwe plotki o rzekomym romansie małżonki z jego bratem Arthurem. Krew wzburzyła się w żyłach gwałtownego lorda. Po krótkim spotkaniu Arthura z bratem i jego pistoletem, „winny” ciężko krwawiąc uciekł do Anglii. W międzyczasie Robert opuścił Gaulstown. Zamieszkał w Belvedere House, wybudowanym około 1740 roku jako myśliwską willę, gdzie w spokoju mógł leczyć swoje posiniaczone ego i obmyślać zemstę na żonie i bracie.

 


Nieobecność Arthura nie przeszkodziła Robertowi w dopięciu swego. Hrabia podał całą dwójkę do sądu. „Kochanek” został ukarany grzywną 2 000 - a według niektórych źródeł nawet 20 000 - funtów, ogromną kwotą jak na ówczesne czasy. Mimo że według niektórych relacji proces był farsą, Mary orzeczono winną cudzołóstwa i przekazano mężowi ze słowami, by zrobił z nią to, co chce. A nikczemny lord oczywiście skorzystał z okazji. Zamknął ją w Gaulstown House. Na 31 lat. Pozbawił jej wszystkiego, co miała i nie mam tu na myśli dóbr materialnych.  W wieku 23 lat Mary została dosłownie odcięta od świata: od swojej rodziny i dzieci. Stała się niewolnicą w swoim domu. Jednorazowa próba ucieczki zaowocowała zaostrzonymi restrykcjami, więc Mary nigdy więcej jej nie powtórzyła. W międzyczasie do więzienia dla dłużników trafił Arthur. Pozostał tam do swojej śmierci. Robert nie miał żadnych skrupułów. Skazując brata na taki los, jednocześnie skazał na ubóstwo dziewięcioro jego dzieci. Własnych bratanków i bratanice.

  

Wyeliminowawszy dwójkę „wrogów”, Robert poszukał sobie kolejnej ofiary w postaci... swego drugiego brata George’a. Błąd George’a polegał na tym, że w pobliżu Belvedere House zbudował sobie bardziej okazałą rezydencję. Robert nie mógł znieść widoku posiadłości brata, zatem zdecydował się na wzniesienie imponującej, ozdobnej budowli – ściany, która całkowicie przesłoniłaby mu znienawidzony widok. Tak w 1760 roku powstały ruiny nazwane „Jealous Wall” – ścianą zazdrości. Budowla przetrwała do naszych czasów i jest największą w Irlandii konstrukcją typu „folly”. Oprócz „ściany zazdrości” na włościach Belvedere House natrafić można także na dwie inne ozdobne budowle – „Gothic Arch” (Gotycki Łuk) i „Gazebo” (Altana) – jak również przyjemne dla oka wiktoriańskie ogrody.

  Jealous Wall


Nikczemny Lord Belvedere zmarł w 1774 roku. To właśnie wtedy Mary została uwolniona przez swojego syna. Ciężko jednak stwierdzić, czy był to koniec jej gehenny. Czy po 31 latach niewoli można nad nią przejść do porządku dziennego? Na dobrą sprawę można było stwierdzić, że życie Mary już się skończyło – wtedy, gdy została uwięziona. Zza „więziennych” drzwi wyszła przedwcześnie postarzała kobieta: w stroju sprzed trzech dekad, z wynędzniałą twarzą, o wystraszonym spojrzeniu i chropowatym głosie. Jej pierwszymi słowami były: „Is the tyrant dead?” [tyran nie żyje?].

sobota, 10 września 2011

Fourknocks - megalityczny grobowiec korytarzowy

Dziesięć mil napołudniowy-wschód od osławionego Newgrange, pomiędzy wioskami Ardcath i Naul,leży sobie mały, niepozorny kopiec. Jest stosunkowo mało popularny, notoryczniepomijany w przewodnikach, a przez to nie tak skomercjalizowany jak jego większy"brat". Pomimo tego, że obydwa grobowce korytarzowe dzielikilkanaście kilometrów, mówi się, że gdyby ktoś chciał podążyć"ścieżką" wyznaczoną przez promienie słońca przechodzące przezNewgrange w czasie zimowego przesilenia, doprowadziłaby go ona prosto doFourknocks.

  

Grobowce korytarzowe takiejak Loughcrew, czy dwa wyżej wspomniane stanowią zagadkę same w sobie. Niewielewiadomo na ich temat, więcej jest pytań niż faktów. Wiadomo, że wznoszone byłyprzez neolitycznych farmerów jakieś 3000-2500 przed naszą erą. To czyni je wyjątkowo wiekowymi reliktami i zabytkami starszymi niż słynne piramidyegipskie. 

  

Już sama nazwa budzi sporewątpliwości. Dla jednych jest ona pochodną irlandzkiego "Fuair Cnocs"oznaczającego Zimne Wzgórza. Jeszcze inni uparcie twierdzą, że"Fourknocks" oznacza nic innego tylko cztery małe wzgórza,ewentualnie cztery grobowce. I chyba coś w tym jest. Kiedy w 1949 roku odkrytoFourknocks w jego bliskiej odległości zlokalizowano trzy podobne kurhany, zczego jeden uważany jest za jamę służącą do kremacji. Dostępu do nich bronitabliczka zakazująca wstępu, siatka, a także gęste i urocze krzaki kolcolistueuropejskiego, którego jestem wielką miłośniczką.

  

Z grupki czterech kurhanówtylko ten jeden jest udostępniany turystom. Jednak to powinna być wystarczającanagroda za dotarcie do tego miejsca. Nie na co dzień ma się możliwość kontaktuz abstrakcyjną sztuką neolitycznych ludów - z tak nietypowym, starym iintrygującym zabytkiem. Owszem, grobowiec nie zachował swojego autentycznegowyglądu, ręka współczesnego człowieka dokonała tutaj mniej lub bardziejznaczących zmian, ale ciągle jest to relikt liczący sobie kilka tysięcy lat.

  

Co odróżnia Fourknocks odNewgrange? Przede wszystkim to, że nie ma tu tłumów turystów. Nie ma centrumdla odwiedzających, przewodnika, dużego parkingu, sklepiku z pocztówkami, aninawet biletów. Ten tajemniczy grobowiec położony jest w szczerym polu. Kiedyśtrzeba było przebrnąć przez błotnistą dróżkę, teraz dostęp jest znaczniełatwiejszy, bo ścieżka usypana została ze żwiru.

  

Aby dostać się do wnętrzakurhanu, trzeba najpierw zdobyć klucz od Pana Fintana White. Tako rzeczetabliczka umieszczona przy drodze prowadzącej do grobowca. Kierując sięwskazówkami, jedziemy jakąś mile w dół drogi, by wreszcie zatrzymać się kołobiałego, niewielkiego domu parterowego, gdzie mieszka nasz klucznik.

  

Od blisko sześćdziesięciulat klucz otwierający drzwi tajemniczego grobowca znajduje się w rękach jednejrodziny - White. W czasie prac restauratorskich prowadzonych w latach 50-tychminionego wieku kluczem opiekowała się siostra pana Fintana. Po jej śmierciklucz trafił do rąk obecnego właściciela. A potem chwilowo do rąk setekturystów.


Dzwonek do drzwi. Pokrótkim momencie oczekiwania w drzwiach ukazuje się żona pana Fintana.

- Dzień dobry! Nie jestem pewny, czy to jest... - rozpoczyna Połówekniepewnym głosem, ale sympatyczna kobieta nie czeka na koniec wypowiadanejprzez niego sekwencji słów. "Tak, to jest właśnie ten dom",potwierdza.  

  

Aby dostać klucz trzebazostawić depozyt w wysokości 20 euro. Aby odzyskać pieniądze, trzeba oddaćklucz przed godziną 18.00. Warunki są jasne, a układ wydaje się być uczciwy. Nakoniec staruszka udziela nam ostrzeżenia. Przestrzega, by nie zostawiać w aucieżadnych cennych przedmiotów. Często dochodzi tutaj do włamań do samochodów pozostawionychw zatoczce przy drodze przez turystów. Z auta zabieramy więc nie tylko aparaty,ale także telefony komórkowe, portfele i GPSa. Lepiej nie kusić losu. Jak mówistara prawda [i pani White], licho nie śpi. 

  

Z wesołą miną pokonujęschodki do ścieżki, kiedy tuż przed naszym autem zatrzymuje się inne. W myślachdodaję "nie, tylko nie to...", ale jest już za późno. Z auta wychylasię Irlandka i pyta, czy mamy klucz.


- Mamy. Właśnie go dostaliśmy - odpowiada Połówek.

- Ach, to super - konstatuje kobieta. Szukałyśmy tego domu już pół godziny!


Nie podzielam radości nowoprzybyłych kobiet. Nie ukrywam, że bardzo zależało mi, by być w tym miejscu bezinnych turystów, by nic nie zakłócało mi tych pełnych napięcia chwil, kiedybędę otwierać drzwi grobowca i eksplorować jego główną komorę. Takie miejscejak to chce się mieć egoistycznie na własność - nie na zawsze, ale chociaż nate kilkadziesiąt minut zwiedzania. Wierzcie mi, tylko wtedy odczuwa sięwzmocnione bodźce i emocje. Mam okazję się o tym przekonać, bo zanim Irlandkizjawiają się przed drzwiami grobowca, upływa kilkanaście minut. Kilkanaścieminut absolutnej ciszy, kiedy milcząc stoimy wewnątrz dużej komory grobowej[największej w Irlandii], całkowicie zatopieni w ciemności. A potem ciszazostaje brutalnie rozerwana przez zbliżające się kroki i odgłosy poruszającychsię na ścieżce kamyków. I magia pryska. I choć kobiety zachowują sięprzyzwoicie i kulturalnie, już nie jest tak samo.

  

W międzyczasie pojawiająsię jeszcze dwie inne osoby, one jednak załatwiają zwiedzanie w tempieekspresowym. Niczym torpeda pojawiają się, by chwilę później równie szybko iniespodziewanie zniknąć. Najwyraźniej uznały, że ten "kopiec kreta"nie jest interesującym obiektem.


  


Wewnątrz komory znajdująsię trzy nisze i kilkanaście kamieni, które neolityczni artyści udekorowaliabstrakcyjnymi, najczęściej zygzakowatymi wzorami. Jeden z nich, tak zwany"face stone", ponoć przedstawia ludzką twarz i jest jedynym kamieniemtego rodzaju pochodzącym z neolitycznego okresu. Ponoć w całej Irlandii, anawet Europie nie ma drugiego takiego. Ponoć - bo dla niektórych osóbdopatrzenie się w nim rysów twarzy pozostaje zadaniem nie do wykonania.

  

Jedna z najpoważniejszychzmian, których dokonano w oryginalnym wyglądzie grobowca, bardzo szybko rzucasię w oczy. To współczesny dach, w którym pozostawiono kilkaniewielkich otworów oświetlających zdobione kamienie wewnątrz kurhanu. Kiedyodkryto grobowiec w jego wnętrzu natrafiono na drewniany pal, którynajprawdopodobniej podtrzymywał całą drewnianą konstrukcję dachu. Są tacy,którzy wierzą, że dach pokryty był strzechą, lub czymś na kształt brezentuutworzonego ze skóry wołowej. Jeszcze inni wierzą, że w ogóle nie było dachu.

  

Wykopaliska przeprowadzonewewnątrz grobowca pozwoliły na odkrycie śladów po pochówku bliskosiedemdziesięciu istnień ludzkich w tym również dzieci. Znaleziono takżeprzeróżne artefakty począwszy od zdobionej ceramiki, a kończąc na przedmiotachosobistych, w tym koralikach i naszyjnikach. Zainteresowani mogą obejrzeć je wMuzeum Narodowym.

  

Po jakiejś godzinieprzebywania w tym neolitycznym grobowcu, zwracamy klucz prawowitymwłaścicielom. Tym razem trafia on do Pana Fintana, a sami w nienaruszonym przezzłodziei samochodzie ruszamy przed siebie - wąską, irlandzką dróżką - wposzukiwaniu kolejnej przygody.

piątek, 2 września 2011

Kamienny krąg Drumskinny

Niewiele się zmieniło odmojej ostatniej wizyty w tym miejscu. Gdybym musiała w jednym zdaniu określićjego położenie, użyłabym zwrotu "in the middle of nowhere". Poprzednimrazem przyjechaliśmy tu od strony południowej. Tym razem zaś dostaliśmy siętutaj od wschodu wąskimi, odludnymi dróżkami przypominającymi jazdęrollercoasterem. Trasa dłużyła mi się okrutnie i już zaczęłam nawet podejrzewaćPołówka o haniebne intencje pozbycia się mnie poprzez wywiezienia mej zacnejosoby tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.

  

Miejsce położone jest wzupełnej głuszy, w szczerym polu, ale dzięki temu nie straciło zbyt wiele zeswej autentyczności. Wyobrażacie sobie sędziwy kamienny krąg w nowoczesnymcentrum? Na środku jakiegoś osiedla? Bo ja nie bardzo.

  

Wszystko wyglądało mniejwięcej w taki sposób, w jaki zapamiętałam to miejsce dwa lata temu.Sfotografowałam tablicę informacyjną, której nie było tutaj w 2009 roku iruszyłam dalej. Przywitałam się z zerkającą zza ogrodzenia krową także nieobecnątu dwa lata temu i to tyle jeśli chodzi o nowości. Krąg nadal taki krzywy jakibył.

  

Drumskinny to nie tylkokrąg z epoki brązu. To mini-kompleks składający się także z położonego obokokrągłego kurhanu usypanego z ziemi i kamyków. W czasie wykopaliskprzeprowadzonych tutaj w latach 60-tych przez grupkę archeologów z HarvardUniversity w kopcu nie natrafiono na żadne ślady szczątków ludzkich. Znaleziononatomiast garstkę artefaktów pochodzących prawdopodobnie z neolitycznegookresu. Kurhan jest dość niski i ma średnicę czterech metrów. Od jego środkabiegnie piętnastometrowy rząd niewielkich, pionowych kamyków. Szesnaście z nichto autentyki, pozostała ósemka to imitacje.


  


Największym obiektem tegokompleksu jest liczący 13 metrów średnicy kamienny krąg. Oprócz tego, że jeston położony na pochylonym terenie, cechuje go prawie idealna geometrycznaforma. Krąg utworzony jest z 39 kamieni różniących się wielkością i kształtem.Na części z nich widnieją trzy litery: MOF. Nie ma sensu tworzyć na ich tematnie wiadomo jak skomplikowanych teorii. Oznaczenia te nie zostały przecieżwyryte przez budowniczych kręgu, lecz przez Ministry of Finance w celuoznaczenia replik kamieni ulokowanych w miejscu brakujących głazów.

  

Kamienne kręgi to jeszczejedna z tajemniczych atrakcji wyspy. Przypuszcza się, że konstrukcje te mogłysłużyć do obserwacji astrologicznych, religijnych rytuałów, czy chociażbypełnienia funkcji kalendarza: na przykład określania najdłuższego inajkrótszego dnia roku.

  

Najwięcej kamiennych kręgów spotkać można w hrabstwachKerry, Cork, Fermanagh, Tyrone i Derry. Co ciekawe, te występujące na południukraju składają się najczęściej z mniejszej liczby większych kamieni, północnekręgi są z kolei większe pod względem średnicy, ale zbudowane z mniejszychkamieni.