wtorek, 22 listopada 2011

Brugia - dama wśród belgijskich miast



W Brugii zakochałam się, zanim się w niej pojawiłam. To był klasyczny przykład realizacji marzeń. Zaczęło się niespodziewanie i spontanicznie w wakacyjny weekend, kiedy obejrzałam film „In Bruges”, znany również jako „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. Gwiazdorska obsada,  piękne zdjęcia i niebanalne dialogi przemawiające do mojego poczucia humoru sprawiły, że film szybko utorował sobie drogę do mojego prywatnego panteonu ulubionych produkcji. Pokazywane w nim miasto zauroczyło mnie. Żaden inny film – obojętnie czy był kręcony w Londynie, Paryżu, Biarritz, Hiszpanii czy w Toskanii – nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Sfilmowana Brugia jawiła się jako magiczne, tajemnicze i przepiękne miejsce. Doszłam wtedy do wniosku, że mam dwie opcje: zastanawiać się, czy rzeczywiście jest tam tak ładnie, albo pojechać i przekonać się na własnej skórze. Wybrałam opcję drugą. Kilka dni później mieliśmy już zarezerwowane bilety lotnicze.


 


Największy mit związany z Brugią? To nie jest mało znane miasto. Żadna tam terra incognita – miasteczko nie zadeptane setkami tysięcy stóp turystów, które tylko czeka na to, by je odkryć. Brugia to piękne, romantyczne i wspaniale zachowane miasto średniowieczne. I nie jest to żaden sekret. Co najwyżej tajemnica poliszynela. Dużo tutaj przybyszów z przeróżnych zakątków świata – nawet jeśli nie jest to szczyt sezonu turystycznego. Bo ta malowniczość i uroda Brugii to zarazem jej błogosławieństwo i przekleństwo. W prawdziwie ruchliwe dni „turystycznego szczytu” w obrębie starego miasta znajduje się więcej zwiedzających niż mieszkańców. To miasto zwiedza się cały rok. Śmiem twierdzić, że Brugia jest zawsze piękna, a stopień jej urody tylko lekko się zmienia: zmniejsza się delikatnie pod koniec roku po to, by na wiosnę i lato znów prezentować się w pełnej krasie.


 


To nie był szczyt sezonu, a mimo to mieliśmy przedsmak tego, co mogłoby nas tutaj spotkać w środku lata. W porannym pociągu intercity z Gandawy do Brugii staliśmy przez całe dwadzieścia minut drogi. Wszystkie miejsca siedzące były zajęte. W samym mieście niewiele lepiej. Na dworcu tłok przed przystankiem autobusowym, skąd odjeżdżały autobusy do centrum. Ścisk, bezdech i wytrzeszcz oczu gwarantowany pod wpływem napierającej masy. Jakiś turysta przeciskając się, uderzył plecakiem Belgijkę. Kobieta szybko przeszła do słownej ofensywy w rodzimym języku. Nie wiem, co dokładnie mówiła, ale jestem w stanie iść o zakład, że nie była to pieśń pochwalna. „Ale go zrugała” - podsumowuję cicho po zakończeniu jazgotu kobiety. „Nic dziwnego. Nadepnął jej na nogę, a potem przyłożył plecakiem. W środkach transportu ściąga się wypchane plecaki...” - słusznie zauważa Połówek.


 


Zatapiam się na chwilę w myślach, z których wyrywa mnie nagłe poruszenie. Ten sam turysta wyciąga aparat w stronę młodego chłopaka, który dopiero co pojawił się u mojego boku. Macha do niego z satysfakcją wypisaną na twarzy, mówi „hello” i próbuje go sfotografować. Atmosfera robi się ciężka i przytłaczająca. Okazuje się, że mój sąsiad w zaniedbanym ubraniu jest złodziejaszkiem i właśnie został nakryty przez wspomnianego turystę. Chłopak irytuje się, kiedy facet natarczywie próbuje go sfotografować, wreszcie odburkuje coś, „pozdrawia” turystę serdecznym palcem i zaszywa się na innym siedzeniu. Zaciąga kaptur na głowę, nonszalancko opiera nogi na szybie i wyciąga komórkę. Kierowca autobusu kontroluje sytuację, rzucając raz po raz okiem na lusterko. Pojazd jest monitorowany, ale to - jak widać - nie jest w stanie odstraszyć bezczelnych kieszonkowców.


  irlandzki akcent




Brugia jest miastem, które doskonale wie, co oznacza sukces gospodarczy, lecz wie także, jak smakuje porażka. W XIV i XV wieku miasto dobrze prosperowało i przechodziło przez okres boomu w handlu wełną i suknem. XVI wiek nie był już tak łaskawy – przyniósł Brugii utratę swego znaczenia, a kolejne stulecia tylko pogorszyły sytuację.


 


Pozytywne zmiany przyszły dopiero pod koniec XIX wieku, kiedy ukazała się powieść Georgesa Rodenbacha „Bruges-la-Morte”, co można przetłumaczyć jako „Martwa Brugia”. Książka, udekorowana czarno-białymi fotografiami i przedstawiająca Brugię jako nostalgiczne, uśpione i tajemnicze miasto, spotkała się z dużym zainteresowaniem poza granicami kraju. Niszczejące i zaniedbane uliczki wreszcie doczekały się momentu swojej reinkarnacji. Mądry program konserwacji zabytków spełnił rolę defibrylatora – tchnął życie w dogorywające miasto.




 




Wynajęto cenionego architekta, Louisa Delacenserie, specjalistę w swoim fachu, który umiejętnie wykorzystał swoją wiedzę i nie tylko pięknie odrestaurował oryginalne, średniowieczne budynki, lecz także wzbogacił miasto o nowe budowle w stylu neogotyckim. Cały fenomen polegał na tym, że nowe budowle wyglądały jak stare, czyli idealnie wtopiły się w architekturę miasta. Bez zgrzytów, bezboleśnie. Dlatego dziś spokojnie można powiedzieć, że ci wszyscy turyści spacerujący po wybrukowanych, wąskich uliczkach Brugii nie są tutaj przez przypadek. Miasto przygotowywało się do ich wizyty już pod koniec XIX wieku.


 


Brugia po liftingu roztaczała wspaniały czar, a jej urodę szybko doceniono. W efekcie całe stare miasto trafiło na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Brugię leżącą w prowincji o nazwie Flandria Zachodnia bezsprzecznie uważa się za damę wśród belgijskich miast. Mogłabym tutaj wymienić kilkanaście przymiotników określających to miasto, ale czuję, że wystarczy, jak po prostu zacytuję Harry’ego ze wspomnianego na początku „In Bruges” [gorąco polecam oglądanie w oryginale]: „it’s a fairytale fucking town”. Cholernie bajeczne miasto, mówię Wam.


 


środa, 16 listopada 2011

Craggaunowen Project - żywa przeszłość



Był sobie kiedyś człowiek z pasją. Nazywał się John Hunt, był cenionym mediewistą i zagorzałym kolekcjonerem antyków. Swoją pasję dzielił z żoną Gertrudą urodzoną w Niemczech. Huntowie stanowili nietuzinkową parę. Ich dom był zawsze otwarty dla tych, którzy chcieli obcować z imponującym zbiorem artefaktów przez długie lata pieczołowicie gromadzonym przez małżeństwo. Dom Huntów był domem, gdzie przeszłość w sprawny sposób koegzystowała z teraźniejszością. Gertrudzie za flakon do kwiatów służyła licząca sobie 5000 lat alabastrowa egipska waza, a gościom dane było popijać wino z etruskiego naczynia pochodzącego z V wieku p.n.e, a zarazem podziwiać wiszący na kuchennej ścianie obraz Pablo Picasso.


 


John, jak przystało na historyka z zamiłowania, postanowił pozostawić coś od siebie przyszłym pokoleniom. W 1965 roku Hunt zakupił Craggaunowen Castle, pochodzącą z XVI wieku ufortyfikowaną wieżę obronną, aby utworzyć park etnograficzny na terenie przylegającym do zamku. Tak powstał projekt Craggaunowen - The Living Past [Żywa Przeszłość], mający na celu próbę odtworzenia niektórych aspektów historii Irlandii: od czasów prehistorycznych, aż do okresu wczesnochrześcijańskiego.


 


Hunt szczęśliwie zrealizował swój projekt, przekazał go narodowi irlandzkiemu, po czym rok później zmarł. Odszedł w wielkim stylu, ale mimo to pozostawił po sobie pustkę. Czasami wydaje mi się, że ludzie wybitni nie powinni podlegać temu przykremu prawu natury. Prawu, które jako jedyne jest równe dla wszystkich.


 


Po zeszłorocznej wizycie w podobnym skansenie w Irish National Heritage Park odczuwałam  pewien niedosyt i podświadomie szukałam ujścia dla mojego rozczarowania. Craggaunowen okazało się być tym, czego oczekiwałam, udając się do INHP. Choć obydwa parki dziedzictwa narodowego wykazują pewne podobieństwo poprzez rekonstrukcje niektórych obiektów, tak naprawdę są inne. I ta inność bardziej do mnie przemawia w przypadku Craggaunowen.


 


Już przy wjeździe do skansenu turystę witają rozległe pastwiska upstrzone przeuroczymi owcami Soay, specyficznym i rzadko spotykanym gatunkiem owiec wykazującymi spore podobieństwo do kozic.


  może wystarczy już tych zdjęć, co? ;)




Skansen jest usytuowany na obszarze 50 akrów w niesamowicie nastrojowym wiejskim środowisku. Jest to szczególnie widoczne z małej platformy widokowej na szczycie zamku, a także z drogi prowadzącej do skansenu. Zbliżając się do niego w pewnym momencie po prostu musiałam wysiąść z auta i sfotografować to, co widziałam. Inaczej się nie dało. Oparłam się o ogrodzenie, zastanawiając się, jak w takich warunkach zrobić jak najlepsze zdjęcie. Stojący obok mnie turysta wydawał się czytać w moich myślach: "Na twoim miejscu nie przechodziłbym przez ogrodzenie. Spójrz tylko na te byki". Przejechalibyście obojętnie koło takiego widoku?


 


Mimo że obszar należący do skansenu jest dość rozległy, a na wytyczonym szlaku natrafia się na jakieś 12 atrakcji, wizyta w parku mija dość szybko. Mija jednak w bardzo przyjemnej atmosferze i pod znakiem leśnych przechadzek. Moje największe zainteresowanie wzbudziły trzy obiekty: ładny, ale dość skromnie odrestaurowany zamek, bijący na głowę karykaturalny model z INHP, crannóg - fantastyczna rekonstrukcja sztucznej wysepki na jeziorze, która w czasie mojej wizyty w INHP była zamknięta dla zwiedzających. Interesująca okazała się także łódź zrobiona ze skór, na wzór tej zbudowanej przez irlandzkiego mnicha, świętego Brendana zwanego Żeglarzem. Historia świętego i jego niesamowitej podróży była jedną z najbardziej popularnych opowieści średniowiecznej Europy. Przetłumaczono ją na wiele języków. To był taki ówczesny bestseller.


 


Jak mówi dziewięciowieczny rękopis, Brendan był pierwszym człowiekiem, który odkrył Amerykę. Tim Severin, pisarz i podróżnik, zbudował w 1976 roku łódź według opisu zawartego w rękopisie, po czym wypłynął wraz z załogą na wody Atlantyku. Wszystko to miało na celu zweryfikowanie autentyczności historii o skromnym irlandzkim mnichu, który miał rzekomo dopłynąć do Ameryki niemalże 1000 lat przed Krzysztofem Kolumbem. Rejs oczywiście nie obył się bez przeszkód - kadłub łodzi został uszkodzony przez kawałek lodu, a sama łódź wielokrotnie zbaczała z kursu i dzielnie stawiała opór szalejącym sztormom - ale ostatecznie zakończył się happy endem. Śmiałkowie udowodnili, że święty, który notabene prawdopodobnie urodził się i wychował w prymitywnej chatce na wzór tych zrekonstruowanych w skansenie, faktycznie mógł w ten sposób dotrzeć do Ameryki.


 


Brendan znajduje się w specjalnej szklanej piramidzie w swoim "naturalnym" środowisku, czyli niewielkim zbiorniku wodnym, który pełni funkcję nie tyle ozdobną, co po prostu praktyczną - zapewnia odpowiednią wilgotność powietrza, a tym samym zapobiega pękaniu skórzanego kadłuba łodzi. Dno zbiornika mieni się blaskiem drobnych monet wrzucanych tam przez turystów. I my też dorzuciliśmy swoje trzy grosze.




 




Wstęp do skansenu nie należy do najtańszych. Sądzę, że cena powinna być niższa o jakieś 2-3 euro. Nie zmienia to jednak faktu, że park jest w moim odczuciu absolutnie godny odwiedzenia. Podobało mi się tutaj zdecydowanie bardziej niż w Irish Nationa lHeritage Park. Obydwa parki dziedzictwa narodowego Irlandii uzupełniają się wzajemnie, więc miłośnikom Szmaragdowej Wyspy nie zaszkodzi zwiedzić obydwa te miejsca.


 


Czy jest coś, czego żałuję w przypadku Craggaunowen Project? Tak. Tego, że nigdy nie uda mi się poznać jego inicjatora, Johna Hunta i dostąpić zaszczytu wzięcia udziału w jego wykładzie. Mogę jedynie spojrzeć na jego spokojny, przyjazny wizerunek umieszczony w centrum turystycznym tuż nad kominkiem i cieszyć się, że byli i ciągle są jeszcze na tym świecie pasjonaci z prawdziwego zdarzenia.

piątek, 11 listopada 2011

Na podbój Belgii: Gandawa



Gandawa jest dość dużym i przyjemnym miastem leżącym w północno-zachodniej części Belgii. Jej nazwa wywodzi się od celtyckiego słowa „ganda” oznaczającego spływ dwóch rzek i jest jak najbardziej adekwatna. Miasto leży u ujścia rzeki Leie do Skaldy i to właśnie temu czynnikowi zawdzięcza sporo swego uroku. Kanały w połączeniu z nietuzinkową architekturą tworzą mieszankę przyjemną dla oka: miło się tu spaceruje, przyjemnie zwiedza i odpoczywa. Wrażenia estetyczne odrobinę zepsuły mi dość częste roboty drogowe i prace renowacyjne prowadzone nad niektórymi zabytkami. Jednak dla zachowania równowagi miasto zaoferowało mi przyjemną - dość kameralną powiedziałabym - atmosferę i ciekawe zabytki, przez co w ostatecznym rozrachunku bilans wyszedł na plus.


 


Na swojej prywatnej liście największych atrakcji tego miasta umieszczam twierdzę Gravensteen, o której pisałam tutaj. Bez tego zamku Gandawa nie byłaby tym samym miastem. Warownia jest świetnym odnośnikiem do ciekawych czasów średniowiecza i myślę, że powinna się znaleźć w planie każdego turysty odwiedzającego to miasto. Nawet tego, który nie jest miłośnikiem ufortyfikowanych, mediewistycznych budowli. Czasami warto porzucić „ziemską” perspektywę, by popatrzeć na miasto z tej mniej pospolitej – z lotu nisko szybującego ptaka. A to jest właśnie możliwe z zakończonych blankami zamkowych murów lub z platformy widokowej w Belfort - strażnicy miejskiej.


 


Jednak Belfort, ważny symbol wolności mieszkańców Gandawy, tak prawdę powiedziawszy – w przeciwieństwie do zamku – nie ma zbyt wiele do zaoferowania, mimo iż cena wstępu wynosi tu 5€ i jest tylko o trzy euro niższa. Pomimo tego, że zabytek znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, zaryzykowałabym stwierdzenie, że większość turystów pojawia się tutaj tylko po to, by zerknąć na miasto ze „szczytu” wieży.


 


Zadaniem Belfort było alarmowanie mieszkańców o zbliżających się zagrożeniach i wzywanie ich do walki - wznosząca się na 90 metrów wieża świetnie się w tym spisywała. Długi ciąg wąskich i krętych schodków łączy kilka kondygnacji dzwonnicy, w których umieszczono skromne ekspozycje. Nie jest to jedyna opcja dotarcia do platformy widokowej, jako że powiew nowoczesności zaowocował pojawieniem się w wieży windy, z której zresztą chętnie korzystają turyści i z którą zapoznała się także autorka bloga. Od XIV wieku szczyt wieży zdobi złocony smok, któremu poświęcono jedną z wystaw wewnątrz strażnicy. W wieży znajduje się także ceniony przez znawców karylion, czyli zespół dzwonów wieżowych o zróżnicowanych tonach.


 


Znajdująca się nieopodal wieży St Baafskathedraal, niezbyt zachwycająca z zewnątrz katedra świętego Bawona, słynie głównie z jednego dzieła – Ołtarza Baranka Mistycznego. To specyficzna kombinacją dwunastu obrazów przypisywanych dwóm braciom: Janowi i Hubertowi van Eyck. Gra świateł w tym dziele sprawia ponoć, że obserwator odnosi wrażenie, iż namalowane postacie oświetlają delikatne promienie słońca. Jednak pomimo moich usilnych prób dopatrzenia się tego fenomenu, nie zobaczyłam w obrazie niczego nadzwyczajnego. Ani w jego replice, ani w oryginale.


 


Wstęp do świątyni jest darmowy – co uważam za duży plus – zatem każdy zwiedzający może przyjrzeć się replice. Jednak nie każdy może porównać kopię z oryginałem. Za oglądnięcie tego drugiego trzeba zapłacić 4 euro. W tej cenie otrzymuje się audioprzewodnik odtwarzający informacje. Zbyt szczegółowe według mnie.


 


Wysłuchanie wszystkiego, co miał do przekazania mój nieożywiony narrator, okazało się dla mnie zbyt nużącym i czasochłonnym zadaniem. Połówek okazał się zdecydowanie bardziej twardym zawodnikiem, ja natomiast pod koniec „wykładu” wyszłam, bo treść mnie nużyła, a powietrze najwyraźniej nie sprzyjało. Nie chciałam też zakłócać innym ciszy swoim atakiem kaszlu. Szkoda mi też było pięknego i słonecznego dnia, który mogłam spędzić na zewnątrz, nie zaś w zaciemnionym, posępnym pomieszczeniu.


 


Nie widziałam zbyt dużej różnicy pomiędzy repliką a autentykiem, zatem decyzję, czy warto płacić za oglądnięcie oryginału pozostawiam Wam. Katedrę jednak warto odwiedzić. Trójnawowe wnętrze w pierwszym momencie mnie zaskoczyło – świątynia prezentuje pokaźne rozmiary i zawiera wiele bogatych ornamentów i detali, na które warto zwrócić uwagę. Miłym akcentem jest także wizyta w krypcie kościelnej.


 


Gandawa od strony kulinarnej wymaga dostosowania się turystów do utartych zasad panujących w restauracjach. Lunch można spożywać od 12:00-14:00, a kolację od 18:00. I naprawdę nie należy liczyć na to, że turystyczne miasto, do których Gandawa bez wątpienia się zalicza, zmieni dla nas swoją rutynę. Gdy przed 18:00 wygłodniali zjawiliśmy się w jednej z restauracji na rynku, mogliśmy jedynie liczyć na coś do picia. Jedynym smakowitym kąskiem okazał się młody i atrakcyjny kelner. Choć, prawdę powiedziawszy, cappuccino też było smaczne.


 

niedziela, 6 listopada 2011

Nawiedzone miejsca Irlandii: więzienie Wicklow

Kiedy wyspiarze przygotowywali się do nadejścia Halloween, a na ulicach już można było spotkać pierwszych przebierańców, postanowiłam, że zrobię coś, co doskonale wpisze się w mroczny klimat. Zdecydowałam, że odwiedzę miejsce, które mnie intrygowało -więzienie w miasteczku Wicklow – i że zrobię to nocą.


 


Wicklow’s Historic Gaol uchodzi za jedno z najbardziej nawiedzonych miejsc w Irlandii. W każdy ostatni piątek miesiąca urządza się tutaj nocne zwiedzanie, a od czasu do czasu sześciogodzinne (od 21:00-3:00) „polowania na duchy” prowadzone przez grupę irlandzkich badaczy zjawisk paranormalnych. Dla niektórych zła sława więzienia jest tylko wymysłem i tanim chwytem reklamowym – sensacja przecież zawsze łatwo i szybko się sprzedaje. Inni uważają z kolei, że tytuł „jednego z najbardziej nawiedzonych miejsc” jest w pełni zasłużony. W murach więzienia przez ponad 200 lat działy się przeróżne okropieństwa, a doniesienia o widzianych zjawach pochodzą od wielu osób, w tym także dzieci.


 


Nasza wieczorna wizyta w więzieniu rozpoczyna się przyjemnie i klimatycznie. Brama wejściowa jak i wnętrze są odpowiednio udekorowane. Wszystko w duchu Halloween. Na korytarzu zgromadziła się spora grupka osób. Nie brakuje przebierańców w fantazyjnych kostiumach. Recepcjonistka zaprasza nas do niewielkiej poczekalni. Ciemne pomieszczenie rozświetlają świece na parapetach. Już po chwili podchodzi do nas starsza kobieta i proponuje coś do picia. Woda, napoje gazowane, wino – każdy znajdzie coś dla siebie.




 




Miłe pogawędki przerywa Gaoler. Nasz przewodnik ucharakteryzowany na strażnika więziennego. Pojawia się w wielkim stylu, robi imponujące entrée. „Cicho ludzie!” rozkazuje. „Ostrzegałem was, byście nie kradli!”. Już sama jego aparycja wzbudza respekt. Surowe oblicze, obrzyn w ręce i to coś w jego wyglądzie, co każe bez najmniejszego protestu robić to, czego on sobie życzy. Gaoler ma charyzmę i wie, jak zaprowadzić dyscyplinę. Jego donośny głos wypełnia szczelnie całe pomieszczenie i wibruje intensywnie w powietrzu – nie ma przed nim ucieczki.


 


Nasz pierwszy przystanek to oryginalna, XVIII-wieczna brama umieszczona w korytarzu. Więźniowie nazwali ją Gates of Hell – wrota do piekła. Przekraczając je często można było zapomnieć o życiu dotychczasowym, tym toczącym się na zewnątrz. Wielu ludzi nigdy już stąd nie wyszło. Nie jako żyjące istoty. Tłoczymy się po drugiej stronie bramy i mało kogo interesuje to, że w tym małym przedsionku nie ma wystarczająco dużo miejsca, by pomieścić całą naszą grupę. Strażnik każe, więc się ściskamy i upychamy. Nikt nie chciałby mu podpaść.




 




Budowę więzienia rozpoczęto w 1702 roku i ukończono w ciągu kilku lat. Warunki panujące w tym miejscu pozostawały wiele do życzenia, a strażnicy więzienni nie czynili życia więźniów łatwiejszym. Przynajmniej nie tych, którzy nie mieli im czym płacić za odzież, wyżywienie, posłanie i świece. Wielu z nich było skorumpowanymi typami spod ciemnej gwiazdy. W początkowych latach istnienia tej placówki praktycznie nikt nie miał nad nimi kontroli, co dodatkowo pogarszało istniejącą sytuację.


 


Gaoler prowadzi nas wąskimi klatkami schodowymi. W jednym z pomieszczeń pyta: „jak myślicie, ile osób tutaj przebywało?”. Różne odpowiedzi padają, ale nikt nie zgaduje tej właściwej – 60. Pomruk zdziwienia rozchodzi się po sali. Tak, nawet 60. I to w dodatku mężczyzn, kobiet, dzieci, chorych psychicznie... Czas zejść na ziemię i uświadomić sobie, że jesteśmy w XVIII-wiecznym więzieniu, nie w tych współczesnych, które mogłyby czasami uchodzić za ośrodki wypoczynkowe. Dopiero w 1763 roku przeprowadzono tutaj reformę więzienną i rozdzielono więźniów.


 


Na trasie zwiedzania znajduje się także prowizoryczna klasa. Tablica, regał z książkami, kilka ławek i figur imitujących uczniów. Tutaj Gaoler przekazuje nas chwilowo w ręce Mary Morris, kobiety uczącej więźniów arytmetyki, pisania i czytania. To tutaj pojawia się od czasu do czasu duch dziecka odziany w ubogie szaty. Ktoś ze zwiedzających myślał, że to jeszcze jeden aktor w przebraniu. Ze zdziwieniem dowiedział się, że w więzieniu nie ma dzieci-aktorów.


 


Główny blok więzienny złożony jest z parteru i dwóch pięter. Tutaj w pewnym momencie  dołącza do nas wymownie ucharakteryzowany więzień. Pojawia się niespodziewanie – jak przystało na ducha – i powoduje krzyki zaskoczonych kobiet. Podbite oko, ubranie zbrukane krwią i nieobecne spojrzenie. To wszystko robi wrażenie.




 




Na każdej kondygnacji znajduje się kilkanaście cel. Każda z nich jest mała, chłodna, ma niskie drzwi i ascetyczne wnętrze. Wydają się być pomieszczeniem dla jednej osoby, a tymczasem mieściły nawet do 15 osób. Na taką wiadomość można zareagować tylko w jeden sposób: jak na tak małej powierzchni mogło żyć nawet 15 osób?! Czy to jeszcze można było nazwać egzystencją, czy może już wegetacją?




 




Donżon, posępna część więzienia, zawiera cztery pomieszczenia. Jest tu także izolatka - pusta cela o białych ścianach. Nie można było mieć tutaj żadnego posłania, ani oświetlenia. Gaoler zachęca do wejścia do środka i wczucia się w rolę odseparowanego więźnia. Wchodzę. Dołączają do mnie dwie kobiety. Strażnik zamyka za nami drzwi, celę spowijają egipskie ciemności i moje towarzyszki zaczynają panicznie wrzeszczeć. Jedna z nich chwyta mnie kurczowo za rękę i wbija się w nią paznokciami niczym kot uwieszony nad przepaścią.


 


Na pierwszym piętrze również nie brakuje „spooky places”. Kiedy betonowano podłogę w jednej z tamtejszych cel, w nocy pojawiły się na niej ślady dziecięcych stóp - w samym jej środku. Nie było za to żadnych śladów prowadzących do ani z celi. Nie było to ani pierwsze ani ostatnie dziwne zjawisko. Zdarzało się, że pracownicy więzienia znajdowali rano rzeczy w innym stanie, niż je zostawili przed wyjściem do domu.




 




Na ostatnim piętrze możemy zajrzeć do kajuty „Herculesa” i porozmawiać z obsługą statku. W XVIII wieku na mocy aktu o banicji rozpoczęto wysyłanie więźniów „za morze”. Najpierw do Ameryki, a potem do Australii. Przez jakieś 50 lat pozbyto się kilkuset więźniów z Wicklow Gaol. Wysyłano kobiety, mężczyzn i dzieci. Za morderstwa, napady, kradzieże, a nawet włóczęgostwo. Część z nich nie przeżyła długiego, trwającego ponad 6 miesięcy rejsu – nie była w stanie. To tu, na statku, pewnego razu dziecko zobaczyło „miłego, uśmiechniętego pana” - aktora, jak myślało. Tyle, że tego dnia na statku nie było żadnego pracownika więzienia.


 


Lata klęski głodu w Irlandii (XIX wiek) sprawiły, że populacja kraju zaczęła drastycznie maleć, za to do granic możliwości napęczniała ona w więziennych murach. Ludzie często celowo popełniali przestępstwa, by trafić do więzienia. Tam przynajmniej mieli zapewnione skromne posiłki. W krytycznym momencie w Wicklow Gaol zanotowano aż 780 osób. Pojawiła się potrzeba rozbudowy i ulepszenia więzienia. Po dokonanych zmianach w więzieniu było już 77 cel i kilka innych pomieszczeń użytku codziennego.


  koło deptakowe




Ostatnim etapem zwiedzania jest wizyta na dziedzińcu więziennym. Nocą ma ona szczególny klimat. Znajdują się tu dyby i koło deptakowe, stworzone na początku XIX wieku w celu ściśle penitencjarnym. Dyby początkowo znajdowały się na pobliskim Market Square. Zakuci w nie więźniowie przez dwa dni wystawieni byli na publiczny widok: wyszydzani, obrzucani zgniłą żywnością, upokarzani.


 


„Jak myślicie, gdzie chowano zmarłych i powieszonych?” - pyta nas Gaoler, kiedy stoimy zbici w kupkę, próbując ochronić się przed smagającym wiatrem. Chwilę później dodaje: „Tak, właśnie stoicie na ich ciałach. Pod waszymi stopami leżą liczne szczątki”. Na koniec prowadzi nas przed frontową stronę więzienia, by pokazać nam, gdzie niegdyś wykonywano publiczne egzekucje. „To właśnie tam, u samej góry budynku znajdowała się szubienica” – strażnik pokazuje na górne okno. Ludzka mentalność niewiele się zmieniła od tamtego czasu. Dziś ludzie ciągle są żądni sensacji, wtedy też byli. Dlatego egzekucje zawsze miały wielką publiczność.


 


Na początku roku byłam w dublińskim więzieniu Kilmainham, jednak to Wicklow Gaol uważam za ciekawsze. Spora w tym zasługa sposobu zwiedzania. Tam mieliśmy sztywną panią przewodnik, tutaj oprowadzanie ma miły, przyjemny charakter. Wszystko odbywa się na zasadzie interakcji, a udział ucharakteryzowanych aktorów jest zdecydowanym plusem. Gaoler powinien dostać Oskara za swoją rolę. Tam wszystko odbywało się w pogrzebowej atmosferze, tutaj mury wypełnia wesoły śmiech - miła i odmienna muzyka od tej, którą przez ponad 200 lat można było usłyszeć w Wicklow Gaol. Ogromnym atutem tego obiektu jest możliwość nocnego zwiedzania. Atrakcja cieszy się sporym zainteresowaniem. W naszej grupie byli sami Irlandczycy, nieco mnie to zdziwiło, bo w zwiedzanych przeze mnie miejscach częściej napotykam obcokrajowców niż tubylców.


 


Przejechaliśmy nasze hrabstwo, trzy inne, by wreszcie dotrzeć do hrabstwa Wicklow, wróciliśmy do domu po północy, ale bez wahania odpowiadam: warto było.



środa, 2 listopada 2011

Na audiencji u Arcykrólów



The Olympia Theatre, Dublin




Kiedy Połówek zaczął coraz częściej podsuwać mi propozycje udania się do teatru, pomyślałam „dlaczego nie?”. Pech chciał, że nie udało nam się pójść na żaden z proponowanych przez niego spektakli. Kiedy zatem pewnego dnia usłyszałam radiową  reklamę zbliżającego się koncertu The High Kings, wiedziałam, że to jest to, czego potrzeba mi i Połówkowi – tyle tylko, że on o tym jeszcze nie wiedział.


 


Bilety nabyliśmy trzy tygodnie przed występem, a długo oczekiwanego przeze mnie dnia stawiliśmy się w dublińskim The Olympia Theatre z zamiarem spędzenia relaksującego wieczoru. Jak się okazało niedługo później, rzeczywistość zdecydowanie przerosła moje oczekiwania. Zanim jednak dane mi było cieszyć się The High Kings, musiałam wynudzić się przez jakieś 45 minut. Okazało się bowiem, że o 19:00 dopiero otwierane są drzwi teatru, a koncert ma być godzinę później.


 


O 19:30 na scenie pojawiła się młodziutka irlandzka wokalistka Róisín O, by przez najbliższe pół godziny usypiać, tfu, znaczy się, zabawiać publiczność. O tej porze sala była jeszcze nienaturalnie pusta. Śmiem jednak twierdzić, że nieobecni niewiele stracili. Wokalistka miała ładny i dobry głos, za to repertuar dość smętny, przez co naprawdę miałam ochotę znieść ją ze sceny i pożegnać słowami „Goodbye and good luck”. Po zaprezentowaniu mniej więcej sześciu kawałków i zademonstrowaniu jak zachowuje się człowiek podpięty do 220V Róisin sama zeszła ze sceny, a za nią podążył jej zespół.


 


I wtedy, Moi Drodzy, zaczęła się jazda. Kilka minut po 20:00 na scenę wkroczyli z hukiem The High Kings. I wtedy chyba umarłam i znalazłam się w niebie. Niestety mój pobyt w tym miejscu był ściśle określony czasowo i po jakichś trzech godzinach znów musiałam wrócić na ziemię. Ale zanim do tego doszło, przeżyłam trzy wspaniałe godziny. Mogę mieć kiedyś Alzhimera i nie wiedzieć, do czego służy łyżeczka, ale tego na pewno nie zapomnę.




 




Panowie z THK rozpoczęli skocznym kawałkiem „Rocky Road to Dublin” i utrzymywali szybkie tempo przez dwie kolejne piosenki. Przed wykonaniem czwartej Finbarr skonstatował: „My tak możemy całą noc. Jednak w trosce o Wasze ręce, zmniejszymy nieco tempo”. Czwarta piosenka była zatem spokojna i nastrojowa, ale potem znów zrobiło się skocznie. Temperatura rosła w zastraszającym tempie, pot oblewał czoła królewskiego kwartetu, w ruch poszły ręczniki, a ja myślałam, że za niedługo dojdzie do samozapłonu w The Olympia Theatre. I jakoś bym się nie zdziwiła, gdyby jego źródło znajdowało się w moim rzędzie. Tak, w tamtym momencie z pewnością byłam obiektem łatwopalnym. Szczęśliwym trafem do niczego takiego nie doszło, bo czas w niebie płynie jakoś szybciej. Nadeszła około dwudziestominutowa przerwa, a wraz z nią pojawił się schłodzony napój nabyty przez Połówka.


 


Druga połowa koncertu była równie dobra co pierwsza. I tym razem Arcykrólowie zaśpiewali 10 utworów, w międzyczasie zaś dali się poznać jako sympatyczni, bezpretensjonalni muzycy. Mieli świetny kontakt z publicznością, nie brakowało dowcipnych odzywek, zabawnych sytuacji i żartów okolicznościowych o grasującym w teatrze duchu.  Przyjemnie się na nich patrzyło i jeszcze lepiej słuchało. Każdy z nich ma ciekawą barwę i dobry głos, co można było zauważyć podczas solówek. Każdy z nich jest dobry, inny, ale razem są wręcz świetni. Tworzą kapitalną mieszankę, która nawet w wykonaniach acapella jest w stanie rozruszać różnorodną wiekowo publiczność. W moim sąsiedztwie siedzieli rodzice z nastolatkiem. Chłopak świetnie się bawił, klaskał do rytmu, ochoczo bił brawo. Staruszce obok Połówka żwawo podrygiwały kończyny, wprawiając przy tym w subtelne wibracje jego fotel [ach te komfortowe i nowoczesne krzesełka w Olympii]. Na dźwięk muzyki Arcykrólów ręce i nogi zaczynały drgać i żyć własnym życiem. Początkowo z lekkim zażenowaniem obserwowałam to, co dzieje się z moimi kończynami, ale kiedy rozglądnęłam się wokół i stwierdziłam, że publika, którą obejmuję wzrokiem, kołysze się jak typowa wańka-wstańka, przestałam się krępować. Emocje musiały znaleźć swoje ujście, bo publika w Olympii była jednym wielkim ciałem falującym w tym samym rytmie. I tak, Brian miał rację: „there’s something special about the Dublin audience”.


 


Arcykrólowie zaczęli z rozmachem i tak samo skończyli. Na sam koniec przygotowali coś, co – jak stwierdził Darren – miało doprowadzić nas na skraj szaleństwa: „Whiskey In The Jar”. I choć osobiście zdecydowanie wolę ostrzejsze wykonanie Metalliki lub Thin Lizzy, było świetnie. Publiczność z żalem pożegnała The High Kings.  Były owacje na stojąco, nie obyło się bez bisu. Chwilę później okazało się, że najlepsza część dopiero przede mną. Nastąpiło coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Przy drzwiach wyjściowych i sklepiku czekali bowiem panowie z The High Kings. Otoczeni rozentuzjazmowanymi miłośnikami, zmęczeni, a mimo to ciągle życzliwi, uśmiechnięci i pozytywnie nastawieni w stosunku do publiki. Każdy z nich cierpliwie rozdawał autografy, pozował do zdjęć, wymieniał uwagi z fanami. Móc uścisnąć im rękę, popatrzeć w oczy [dziewczyny, Brian ma niesamowicie magnetyczne spojrzenie, albo jakby to powiedziała posłanka Beger: „ku.rwiki w oczach”], podziękować za świetną zabawę i zrobić sobie zdjęcie z tą przesympatyczną czwórką – to była dla mnie wisienka na torcie. Mam ich autografy na zakupionym DVD, wspaniałe wspomnienia, a w głowie obraz skromnych, przesympatycznych i bezpretensjonalnych muzyków, którzy na kolejne, być może nawet setne tego wieczoru pytanie o wspólne zdjęcie, powiedzą: „sure, hop in” - wymownym gestem zapraszając do siebie – i dodadzą: „lads, one more photo, please”, by upewnić się, że każdy z nich patrzy w obiektyw. Boscy są i tacy normalni. Nie "gwiazdorzą", nie są zmanierowani.


  The High Kings: Finbarr, Brian, Darren, Martin




The High Kings tworzy przesympatyczna i uzdolniona czwórka nadająca muzyce folk nowy wymiar: Finbarr Clancy, Martin Furey, Brian Dunphy i Darren Holden. Dublin był drugim przystankiem na ich rozpoczętej w piątek trasie „Christmas Tour 2011”. Następne w kolejności jest Cavan (4 XI). Arcykrólowe wystąpią w wielu miastach Republiki, a także w UK. Gorąco polecam ich wszystkim miłośnikom muzyki irlandzkiej, bo to doskonały sposób na rozrywkę i świetne wspomnienia.


 


The Olympia Theatre opuściłam z bolącymi od klaskania rękami i ustami nadwyrężonymi od ciągłego, mimowolnego uśmiechania się. Nabawiłam się zapewne niejednej zmarszczki mimicznej, ale kto by się tym przejmował? Wszak to zmarszczki szczęścia.


___


Przepraszam za słabą jakość zdjęć. Sami rozumiecie - warunki nie sprzyjały.


Tu daty kolejnych występów Arcykrólów.


A tu kilka piosenek w wykonaniu The High Kings:


 


Rocky Road To Dublin


The Little Beggarman


Fields of Glory


Whiskey In The Jar


Step It Out Mary


Will Ye Go Lassie Go