poniedziałek, 31 grudnia 2012

Ludzie pytają, Taita odpowiada

Pojawiają się sezonowo niczym tornada w USA, a wtedy prawie nie ma bloga, który by się przed nimi ustrzegł. Mowa o wszelkich zabawach i łańcuszkach blogowych. Po jednym z najnowszych – Liebster Blog – zostało już tylko wspomnienie, a mnie 33 pytania zadane przez trzech różnych blogerów. Nie lubię wchodzić w nowy rok z niezamkniętymi sprawami, zatem czas wywiązać się z tego nieco przeterminowanego zadania. Poniżej znajdziecie zestaw pytań i moich odpowiedzi. Zamieściłam je zgodnie z kolejnością otrzymania wyróżnienia w ramach Liebster Blog.



Ćwirek:

1.Co byś zrobił/ła gdyby udało Ci się wygrać 1 mln euro? Kupiłabym wymarzony dom [najlepiej w cieniu Matterhornu] z dużym pastwiskiem dla dwóch koni, SUV-a, udałabym się na długi urlop. Część pieniędzy rozdałabym bliskim i potrzebującym, a pozostałą zainwestowała.
2.Koncert na żywo czy płyta cd w zaciszu domowego ogniska?
Koncert, bo zawsze dostarcza większych wrażeń. Płyt rzadko słucham w domu, za to zawsze w aucie. 
3.Motto, które przyświeca Ci każdego dnia – czy jest takie?
Byle do piątku ;)
4.Jak długo zajmuje Ci utworzenie wpisu na blogu?
Różnie z tym bywa, czasami godzinę, czasami nawet trzy. Posty podróżnicze zabierają mi najwięcej czasu [wybór zdjęć, obróbka, wyszukanie odpowiednich informacji...]
5.W jaki sposób spędziłbyś/łabyś miesięczne wakacje?
We dwójkę, zwiedzając szwajcarskie wioski, miasta i miasteczka. Tym razem bez pośpiechu.
6.Ulubiony alkohol?
Nie przepadam za alkoholem, ale jeśli już po jakiś sięgam, to tu pomocne są czerwone wina, Baileys, Irish Mist, Smithwick’s i Guinness.
7.Turystyka na tzw. dzikolca, czyli namiot gdzie popadnie, krzaczory, brak wygód i zmęczenie czy hotel z prysznicem oraz zaplanowana podróż?
Łazienka musi być, bo nie znoszę kłaść się do łóżka bez mycia. Hotel lub B&B, podróż zaplanowana przeze mnie.
8.W jakiej formie widzisz swojego bloga za 5 lat?
Nie widzę. Nie wiem, czy za rok będę pisać, a co tu dopiero mówić o 5 latach.
9.Drzewko świąteczne żywe czy sztuczne? Sztuczne.
10. Jaki jest Twój największy talent?
Rzekłabym, że talent do wnerwiania innych.
11. Z jaką sławną osobą chciałbyś/chciałabyś się spotkać?
Znalazłoby się kilka osób ze świata filmu.

Ewa:

1.Ulubiony film/książka? Nie umiem wskazać tylko jednej pozycji, mam ich wiele. Z filmów: W Imię Ojca, Rock’N’Rolla, Gliniarz, In Bruges... Z książek: „Nieznośna lekkość bytu” Kundery, „Germinal” Zoli, „Życie przed sobą” Romaina Gary’ego, „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego... 
2. Ulubiony deser?
Ciasta: tiramisu, makowiec...
3. Jaką formę relaksu lubisz najbardziej?
Zwiedzanie, czytanie, oglądanie ciekawych filmów, spotkania z bliskimi, przebywanie z końmi...
4. Trzy najgorsze wady u facetów?
Ciężko wybrać tylko trzy: głupota, brak higieny, agresja?
5. Czy lubisz niespodzianki?
Zależy jakie. Nie lubię niespodziewanych wizyt.
6. Gdybyś mogła urodzić się raz jeszcze, co byś zmieniła?
Parę rzeczy, ale zdecydowanie nie rodzicielkę.
7. Marzenie do spełnienia na już? Wygrana na loterii? :)
8. Czy lubisz święta? Jakie?
Tak, Boże Narodzenie najbardziej.
9. Czy łatwo Cię zdenerwować?
Czasami tak, innym razem nie – zależy od samopoczucia.
10. Z jakim typem ludzi nie mogłabyś wytrzymać w jednym pomieszczeniu godziny?
Z zarozumiałym osobnikiem, nie dbającym o higienę i nadużywającym wulgaryzmów.
11. Czego się boisz? Śmierci moich bliskich.

Mleczkowa:

1. Szklanka do połowy pełna czy pusta? Różnie z tym bywa, choć staram się spostrzegać ją jako w połowie pełną.
2. Trzy rzeczy bez których nie wyobrażasz sobie pobytu na bezludnej wyspie? Tylko trzy? Zapas wody pitnej, żywności i flar sygnalizacyjnych ;)
3. Co najbardziej lubisz robić w wolnym czasie? Chodzić do kina, czytać, zwiedzać…
4. Co teraz czytasz? „Silver Linings” Martina Fletchera i przymierzam się do „Duchów Belfastu”
5. Jak nazywała się Twoja pierwsza miłość? :) A bo ja pamiętam, która była pierwszą ;)
6. Co pierwsze myślisz kiedy się budzisz? Nie chcecie tego wiedzieć.
7. Co najbardziej lubisz w Świętach Bożego Narodzenia ? Magiczną atmosferę, jaką roztaczają. Kościół wypełniony dźwiękami ulubionych kolęd, Pasterkę, przygotowywanie prezentów dla bliskich.
8. Na jaką sesję zdjęciową chciałabyś wydać upominkowy bon? Zdecydowanie wolę robić zdjęcia niż być fotografowaną. Gdybym musiała... na sesję stylizowaną na życie w XIX wieku?
9. Góry czy morze? Góry. Koniecznie wysokie, ale połączenie morza i gór też uwielbiam.
10. Mężczyzna marzeń to....? (i tu można podać konkretny wzór do naśladowania lub ogólny opis) Inteligentny, mądry, dowcipny, męski, zaradny, opiekuńczy, wierny. Wysoki, dobrze zbudowany. Koniecznie z dużym... poczuciem humoru!
11. Potrawy słodkie, słone czy ostre? Dobrze doprawione :) Nie za ostre i nie za słone.

Uff, dobrze mieć to za sobą! Nikogo nie typuję, bo większość osób już brała w tym udział, a poza tym teraz macie ważniejsze rzeczy na głowie. A Ewie jeszcze raz serdecznie dziękuję za niedawne przyznanie mi odznaczenia ‘Blog of the year 2012’.

piątek, 28 grudnia 2012

Jasełkowe perypetie

- Nasze przedstawienie nie zaczyna się o 19:00 tylko o 18:30 – rzekł mój znajomy sześcioletni Irlandczyk, dumny przedstawiciel Senior Infants.


- Seriously?! Ale nie próbujesz mnie zrobić w konia, co? – odpowiedziałam powątpiewając i nie bardzo rozumiejąc, dlaczego nagle – na dzień przed występem - szkoła miałaby przesunąć godzinę występu dzieci w szkolnych jasełkach.


- Nie kłamię – zarzekał się mały. Jak nie wierzysz, to popatrz do mojego dzienniczka, tam mam zapisane.


- Dobra, pokaż.


Patrzę i odczytać nie mogę, bo mały zdaje się zdradzać nadzwyczajne predyspozycje do pracy w konspiracji. Widzę przed nim świetlaną przyszłość jako agenta do kodowania wiadomości – odszyfrowanie tego co nabazgrał graniczy z cudem. I niech mnie piorun trzaśnie, jeśli znalezienie świętego Graala albo Bursztynowej Komnaty nie wydaje się być łatwiejszym zadaniem.


Kłamał. Po skonsultowaniu wpisu z jego autorem, okazało się, że jasełka faktycznie zaczynają się wcześniej. Ale nie o 18:30 tylko kwadrans po szóstej.


- Bez sensu, wiesz? To w takiej sytuacji nie mogę Ci obiecać, że się pojawimy na Twoim występie. Połówek kończy pracę dopiero o 18:00, zanim dotrze do domu...


- Nasza grupa ma występować jako pierwsza.


- A to tym bardziej źle się składa. No nic. Zadzwonię do Połówka i mu przekażę.


***


Szczęśliwym trafem Połówek urwał się z pracy nieco wcześniej i już jakieś pięć po szóstej jechaliśmy do lokalnego GAA Centre, gdzie miały się odbyć długo wyczekiwane jasełka. Dość przestronna sala zapełniona była dopiero w 1/3. Omijając krzesełka z adnotacją reserved wyszukaliśmy przyzwoite miejsca dla siebie i rozpostarliśmy się wygodnie, od czasu do czasu zapuszczając żurawia na prawo i lewo w celu wyłapania twarzy znajomych i ich dzieci.


Nie zdziwiłam się, kiedy zegarek wskazał 18:15, a sala nadal nie była zapełniona. Nie wspominając o występie, który miał się przecież właśnie zacząć. So typical!


Piętnaście minut później nadal było gwarno jak w ulu. Znajomi dotarli, ale przedstawienie nadal się nie zaczęło. I, co gorsza, nic nie wskazywało na to, że się wkrótce zacznie.


Światełko w tunelu pojawiło się gdzieś w okolicach 18:40, kiedy do mikrofonu dobrał się dyrektor szkoły i oznajmił, że to już tuż, tuż, tylko oczekujemy jeszcze przybycia najważniejszej osoby. Dobra, poczekałam pół godziny, to zaczekam jeszcze parę minut – pomyślałam.


W efekcie o 19:00 na scenie wreszcie zaczęło się coś dziać. Pojawiła się pierwsza, najmłodsza grupa i od tego momentu czas zaczął płynąć przyjemnie i dość szybko. Już po kilku minutach śledzenia zachowania dzieci, można było wyłowić pierwsze talenty aktorskie. Z przykrością stwierdziłam, że mój znajomy zdecydowanie bardziej wpisuje się w grupę statystów niż showmenów. Choć wielokrotnie przerabialiśmy wspólnie cały scenariusz przedstawienia, a mały znał go na pamięć, na scenie – nie wiedzieć czemu – praktycznie milczał. Gdyby jakimś cudem zniknął wtedy ze sceny, chyba nikt poza naszą gromadką nie odnotowałby jego tajemniczej nieobecności. To też po części wyjaśniało, dlaczego nauczycielka nie obsadziła go w jednej z głównych ról i nie dała żadnej solowej kwestii mówionej.


Co nie zmienia faktu, że i tak wpatrywaliśmy się w niego z wielkim uśmiechem na twarzy i komentowaliśmy co zabawniejszą mimikę lub ruchy ciała. Ale to i tak było niczym w porównaniu z rozentuzjazmowaną mamuśką i jej siostrą z sąsiedniego rzędu. Od razu było widać, że kobieta stawia swoją pociechę na piedestale tak wysokim, że dziecko musi mieć głowę w chmurach. Bowiem w czasie występu drugiej, starszej grupy, wydawało się, że krzesło mamuśki wyścielone jest gwoździami. Kobieta nieustannie podrywała się z miejsca, machała w ciemności do swojej pociechy – która w żadnym razie widzieć jej nie mogła – a dla uskutecznienia swego działania dodawała efekty dźwiękowe i wymachiwała włączonym iPhonem. Świecącym ekranem w stronę sceny.


Po nieco słabszym i mniej interesującym dla mnie wystepie drugiej grupy nastała przerwa. I jasność. Światła wyznaczyły Połówkowi zbawienną drogę do toalety, a dyrektor szkoły gorąco zaczął namawiać do wzięcia udziału w loterii. Nagrody ulokowano na samym początku sali, a co bardziej sceptyczni pofatygowali się, by ocenić, czy warto pozbyć się z portfela kilku euro na los.


Panie hostessy zgrabnie lawirowały wśród tłumu, sprzedając jeden ‘pasek’ złożony z kilku numerków za 5 euro, a trzy za 10. Pech chciał, że Połówek udał się do WC w towarzystwie portfela, co przysporzyło mi nieco zgryzoty, bo zapragnęłam zmierzyć się z fortuną i nabyć loteryjne bileciki, a żadną gotówką nie dysponowałam. Przezornie zadbałam jednak o to, by przed wyjściem z domu zabrał jakieś drobne. Tak na wszelki wypadek. Na loterię na przykład.


Przed trzecim, najdłuższym występem, mieliśmy już w garści trzy paski z loteryjnymi numerkami i byliśmy o krok od przekonania się, czy zrobiliśmy dobry użytek z 10 euro. Przedstawienie - choć pomysłowe, zabawne i świetnie zagrane -  było nieco przydługie. Choć wcale nie byłam przekonana, czy to czasem trudy dnia nie dają mi się we znaki.


Jasełka zamknął skecz w wykonaniu jednego z uczniów i dyrektora. I właśnie to – jak potem słusznie zauważył Połówek – pokazało, jak wiele luzu i dystansu do siebie mają Irlandczycy. Pokrótce wyglądało to tak: dyrektor pytał, chłopiec udzielał błyskotliwych i żartobliwych odpowiedzi. Mała próbka:


Jak nazywa się osoba, która mówi mimo tego, że wszyscy stracili zainteresowanie i nikt jej nie słucha? – Nauczyciel - odparł chłopiec błyskając zębami w szerokim uśmiechu.


A wyjaśnisz mi coś, Brian? - zapytał dyrektor. Wszedłem do waszej klasy i powiedziałem, żeby wszyscy głupi wstali, kiedy zamknę oczy. Jak je otworzyłem, stałeś tylko Ty. Dlaczego? - Bo nie chciałem, żeby Pan był jedynym stojącym – odparł chłopiec.


To tylko maleńki fragment wymiany zdań między tą dwójką. Było dużo śmiechu i zabawy, a widownia nagrodziła duet gromkimi brawami.


Przedstawienie niespodziewanie dostarczyło nam wielu pozytywnych emocji i choć trwało zdecydowanie dłużej niż się spodziewaliśmy, przez co do domu wróciliśmy dopiero wpół do dziesiątej, nie żałowaliśmy czasu, który bezpowrotnie minął. Tym bardziej, że zgarnęliśmy jedną z nagród, co okazało się być naprawdę ewenementem godnym odnotowania. Wszak ja niczego w życiu nigdy nie wygrałam. A tu konkurencja była spora – bileciki loteryjne kupował niemalże każdy z kilkusetosobowej publiczności. Jak stwierdziła siedząca obok znajoma lustrując naszą nagrodę – była warta więcej niż 10 euro. Nasze szczęście było tym większe, że nasz kupon wylosowano na samym początku, dzięki czemu mieliśmy z czego wybierać, jako że nagrody były rozdawane na zasadzie „zwycięzca bierze to, co mu się podoba”.



Irlandczycy pokazali, że umieją się bawić. Szkoda tylko, że chcąc punktualnie rozpocząć jakiś występ, trzeba ich zacząć gromadzić już 45 minut przed czasem.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Niewolnica tradycji


Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małym i niewinnym dzieckiem, nieświadomie zaszczepiono mi sympatię do Bożego Narodzenia. Bo tak się składa, że mój rodzinny dom zawsze wypełniony był świątecznymi zapachami, jako że moja Mama – jak przystało na strażniczkę domowego ogniska – zawsze dbała o to, by na naszym świątecznym stole gościły ulubione przysmaki całej rodziny. Koniecznie domowej roboty. Uwielbiałam ten widok Mamy krzątającej się po kuchni, choć wtedy tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, ile trudu, wysiłku i czasu wymagają te wszystkie przygotowania.


Było najprawdziwsze sianko ze stajni dziadka, miejsce dla niezapowiedzianego gościa, były opłatki dla nas i dla naszych czworonogów. Nie było za to prezentów pod choinką, bo przecież tak naprawdę to nie o nie chodzi w tych świętach, prawda? Było kameralnie, skromnie, ale mimo to uroczo i nastrojowo. Magicznie. Nigdy nie czułam się poszkodowana z tego powodu, że w moim rodzinnym domu nie było wigilijnej tradycji obdarowywania się prezentami. Nie byłam biednym dzieckiem. Dla mnie były i są nimi dzieci, które dostają mnóstwo prezentów, ale nic poza tym – żadnego uczucia, żadnej troski.


Uwielbiałam nocne wyprawy na Pasterkę, kiedy pod butami trzeszczał śnieg, a w nos kąsał mróz. Bardzo lubiłam ten moment, kiedy kościół wypełniał się dźwiękami moich ulubionych kolęd. Miało się wtedy wrażenie – jak to fajnie ujął znajomy blogowy – że świątynia „za chwilę uniesie się w powietrze i poszybuje do nieba”. Nawet wspólne oglądanie ‘Kevina samego w domu’ miało swój urok. Uwielbiałam to wszystko i nadal uwielbiam.


Na dobrą sprawę to mogłabym sobie darować te wszystkie przygotowania świąteczne. Rozłożyć się wygodnie na kanapie i cieszyć się tym, jak mi dobrze, bo do końca roku mam wolne i wreszcie czas na odpoczynek. Ale nie chcę i chyba też nie potrafię. Bo jeśli chociaż raz odkryło się magię prawdziwych świąt, poznało ich urok, to już zawsze będzie się dążyło do tego, by tę niepowtarzalną atmosferę odtworzyć.


Dlatego sprzątałam, z przyjemnością wybierałam upominki dla bliskich, gotowałam i piekłam. Dlatego wczoraj zamiast bezczynności wybraliśmy spowiedź, rozwożenie prezentów i kilkugodzinne urzędowanie w kuchni. Połączenie mocy dało ogrom satysfakcji i apetyczne rezultaty: mamy sernik, bigos, pierniki, kruche ciastka, barszcz czerwony z uszkami, rybę po grecku, sałatki śledziowe. I zupę grzybową z najprawdziwszymi, nieziemsko aromatycznymi grzybami. Prosto z polskich lasów.


No i potwierdziło się, że Wigilia to dzień cudów: dotarły długo wyczekiwane przesyłki z Polski, a i moja szczęśliwie wylądowała dziś w rękach adresata. Dobra rada na przyszłość: nie wysyłajcie bliskim za granicą cięższych przesyłek za pomocą poczty polskiej. Kurier jest znacznie bardziej efektywny. I często tańszy.


Dziś prawie nic więcej mi nie potrzeba do szczęścia. Prawie, bo do pełni ideału brakuje mi tylko śniegu. Niestety wokół mnie tylko zieleń, a słońce od samego rana intensywnie rozświetlało mi kuchnię. Zdaje się, że po mroźnym początku grudnia zima się dezaktywowała. Miło by było, gdybym jutro wstała z łóżka - i patrząc przez okno – rzekła: ‘biało mi!’. Zielono jest mi już od dawna.


Niech te święta będą dla Was naprawdę przyjemnym czasem. Niech będą spędzone w zdrowiu, pogodnej atmosferze, szczęściu i radości. Życzę Wam beztroski, dużo śmiechu, wybornego towarzystwa i głębokich przeżyć duchowych, bo to one powinny być istotą Bożego Narodzenia. Bądźcie szczęśliwi i nie zapomnijcie uszczęśliwiać innych. A jeśli jeszcze nie zdołaliście odkryć magii Bożego Narodzenia, to życzę Wam, by kiedyś nadszedł taki dzień, kiedy tego dokonacie. Spełnienia marzeń i dużo dobra w nadchodzącym roku.


No i oczywiście do zobaczenia na moim blogu! :)

wtorek, 18 grudnia 2012

Wieczór z psychopatami

Mam pomysł na wieczór! – wypalił przy kuchennym stole Pomysłowy Dobromir. Chodźmy do kina! Jeszcze biedak nie zdążył zamknąć ust po wypowiedzeniu zdania, a ja już skontrowałam go dwoma ALE.


- ALE przecież „Nędznicy” jeszcze nie weszli do kina – rzekłam, mając w pamięci odgrażającego się Połówka i jego zapewnienia, że „na ten film na pewno mnie wyciągnie”.


- Nieee, nie na „Nędzników”. Na „Seven psychopaths”.


- ALE to... komedia? – dodałam niepewnym głosem przypominając sobie widziany kiedyś zwiastun.


- Tak, to film, którego reżyserem i scenarzystą jest Martin McDonagh, gość od „In Bruges”.


- Aaaa, jak tak, to idziemy!


Martin McDonagh był także odpowiedzialny za produkcję „Gliniarza” [The Guard]. Obydwa wspomniane filmy bardzo lubię i to sprawiło, że nie protestowałam.


***


Ostatnio w dość krótkich odstępach czasu byłam trzy razy w kinie. O ile dwa pierwsze seanse uważam za naprawdę udane, tak po tej ostatniej wizycie – na przekór znanemu powiedzeniu - mam ochotę rzec: third time unlucky.


„Siedmiu psychopatów” - najnowszy film Martina McDonagh ma solidną i znaną obsadę, co na samym starcie daje mu plusa o całkiem sporych rozmiarach. W głównej roli Marty’ego widzimy Colina Farrella wcielającego się w irlandzkiego scenarzystę chwilowo przeżywającego ‘zatwardzenie intelektualne’. Marty ma tytuł swojego scenariusza [„7 psychopatów”] i mglisty zarys historii, którą chciałby opowiedzieć. Ma też słabość do alkoholu i dość oryginalnych przyjaciół parających się... kradzieżą psów w celu uzyskania nagrody od zrozpaczonych właścicieli. Wydawać by się mogło, że największą zmorą Marty’ego jest jego brak weny. I tak chyba jest aż do pewnego niefortunnego dnia. Jego kumple Billy i Hans – w tych rolach odpowiednio Sam Rockwell i Christopher Walken -  kradną bowiem psa rasy shih tzu, pupilka pewnego gangstera. Pies jest miniaturowy, ale ściąga na głowę przyjaciół gigantyczne problemy. Charlie, jego właściciel [w tej roli Woody Harrelson], kocha psiaka miłością bezgraniczną i jest gotów urządzić jesień średniowiecza każdemu, kto stanie mu na przeszkodzie w odzyskaniu szczekającego Bonny'ego. I tu wypadałoby zamilknąć na temat fabuły, a  przejść do argumentów przemawiających za moja nową teorią third time unlucky.


Dziwny to był wieczór, dziwny to był film i dziwni byli ludzie w kinie.


Komedie kryminalne, bo za taką uchodzi Seven psychopaths, oglądam i nawet lubię. Ale w czasie tego seansu było kilka takich scen, na widok których krzywiłam się z niesmakiem i odwracałam głowę. Królik chłepczący krew, podrzynanie sobie gardła, czy też odcinanie komuś głowy piłą to nie są obrazki, które lubię i chcę oglądać. Przemocy mówię „nie” – tak w prawdziwym świecie, jak i tym filmowym. Nie lubię krwi wylewającej się hektolitrami i brutalnych scen. Już jakiś czas temu wyrosłam z dziecinnego upodobania do oglądania horrorów. Tyle, że ten film nie był tanim horrorem i wspomnianych scen było zaledwie kilka. Dużo więcej za to – i o tym koniecznie należy wspomnieć – było scen, kiedy widownia parskała głośnym śmiechem. Bo „7 psychopatów” to nade wszystko komedia z dużą dawką czarnego humoru. Nieco może absurdalnego, ale mimo wszystko pobudzającego do głośnego śmiechu. Już sama historia nieszczęsnego czworonoga i bezgranicznej miłości twardego gangstera do małej, futrzanej kulki jest zdecydowanie absurdalna, ale także w pewnym sensie ujmująca i zabawna.


Bardzo dobra gra aktorska to niewątpliwy atut filmu. Duże wrażenie zrobiła na mnie rola Sama Rockwella, który wprost idealnie wcielił się w swoją postać i jak dla mnie przyćmił grę swych zacnych partnerów. Jego wizja końcówki scenariusza Marty’ego jest wprost niesamowita i zrodzić się mogła chyba tylko w głowie prawdziwego wariata. Sala ryczała ze śmiechu. My zresztą też.


Jakie było nasze pierwsze skojarzenie po projekcji tego filmu? Dziwny. To jedno słowo padło praktycznie równocześnie z naszych ust. Czułam, że muszę dać sobie czas na przemyślenie go, na stwierdzenie, czy był bardziej na tak czy na nie. To specyficzny film dla dość specyficznego odbiorcy. Czuję, że muszę obejrzeć go jeszcze raz. Oswoić się z nim, bo czasami dopiero za drugim razem doceniam daną produkcję. Tak było na przykład z osławionym Pulp Fiction Tarantino. Po pierwszym obejrzeniu stwierdziłam: ale czym się tak wszyscy zachwycają? Po drugim nadal nie miałam dokładnej odpowiedzi, bo tak naprawdę ciężko jej udzielić, ale wiedziałam, że film jest po prostu niepowtarzalny i takiż ma właśnie klimat. Czuję, że to może być właśnie przypadek „Siedmiu psychopatów” tym bardziej, że wiele osób porównuje go do twórczości braci Coen i Tarantino.


Trzeba mieć poważne zatargi z Tym Na Górze, by na sali liczącej sobie spokojnie z dwieście miejsc trafić na parkę, która swobodnie mogłaby robić za tytułowych psychopatów. No bo powiedzcie mi, od kiedy chodzi się do kina tylko po to, by sobie POGADAĆ? Durna  - i przygłucha? - parka nawijała przez jakieś półtorej godziny i tylko w nielicznych momentach spoglądała na ekran. Kompletna głupota i marnotrawienie pieniędzy. Tyle różnych pubów w mieście, tyle restauracji i innych knajpek typu take-away, a oni musieli akurat przyjść do kina na POGAWĘDKĘ, by zakłócać swoim sąsiadom wypowiadane w filmie kwestie i odbierać całą przyjemność z seansu. A już wydawało się, że będzie tak pięknie, kiedy fotele w naszym sąsiedztwie świeciły pustkami...


W efekcie zamiast się zrelaksować po męczącym tygodniu w pracy siedziałam wściekła i syczałam pod nosem przeróżne „życzenia”, z których: „niech Cię dopadną wszy łonowe, ty gadatliwy ciulu!” było jedynym, które nie trzeba by było ocenzurować przed publikacją. Zwyczajnie nie było możliwości „wyłączenia się” i udania, że wokół panuje cisza absolutna. Nie dało się, bo parka była niczym najbardziej natarczywa pszczoła latająca przed nosem. Kiedy już się łudziłam, że ich „bzyczenie” dobiegło końca, pszczoła atakowała ze zdwojoną siłą, a ja bezradnie rozglądałam się za miejscem, gdzie mogłabym się przesiąść. I powstrzymywałam się, by z całej siły nie kopnąć smarkacza w tyłek tak, by mu się przesunął na górną partię pleców. Może by go to nie uciszyło, ale przynajmniej miałby po mnie pamiątkę w postaci garba. I szansę na rolę Quasimodo w szkolnym teatrzyku.


Zdaje się, że wypada zrobić sobie przerwę od kina. Tak przynajmniej do stycznia, bo wtedy na wielki ekran wchodzi „Lincoln”. No i „Nędznicy”, których Połówek na pewno mi nie odpuści.


Nie mówcie, niech zgadnę... Nikt nie zamierza lecieć do kina na spotkanie z psychopatami, co?

czwartek, 13 grudnia 2012

Folk'n'roll w wykonaniu The High Kings

Zobacz, zobacz, co dostałam od Mikołaja! - moja znajoma kilkulatka powitała mnie niezwykle podekscytowana z dumą prezentując puzzle „At the stable”. Nie łączą nas żadne więzy krwi, ale podzielamy tę samą pasję do koni.

Tego samego dnia powiedziała mi coś jeszcze: Wiem, skąd Mikołaj bierze prezenty! Z SZAFY MAMY! Jej starszy brat znacząco potaknął, jakby uprzedzając moje zdziwienie. A mała kontynuowała: Nooo, musiał je stamtąd zabrać, kiedy poszliśmy spać!

Rozbawiły mnie ich próby rozkminienia tego całego tajemniczego Mikołaja bezczelnie buszującego w szafie rodziców. Może w ich oczach jestem starą prukwą, która jakimś cudem jeszcze żyje, ale nie zapomniałam, że sama kiedyś byłam dzieckiem.

Zdaje się, że święty Mikołaj też nie zapomniał o mnie, choć od dawna nie zostawiam już na parapecie listów zaadresowanych do niego. W mikołajkowy czwartek Poczciwina podarował mi bilet na koncert moich ulubieńców i łaskawie dorzucił jeszcze jeden dla osoby towarzyszącej. Nawet nie zdążyłam zapytać, czymże sobie zasłużyłam na takie wyróżnienie i jak mogłabym się odwdzięczyć – zasalutował, puścił oczko, gwizdnął na Rudolfa o Czerwonym Nosie i tyle go widziałam. Za to przez całe dwie godziny mogłam do woli patrzeć na The High Kings, którzy po raz kolejny udowodnili, że nie bez kozery zwą się Arcykrólami. Scena to ich przeznaczenie, drugi dom, a oni niezawodnie na niej rządzą. Wiedziałam to już rok temu po ich koncercie w The Olympia Theatre, a teraz tylko potwierdziło się to, co odkryłam już wcześniej.

Ale po kolei. Ordnung muss sein!

Przed 20:00 już siedzieliśmy na sali w Court Hotel w stolicy hrabstwa Offaly, gdzie odbyć się miał koncert, a ja bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej karciłam się za moją opieszałość: głupia, głupia, głupia! Gdybym zrezygnowała z pindrzenia się, nie malowała paznokci i o dziesięć minut skróciła nawijanie pukli na szczotkę, teraz siedziałabym jakieś trzy, cztery rzędy bliżej sceny. Hotelowa salka była zdecydowanie mniejsza niż ta w teatrze, ale krzesełka ustawione były na poziomej powierzchni, co w przypadku 2xW [Wysokiego Widza] oznaczało tylko jedno: ktoś będzie komuś zasłaniał. W tym momencie okazało się, że jeżeli miałam w sobie cokolwiek z dobrodusznej Matki Teresy, to niechybnie zostało to na zewnątrz przed wejściem do hotelu: wolałam zasłaniać innym niż mieć zasłonięte.

Wybór krzesełek był całkowicie dowolny. Widać organizatorzy hołdowali idei „kto pierwszy ten lepszy”, a jednocześnie mieli w sobie głębokie pokłady wiary w publikę i jej odpowiednie zachowanie. Słusznie zresztą, bo gorszących scen nie zanotowano, a ci, którzy przybyli później, z klasą przyjęli na klatę tytuł losera i z pokorą zaakceptowali punkty widokowe w dalszych rzędach. Nie próbowali podstępnie wykolegować wrogów ze strategicznych rzędów znajdujących się bezpośrednio koło sceny.

Na bilecie widniała godzina 20:00, ale i tym razem okazało się, że nie jest to rzeczywisty czas rozpoczęcia koncertu The High Kings ani nawet występu ich supportu. Zapomniałam przecież, że była to 20:00 czasu irlandzkiego, co w praktyce oznacza tylko jedno: opóźnienie. Jakiś kwadrans później na scenie pojawił się młodzieniec w kapeluszu, który wcześniej przemknął koło mnie na korytarzu, pozostawiając po sobie zapaszek pretensjonalności. Na szczęście to niezbyt korzystne wrażenie zostało przez niego dość szybko zatarte. Mark Boylan, mający nie więcej niż piętnaście lat, okazał się ciekawszym supportem niż zeszłoroczna Róisín O. Nie usypiał publiki, nie gwiazdorzył, a nawet zaprezentował swoją piosenkę, która – jak stwierdził Połówek – dodała mu pewności siebie.


Arcykrólowie pojawili się na scenie o 20:45 i od razu zebrali gorące oklaski. Wyglądali niemalże tak, jak wtedy w dublińskim teatrze, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ich na żywo: w ich ubiorze – jak zawsze zresztą - dominowały stonowane, ciemne barwy. Ich talent nie potrzebuje tandetnych ozdobników i szokujących dodatków. I bez tego ma swój rynek zbytu. Również tym razem rozpoczęli swój show od skocznej piosenki Rocky Road To Dublin. Umiejętnie wprowadzili w dobry nastrój publikę, która już chwilę później klaskała tak, jak jej zagrano. Wesoło podrygiwała i zdecydowanie nie oszczędzała swoich kończyn – zarówno tych dolnych, jak i górnych.

 

Kiedyś zadano Arcykrólom pytanie, skąd wziął się ich talent muzyczny. Brian odpowiedział wtedy: it’s in the veins. It’s in the blood. Myślę, że nie tylko to mają we krwi, ale także coś, co jest niesłychanie ważne w życiu, a nie tylko na scenie - umiejętność pracy z tłumem, fantastyczną zdolność pozyskiwania sobie sympatii i przełamywania lodów. Oni to mają, oni po prostu wiedzą how to work a crowd.

Miło było na nich patrzeć i wiedzieć, że to, co robią, nie jest wykonywane ze ślepej miłości do pieniądza. Martin, jak przystało na najstarszego, był niezwykle opanowany i zrównoważony. Nawet przy tych wyjątkowo skocznych kawałkach jego choreografia ograniczała się do wybijania rytmu prawą stopą. Prostota i ascetyzm zawsze w cenie? Darren nie bardzo miał pole do popisu, bo przez większość czasu ‘przykuty’ był do syntezatora i akordeonu. Finbarr rozbrajał nas swoim wyrazem twarzy i chyba przez ¾ koncertu miał zamknięte oczy. A Brian niezmiennie wywoływał mój uśmiech. Dawał z siebie więcej niż to konieczne, udowadniał, że ma rogatą i przebojową duszę. Pił wodę, pocił się, wycierał ręcznikiem i dalej szalał na scenie. Jako najmłodszy członek zespołu ma do tego prawo, prawda? W czasie jednej z ostatnich piosenek zszedł ze sceny i podszedł do babki, która siedziała na skraju rzędu. Albo usiadł jej na kolanach albo odstawił dla niej taniec bioder. Nie widziałam dokładnie, ale i tak chciałam z zazdrości odgryźć jej głowę. A jego muszę następnym razem zapytać, co bierze, że aż tak tryska energią.


W czasie jednej z piosenek wykonywanych acapella, kiedy muzycy stali bardzo blisko siebie i śpiewali do tego samego mikrofonu, pomyślałam sobie, że mam przed sobą grupkę dobrych znajomych. Ludzi, którzy poszli razem do pubu, wypili sobie nieco, a teraz wyśpiewują swoje radości i smutki. Nie, żeby fałszowali – po prostu sprawiali wrażenie takich… niezwykle ludzkich. A przecież sukces, który odnieśli, mógł ich zmanierować, uderzyć im do głowy, odebrać pokłady pozytywnej energii, która od nich bije.


Tym razem nie było żadnej przerwy w występie. Panowie dzielnie znosili trudy koncertu, a jedyne chwile „bezczynności” mieli wtedy, kiedy zamiast śpiewać rozmawiali z publiką. Były za to ulubione przeze mnie samodzielne „wykony” każdego z nich. Brian złożył hołd swemu zmarłemu w zeszłym roku tacie, Seanowi, który – jak sam podkreślił – wspierał go i udzielał mu wszelkich rad. Sean był muzykiem, reprezentował Irlandię na Eurowizji w 1967 roku i praktycznie do samego końca swych dni występował i raczył publikę swą muzyką. To dla niego Brian zaśpiewał The Rare Old Times. Nie zawiódł mnie też Darren w swoim popisowym wykonaniu The Town I Loved So Well. Więcej emocji, pasji i serca chyba już nie można było zawrzeć w tym występie. Z całym szacunkiem dla pozostałych członków zespołu – uważam, że tej piosenki żaden z nich nie zaśpiewałby lepiej.


Kiedyś nie sądziłam, że będę chodzić na koncerty irlandzkiej muzyki ludowej. Dzięki The High Kings odkryłam, że muzyka folk może relaksować, działać kojąco na duszę, dostarczać rozrywki, a nawet wzruszać. To oni ukazali mi nowy wymiar tego gatunku muzycznego. To, czego niekoniecznie dało się słuchać w wykonaniu irlandzkich muzyków z dawnego pokolenia, jest dzięki nim nie tylko "słuchalne", ale i odprężające. Tamtego wieczoru pomogli mi zupełnie się zrelaksować, zapomnieć o godzinach spędzonych w pracy, o tym, że jutro rano znowu muszę się do niej stawić. Tamtego wieczoru zjednoczyli obcych sobie ludzi i pokazali, że muzyka faktycznie potrafi pokonać różne bariery. Wzruszył mnie siedzący obok mnie staruszek, który pod koniec koncertu, wzorem innych ludzi, wstał z krzesła i zaczął energicznie tańczyć do dźwięków Whiskey In The Jar. Poszedł za radą Finbarra: “that’s your last chance to go absolutely nuts!”? A może przypomniała mu się jego młodość? Nieistotne. Tańczył całym sobą. Porzucił zahamowania, wedle których tylko młodzi mają prawo do pewnych rzeczy. To było piękne, wiecie?


Ci starsi ludzie – bo to jednak oni dominowali na sali – wydają się być najlepszą nagrodą dla zespołu. Niejednokrotnie wychowali się na muzyce starszych irlandzkich artystów ludowych. Ich obecność tego czwartkowego wieczoru świadczyła o jednym: o ich pełnej akceptacji dla zespołu. O tym, że lubią to, co oni robią i że dają im zielone światło. Że Luke Kelly, The Dubliners, czy The Chieftains mieli swoje pięć minut, ale teraz jest era The High Kings.


Bosko było, co tu więcej dodawać? Może tylko tyle, że Arcykrólowie nie próżnują i grudzień spędzają w trasie – polecam ich występy. Nowy rok przyniesie z kolei nową płytę. Już nie mogę się doczekać

A Brian i jego obcisłe biodrówki... total killer! Powinien mieć zakaz występowania na scenie w jeansowych ‘rurkach’.


***

Zdjęcia są kiepskie, ale wiem, że niektórzy na nie czekają, więc there you go! Wybaczcie, nic więcej nie dało się zrobić.

niedziela, 9 grudnia 2012

Russborough House - najczęściej okradana rezydencja w Irlandii?


Nie wyczekiwałam jesieni, ale kiedy już nadeszła, doszłam do wniosku, że nie pozwolę jej na zrewolucjonizowanie mojego życia: nie dam się zamknąć w czterech ścianach i nie dam jej odebrać sobie tego, co mnie uszczęśliwia – podróżowania. Zmieniła się sceneria, z pól poznikały baloty z sianokiszonką, a drzewa się zazłociły, ale to nie oznaczało końca zwiedzania. Wiedziałam, że niedługo przyjdzie taki czas, kiedy wolne dni z nieukrywaną radością będę spędzać w domu, ale dopóki na drogach nie zalegał śnieg, celowo odwlekałam zamknięcie mojego sezonu turystycznego.





Na cel mojej kolejnej jesiennej wycieczki obrałam Russborough House, rezydencję wiejską, którą czasami żartobliwie określałam jako druh Boruch house, a to wszystko z uwagi na brzmienie jej nazwy. Ta XVIII-wieczna posiadłość znajduje się w hrabstwie Wicklow niedaleko Blessington i choć może wydawać się nudnym dworkiem, to wszystko to tylko złudzenie i pozory. To nie jest rezydencja taka sama jak inne. Dlaczego? Bo ma miano najpiękniejszej irlandzkiej wiejskiej posiadłości. Bo ma najdłuższą fasadę na wyspie – ponad 200 metrów długości. Bo uchodzi za najczęściej okradaną rezydencją w Irlandii.




Zewnętrzne oblicze Russborough House wydaje się relatywnie skromne. Owszem, robi wrażenie, bo całość jest ogromna i nawet z pomocą obiektywu szerokokątnego ciężko ją zmieścić w kadrze, ale tak naprawdę żaden z jej elementów nie zdradza przepychu skrytego wewnątrz jej murów.




Już w pierwszych minutach zwiedzania uderza mnie wszechobecne bogactwo. Mnogość ozdobników uniemożliwia zogniskowanie wzroku na jednym wybranym detalu. Bogactwo rezydencji atakuje ze wszystkich stron za pomocą sreber, porcelany, marmurowych kominków, tapiserii, obrazów słynnych malarzy i imponujących sztukaterii.




Czuję się przytłoczona bogactwem formy. A nasza pani przewodnik, jakby czytając w moich myślach, mówi z uśmiechem: enjoy it with your eyes. I dodaje pocieszająco, że zanim zaprowadzi nas do trzeciego pokoju, my nie będziemy pamiętać, co było w pierwszym. To nie jest złośliwa uwaga. Jej celność jest stuprocentowa.  Po całej wizycie zapamiętacie tylko jakieś 5% tego, co zobaczyliście – mówi przewodniczka wykonująca ten zawód dłużej niż ja żyję. Wierzę jej. Nie mam wątpliwości, że trzeba byłoby mieć pamięć fotograficzną, aby umysł mógł zarejestrować wszystko to, co zobaczyły oczy. A zakaz fotografowania na trasie zwiedzania tylko pogarsza sprawę. Bez aparatu czuję się tu po prostu ‘bezbronna’.




Rezydencję zaczęto budować w 1741 roku dla irlandzkiego polityka, Josepha Leesona, późniejszego hrabiego Milltown. Ojciec Leesona dorobil się znacznej fortuny w browarnictwie, a Joseph nie skąpił środków finansowych na budowę swej posiadłości, która miała odzwierciedlić jego status społeczny. Russborough House, budowany dziesięć lat, okazał się być łabędzim śpiewem Richarda Castle’a, architekta, któremu przypisuje się wprowadzenie na wyspie palladianizmu. Castle zmarł w międzyczasie, a to, czego nie udało mu się dokończyć, skończyli inni. I zrobili to niewiele gorzej. Russborough House pozostał w rękach Leesonów aż do 1931 roku.




Wyjrzyjcie przez okno – przewodniczka odwraca naszą uwagę, kiedy w jednej z sal oglądamy kolejne obrazy i bogate dekoracje. Dziś ze względu na słoneczną i piękną pogodę możecie zobaczyć, jak pięknie połyskują schody na zewnątrz. Zaciekawiona zaglądam przez szybę i z uśmiechem odnotowuję dopiero co wspomniane zjawisko. Posiadłość zbudowana jest z szarego granitu z Wicklow, który z naszego punktu obserwacyjnego, oświetlony promieniami słonecznymi, wydaje się zawierać diamentowy pył.





W połowie XX wieku posiadłość trafiła w ręce Sir Alfreda Beita, który również nie mógł narzekać na brak pieniędzy. Wtedy rozpoczęła się nowa era w dziejach rezydencji. Wtedy to znacznie wzrosło zainteresowanie Russborough House – tym razem ze strony złodziei. A wszystko dlatego, że Beit przemienił dworek w galerię. Odziedziczoną przez niego sporą i przede wszystkim drogocenną kolekcję obrazów powieszono na ścianach rezydencji. Russborough House stał się domem dla dzieł m.in. Rubensa, Gainsborougha, Vermeera, Goi, Velázqueza. I celem wielu złodziei.





Pierwsza kradzież nastąpiła w 1974 roku. Niczego nieprzeczuwający właściciele relaksowali się słuchając muzyki. Do domu wpadła grupa zamaskowanych napastników. Gospodarzy skrępowano, nieco poturbowano, nazwano wyzyskiwaczami oraz kapitalistycznymi świniami. Zabrano 19 obrazów. Jak się później okazało, za rabunek odpowiadała IRA, a w napadzie wzięła udział Rose Dugdale – rozkapryszona córeczka angielskiego milionera. IRA szybko dała ponownie znać o sobie. Za zwrot obrazów żądała pieniędzy i przetransportowania swoich współpracowników z więzienia w Londynie do Belfastu. Ich żądania nie zostały spełnione, bo policji udało się odzyskać skradzione obrazy.




Dwanaście lat później dokonano drugiego rabunku. Tym razem był on dziełem Martina Cahilla, dublińskiego gangstera, a rekonstrukcję tego wydarzenia możemy zobaczyć w filmie Generał. Złodzieje podważyli okno uruchamiając alarm, a następnie schowali się w krzakach, by... wypić sobie herbatę. Policja przyjechała, popatrzyła, posprawdzała i odjechała uznając, że mają do czynienia z fałszywym alarmem. Efektem ‘fałszywego alarmu’ okazały się być kilkudziesięciomilionowe straty. Znaczną część obrazów później odzyskano, ale część z nich została uszkodzona.





Po tej kradzieży Sir Alfred się rozindyczył. Postanowił wykiwać złodziei i część jego drogocennej kolekcji powędrowała pod opiekę dublińskiej galerii narodowej, by tam niczym nie niepokojona, mogła cieszyć oczy ciekawskich. Ale to mimo wszystko nie powstrzymało złodziei, którzy w 2001 roku znów postanowili spróbować szczęścia.



Generał już wtedy nie żył, za to Martin Foley, jego były współpracownik, miał się dobrze. IRA zamordowała Generała w 1994 - w tym samym roku, kiedy zmarł okradziony przez gangstera Sir Alfred Beit. Tym razem wykradziono tylko dwa obrazy, choć rabunek był dość spektakularny – we frontowe drzwi posiadłości wjechał jeep złodziei. Obydwa obrazy dość szybko odzyskano.



W 2002 roku miała miejsce ostatnia kradzież. Pytanie brzmi, czy faktycznie będzie ona ostatnia, bo choć z dworku pozbyto się najcenniejszych malarskich perełek, ciągle znajdują się tu łakome kąski.




Miejsce jest naprawdę godne odwiedzenia i wcale nie dziwiły mnie tamtejsze parkingi pozapychane autami. W przeciwieństwie do niedawno opisanej przeze mnie innej rezydencji – Florence Court – tu mamy możliwość darmowego odbycia spacerów. Sceneria jest sielska, a szlaki z widokiem na góry Wicklow dodatkowo umilają pobyt na świeżym powietrzu. Niewielkie sklepiki rzemieślników ulokowane na dziedzińcu oferują możliwość nabycia oryginalnych upominków.