wtorek, 29 stycznia 2013

Zero Dark Thirty

W moich kinowych planach na początek 2013 roku miałam uwzględnione dwa filmy: Nędzników i Lincolna. No i ewentualnie Django. Ale kiedy przeglądając repertuar na niedzielę Połówek wyczytał, że w Zero Dark Thirty, emitowanym tego samego dnia co Lincoln, występuje Mark Strong, zareagowałam z niedowierzaniem, ale i z radością. Mark Strong?! Super! Zazwyczaj śledzę nadchodzące premiery filmów z udziałem moich ulubionych aktorów, ale tym razem zupełnie mi umknęło, że boski Mark znów niedługo będzie na wielkim ekranie. Po przeczytaniu krótkiego streszczenia filmu doszłam do wniosku, że Lincoln może jeszcze poczekać, a ja chętnie zwieńczę to przyjemne niedzielne popołudnie Zero Dark Thirty.


Do kina wpadłam niczym pies Pluto, z językiem na brodzie, bo jeszcze trzy minuty wcześniej korzystałam z dobrodziejstw sales w moim ulubionym sklepie obuwniczym, z którego wyszłam z dwiema parami butów zamiast z jedną. Bo akurat wtedy, kiedy dumałam nad brązowymi czółenkami, do sklepu wparowała maleńka staruszka i z głośnym „Oh, they are lovely!” poczęła zachwycać się trzymanymi przeze mnie butami i ich ponadczasowym, klasycznym wyglądem. Odebrałam to jako znak z góry. Dziękując dobrej kobiecie za pomoc w podjęciu decyzji, z promiennym uśmiechem powędrowałam do kasy, gdzie normalnie zamiast €165 zostawiłam jedynie 30. Mówiłam już, że uwielbiam wyprzedaże?


Czas naglił. Zegarek pokazał, że za dwie minuty rozpoczyna się seans, więc nie pytając Połówka o zgodę, wcisnęłam mu swoją torebkę - narażając go na to, że zostanie wzięty za Tinky’ego Winky’ego, kontrowersyjnego Teletubisia - i w biegu ściągając z siebie wierzchnie odzienie, skierowałam się do toalety. Chwilę później weszliśmy na salę, gdzie znajdowała się już grupka około trzydziestu-czterdziestu osób, a z głośników dobiegały głosy emitowanego trailera.


Zero Dark Thirty, wyreżyserowany przez Kathryn Bigelow, eks-żonę Jamesa Camerona, rozpoczął się nietypowo. Na początku była ciemność, a dopiero potem pojawił się obraz. Czarny ekran oglądaliśmy chyba około minuty. W tym samym czasie salę kinową wypełniły dźwięki autentycznych nagrań osób uwięzionych w World Trade Centre – ludzi, którzy dzwonili do swoich ukochanych osób, wyczuwając na plecach lodowaty oddech śmierci. Nagrania chyba faktycznie nie wymagały żadnego obrazu. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że słuchając ich każdy widz miał przed oczami dantejskie sceny, które rozegrały się tego feralnego 11 września 2001 roku: płonące wieże WTC, wbijające się w nie samoloty i zdesperowanych ludzi wybierających mniejsze zło, mniej bolesną śmierć.


W Polsce Zero Dark Thirty nadano tytuł „Wróg numer jeden”. Oryginalny tytuł filmu w wojskowym żargonie oznacza ’30 minut po północy’. To właśnie o tej godzinie w maju 2011 roku amerykańskie oddziały specjalne miały wyruszyć do Pakistanu w celu unieszkodliwienia Osamy bin Ladena. Polski tytuł jest tłumaczeniem przydomka bin Ladena - ‘public enemy number 1’.


Kiedy z ekranu znika ciemność, pojawiają się pierwsze obrazy. Niekoniecznie miłe dla posiadaczy wrażliwych serc. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu zawiera w sobie liczne sceny dość wyszukanych tortur. Krew co prawda nie wylewa się z ekranu, ale obraz nie jest przyjemny dla oka, bo przedstawia metody upodlające człowieka, niszczące go zarówno od wewnątrz jak i zewnątrz. Katheryn Bigelow włożyła patyk w amerykańskie mrowisko między innymi właśnie przez umieszczenie tych scen. Bo przecież Ameryka nie zniża się do tortur, nawet jeśli chodzi o misję mającą na celu znalezienie najbardziej poszukiwanego terrorysty na świecie. Szefostwo CIA skrytykowało reżyserkę. Zarzucono jej zbytnią swobodę interpretacji i podkoloryzowanie historii. Historii, która według Bigelow jest jak najbardziej zgodna z faktami.


Akcja filmu rozciągnięta jest na całą dekadę. Rozpoczyna się tragedią 11/09, a kończy w pierwszej połowie 2011 roku. Jej celem jest zobrazowanie działań zmierzających do namierzenia i unieszkodliwienia bin Ladena. Widz co chwilę przerzucany jest w różne zakątki świata – do Anglii, USA, Pakistanu, a nawet do naszego rodzimego Gdańska, gdzie CIA przesłuchuje swoich więźniów.


Na pierwszy plan szybko wysuwa się rudowłosa Maya [w tej roli nominowana do Oscara Jessica Chastain], młoda agentka zwerbowana do CIA tuż po zakończeniu studiów. Jej atutem jest godna pozazdroszczenia determinacja w dążeniu do celu, a także upór i konsekwencja. Maya jest doskonałym przykładem ilustrującym tezę „chcieć to móc”. Jej poświęcenie sprawie, zakrawające niekiedy na obsesję, okazało się być kluczem do sukcesu. Swoim trudem i wysiłkiem taranuje wszystkie przeszkody, jakie pojawiają się na jej drodze. Ma jeden cel – doprowadzić do ujęcia Osamy bin Ladena. Wierzy, że to jest jej misją, bo kiedy wokół niej giną ludzie, jej udaje się zachować życie.


Maya zdaje się być przedstawicielką ludzi sukcesu – ludzi, dla których praca staje się niemalże obsesją. Wykonywane przez nich zadania pochłaniają ich do reszty, subtelnie popychając ich w pułapkę zastawioną przez nich samych. Bo kiedy przychodzi oczekiwany przez nich moment, kiedy cel zostaje osiągnięty, wtedy w ich życiu pojawia się dziwna pustka i pytanie „co teraz?”. Doskonale widać to w scenie końcowej, kiedy na zadane pytanie „gdzie teraz?” Maya nie umie odpowiedzieć.


Przez pierwsze pół godziny film nie potrafił rozbudzić mojego zainteresowania. Łudziłam się, że to tylko stan tymczasowy. Potem po raz pierwszy zerknęłam na zegarek, by nieco zorientować się w czasie. Z coraz większą niecierpliwością zaczęłam wyglądać Marka Stronga, licząc na to, że jego pojawienie się podniesie moje zainteresowanie. Strong pojawił się chyba dopiero po godzinie trwania filmu. Miał krótkie, ale mocne wejście. Niedługo później wiedziałam już na czym stoję – mój ulubiony aktor miał niestety mało znaczącą rolę, a sam film okazał się nieco poniżej moich oczekiwań. Wtedy moje zainteresowanie zaczęło spadać po równi pochyłej. Co prawda wiedziałam, o czym będzie Zero Dark Thirty, ale nie sądziłam, że tematyka zostanie przedstawiona w tak mało ciekawy sposób.


To było 157 długich minut, z czego niestety sporą część spędziłam nudząc się. Nie myślałam co prawda o tym, na jaki kolor pomaluję sufit, ale o tym co zjem, kiedy wrócę do domu. Zaczęło mi burczeć w brzuchu. Film okazał się nudny, męczący i przytłaczający. Zupełnie taki, jak ukazane w nim dochodzenie. W tym kontekście słowo ‘dochodzenie’ wydaje się lepsze niż ‘śledztwo’. Bo agenci CIA mozolnie, krok po kroku dochodzili do celu. Po nitce do kłębka. A nitka była wyjątkowo długa.


Ożywiłam się w ostatnich trzydziestu minutach seansu. To właśnie wtedy akcja nabrała tempa i pojawiły się małe elementy napięcia, które winny były zaistnieć przynajmniej półtorej godziny wcześniej. Ciekawe ostatnie pół godziny filmu to jednak za mało, by mnie oczarować. Prawda jest niestety taka, że był to dla mnie najnudniejszy seans, na jakim miałam okazję być. Zero Dark Thirty nie udźwignął tematyki. Ta produkcja ma więcej cech filmu dokumentalnego niż thrillera. To były zdecydowanie słabo wykorzystane prawie trzy godziny mojego ostatniego dnia wolnego. Gdybym oglądała ten film w telewizji, zapewne bym go wyłączyła. Gdybym miała go na DVD, zrobiłabym sobie przerwę i obejrzała go przynajmniej w trzech podejściach.


Duet Kathryn Bigelow – Mark Boal [autor scenariusza] odniósł spektakularny sukces, kiedy stworzony przez nich The Hurt Locker (2008) zgarnął garść Oscarów. Bigelow przeszła do historii jako pierwsza kobieta, której udało się zdobyć Oscara za reżyserię. I tym razem są szanse na sukces. Wspomniana dwójka ponownie pracowała razem, a ich działania doceniono pięcioma nominacjami do tej prestiżowej nagrody, choć prawdę powiedziawszy zupełnie nie rozumiem tego wyróżnienia.


Z ulgą powitałam końcowe napisy, z żalem odnotowałam późną godzinę na zegarku i ze zdziwieniem przyjęłam krótkie oklaski któregoś z widzów. Nie wnikałam, czy była to radość z zakończenia tego niemiłosiernie długiego i nudnego filmu, czy też może wyraz uznania dla niego. Rozbawił mnie staruszek, który po wyjściu z sali zapytał pewną kobietę, jakie było zakończenie filmu. Sen go pokonał. Połówek również przyznał, że powieki dziwnie mu ciążyły pod koniec seansu.


Jaki film, taka reakcja - chciałoby się rzec nieco złośliwie. Po seansie Nędzników z męskich i damskich kabin w toalecie dobiegało nucenie melodii i podśpiewywanie. Po Zero Dark Thirty trzeba było pytać innych o zakończenie.


Wyszłam z tego kina zmęczona i przytłoczona niczym Syzyf pod wpływem toczonego ciężaru. Z pragnieniem masażu pewnej części ciała. Bo jak żartobliwie rzekł mój towarzysz, to „pedalski film był, bo po seansie dupa boli”.

piątek, 25 stycznia 2013

Nędzna recenzja nie takich znowu nędznych "Nędzników"

Musicale to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Pradawne księgi głoszą, że pojawiłam się na tej ziemi jakoś niedługo po wyginięciu dinozaurów, ale do tej pory udało mi się obejrzeć żenująco mało produkcji reprezentujących właśnie ten gatunek filmowy. Palce jednej ręki w zupełności wystarczyłyby mi do tego prostego rachunku. Wypada tutaj wspomnieć, że do takiego stanu rzeczy w głównej mierze przyczyniły się osoby trzecie: „Mamma Mia” nałogowo oglądały kilkuletnie Irlandki, które kiedyś przypadły mi w opiece na babysittingu. Obejrzałam i ja, szału nie było. „Sweeney Todd” leci, chodź, bo to fajny film! Posłuchałam zachęty. Obejrzałam, wzdrygając się przez 2/3 filmu, szału nie było. „Nine” i „Evitę” wyjątkowo postanowiłam obejrzeć z własnej woli. Ten pierwszy tylko dla Daniela Day-Lewisa, ale i tu szału nie było. „Evita” niemiłosiernie mi się dłużyła, korzystałam z błogosławieństwa przycisku fast-forward.  Był jeszcze „Upiór w operze” i chyba tylko tego filmu nie obejrzałam z takim zainteresowaniem, jakie pięciolatek musi odczuwać, kiedy przedstawia mu się teorię względności, albo opowiada o fizyce kwantowej.


Nie jestem też szczególnie ‘upoetycznionym’ typem. Z reguły poezja do mnie nie przemawia, podobnie jak recytowane kwestie i wyśpiewywane libretto. Zdaje się, że jeszcze się taki nie urodził, który by mi pod tym względem dogodził. Zachowały się we mnie jednak jakieś drobinki romantyzmu, bo włoskie piosenki miłosne śpiewane specjalnie dla mnie przez ukochanego skutecznie taranowały wszystkie moje bariery i sprawiały, że serce miękło mi tak szybko, jak topią się lody na upale. Szybko też zauważyłam pewną prawidłowość: musicale oglądane na żywo miały nieporównywalnie większe szanse na moje uznanie – przypadek „Michaela Collinsa” i „Phantom of the Opera”.


Jedenastego stycznia miała miejsce premiera „Nędzników” w Irlandii. Dwa dni później stało się nieuniknione: udaliśmy się do kina na długo wyczekiwany seans „Les Misérables”. Połówek wprowadził w czyn swoje ‘groźby’. Dotrzymał słowa i postarał się, bym ja także czegoś dotrzymała – jemu towarzystwa.


Pora była dość nietypowa, bo z reguły do kina chodzimy późnym wieczorem, tym razem jednak w planach na wieczór mieliśmy co innego. W niedzielne popołudnie pewnym krokiem wmaszerowałam do wyjątkowo jasno oświetlonej kinowej sali i po jej szybkim przeskanowaniu zajęłam pierwsze lepsze miejsce. Nawet nie sprawdzałam, jaki numer rzędu i krzesełka został nam przypisany. Nigdy tego nie robię i tym razem też nie było takiej potrzeby. Największa sala multipleksu niemalże świeciła pustkami, choć do seansu pozostało zaledwie kilka minut. Nie zdziwiło mnie to, ani nie zmartwiło. Nie oczekiwałam tłumów, a już na pewno nie wyjątkowo młodego skupiska widzów. A jednak trafiła się garstka młodych ludzi, którzy dotarli tu zapewne w ramach familijnego, niedzielnego spędzania czasu. A przynajmniej na to wskazywała obecność usadowionych po ich bokach rodziców. Z przyjemnością odnotowałam też obecność staruszków, których nigdy wcześniej w kinie nie widziałam.


Ściągnęłam płaszcz, odwinęłam szal uczepiony mojej szyi i rozsiadłam się wygodnie błogosławiąc w myślach wygodne krzesełka. Chwilę później żałowałam swojego czynu. Scena otwierająca „Nędzników” oddziaływała na mnie niesamowicie realistycznie. Nagle otulił mnie niezwykle przejmujący chłód, a ciało zdawało się odczuwać każdą kroplę wody ‘tryskającą’ z dużego ekranu. Brrr. Początkowe sceny niewątpliwie robiły wrażenie i utwierdzały mnie w przekonaniu, że pewne filmy zdecydowanie powinno się oglądać tylko w kinie.


Obsada. Do stworzenia ekranizacji powieści Victora Hugo wykorzystano w dużej mierze znanych i cenionych aktorów. Z dużego ekranu swoją grą aktorską raczą nas takie osobistości jak Hugh Jackman (główny bohater, Jean Valjean), Russell Crowe (Javert – policjant służbista, ślepo trzymający się litery prawa), Anne Hathaway (udręczona i sponiewierana przez los Fantine), czy chociażby Helena Bonham Carter i Sacha Baron Cohen. Ta ostatnia dwójka wcieliła się w rolę państwa Thénardier, nieuczciwych karczmarzy notorycznie okradających swych klientów i stanowiła cudowny akcent komiczny. To była doskonała przeciwwaga do poważnej tematyki filmu. Bardzo potrzebna i lekka odskocznia wypadałoby dodać. Niezwykle bawiły mnie sceny z udziałem tej oryginalnej dwójki. Zresztą nie tylko mnie. Sacha Baron Cohen, znany wielu widzom głównie jako Borat, bardzo dobrze poradził sobie z rolą hieny cmentarnej. Patrząc na Helenę, miałam déjà vu – jej rola nie odbiegała zbytnio od tej w musicalu „Sweeney Todd: demoniczny golibroda z Fleet Street”. Za Russellem Crowe nigdy nie przepadałam, ale przyznać muszę, że dawał radę. Podobało mi się aktorstwo Hugh Jackmana.


Nade wszystko największe wrażenie zrobiła na mnie Anne Hathaway. Znałam ją tylko z dużo lżejszych produkcji typu „Diabeł ubiera się u Prady” i jakoś tak automatycznie, całkiem niesprawiedliwie zresztą, przyczepiłam jej łatkę aktorki ‘lekkich i komediowych filmów’. Tymczasem Anne pokazała, że jest niczym uśpiony wulkan o piorunującej mocy. Ku mojemu rozczarowaniu nie zagościła na ekranie zbyt długo. Jednak to, co zobaczyłam, zdecydowanie przekonało mnie o jej talencie. Była niezwykle autentyczna w swoim bólu i cierpieniu. Pięknie odegrała emocje, które wcale nie są łatwe do podrobienia. Nie przemyciła do nich ani krzty fałszu i sztuczności. Była bardzo przekonująca. Zdecydowanie zasłużenie otrzymała nominację do Oscara. Jako drobniutka, szczuplutka i pozornie słaba osoba wzięła mnie absolutnie z zaskoczenia – ścisnęła tak mocno za serce, że poczułam ból. Ale nie swój, tylko ten jej. Ten, o którym była mowa w filmie.


Czytałam różnych klasyków francuskiej literatury, ale tak się składa, że żadnego dzieła Victora Hugo. Nie przerabiałam tej lektury na żadnym etapie mojej edukacji. „Nędznicy”, o których koleżanka pisała pracę licencjacką, odstraszyły mnie nieco swoją objętością. Inne jego dzieło - „Katedrę Marii Panny w Paryżu” kupiłam już dobre parę lat temu. Póki co bezczynnie leży na regale. Ilekroć na nie spojrzę, mówię sobie: „innym razem”. Nie wiem zatem, jaka jest profesjonalna interpretacja „Les Misérables” Hugo. Dla mnie jest to jednak zwycięstwo dobra nad złem. Wygrana nosząca znamiona pyrrusowego zwycięstwa, ale jednak sukces. To ostateczny triumf człowieczeństwa.


Tematyka filmu nie jest łatwa, a całokształt nieco psuje czas projekcji – 160 minut. To nieco za długo dla mnie, nie jestem przyzwyczajona do prawie trzygodzinnych seansów. Ze dwa razy ukradkiem rzuciłam okiem na zegarek. Rozumiem jednak, że tak obszerną powieść, w dodatku dość wiernie zekranizowaną, nie dało się wcisnąć w standardowe ramy czasowe.


Zapewne dla wielu osób film okaże się po prostu „nie taki”: za trudny, za długi, za nudny. Sama się go obawiałam nie tylko ze względu na tematykę, ale także gatunek i czas projekcji. Do kina zabrałam ze sobą dość spory bagaż w postaci obaw. Zupełnie niepotrzebnych, jak się później okazało. Film jest zarówno wartościowy jak i wart obejrzenia. Przede wszystkim warto go oglądnąć w kinie. Jakoś tak naturalne wydaje mi się, że produkcje takiego kalibru wypadałoby zobaczyć w szacownych okolicznościach – nie gdzieś w domowym kącie z laptopem na kolanach, ale właśnie w kinowym fotelu.


Porządnie zrobiony film o fabule jasno przedstawionej nawet dla kompletnego laika. Ciężki, ale mimo wszystko dziwnie optymistyczny w swej ciężkości. Piękny, wzruszający, smutny. Choć dzielnie trzymałam się przez prawie cały seans, to jednak na jego zakończenie mój prawy policzek zrosiła jedna, samotna łza. Jestem jednak pewna, że nie byłam wtedy wyjątkiem.


Ode mnie 8/10. Od Połówka zaznajomionego z tematyką [po obejrzeniu polskiej wersji teatralnej spektaklu i przeczytaniu książki] - 9/10.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

(ponad) 80 stóp pod ziemią - jaskinia Doolin


Be careful what you wish for, it might come true – uważaj na to, czego sobie życzysz, bo możesz to dostać, mówi pewna mądra myśl. I w niektórych przypadkach faktycznie się to sprawdza. Znacie dowcip o Murzynie, który po złapaniu złotej rybki zażyczył sobie, by spełniła 3 jego życzenia? Chciał być biały, nic nie robić i mieć dużo - hmm, jak by to subtelnie wyrazić? – dupeczek. Zgodnie z obietnicą rybka spełniła jego życzenia. Zamieniła go w sedes w damskiej toalecie.



To był dość pechowy scenariusz, który z kolei świetnie wpisałby się w słowa Oscara Wilda, który stwierdził kiedyś, że „Są tylko dwie tragedie na świecie: jedna to nie mieć tego, czego się chce, a druga mieć to, co się chciało”. Ale jest też inna opcja, o której nie wspomniał ten bystry Irlandczyk – można dostać to, co się chciało i być z tego powodu szczęśliwym. Doskonale się o tym przekonałam, kiedy zwiedzając Aillwee Cave i podążając za długim ogonem turystów, westchnęłam nieco zrezygnowana: zwiedzić taką jaskinię samemu, to byłoby coś! Jakieś trzy tygodnie później całkiem nieoczekiwanie moje marzenie się spełniło. Jaskinia zwie się Doolin Cave i okazała się nawet ciekawsza niż ta powyżej wspomniana.



Pisząc o jaskini Doolin może nie powinnam porównywać jej do Aillwee, bo tak naprawdę obydwie te atrakcje znacznie się od siebie różnią, jednak ciężko mi będzie uniknąć mimowolnego zestawiania ich. Ta pierwsza stworzona została z rozmachem, jest chyba najpopularniejszą jaskinią w Irlandii i ma solidne zaplecze turystyczne. To rozbudowany kompleks, w którym można spędzić nawet połowę dnia zwiedzając, przechadzając się po otaczającym go skalistym krajobrazie, urządzając sobie piknik, degustując w sklepiku wspaniałe produkty domowej roboty, czy chociażby podziwiając egzotyczne ptaki w tamtejszym centrum ptaków drapieżnych.



Doolin wypada przy niej niczym uboga kuzynka Bietka. Albo kuzyn Pons. Ale to tylko pozory atakujące nas przy podjeździe pod centrum turystyczne – skromny budynek, taki jak lubię, bo urządzony na nowoczesną modłę, gdzie dominuje szkło. Tuż obok niewielki parking i sceneria – obiektywnie oceniając – niezbyt rzucająca na kolana. Na zewnątrz stolik, krzesła, ławka, mały skalniak. Obok, do ściany budynku przylega „mini-zagroda”, gdzie nie zwracając na mnie uwagi pasie się urocza parka kóz i spaceruje małe stado kur. Na płocie ostrzeżenie „this one bites!!” [ten gryzie!] i zdjęcie nadpobudliwego kuraka. Podchodzę do płota, jak kiedyś podchodził Pawlak z Kargulem, a agresywny kogut rzuca się w moim kierunku. Easy, tiger! mówię. Peace! Wyluzuj! Ale ten dalej robi swoje. Stroszy pióra, podskakuje, jakbym przyszła tu z zamiarem oskubania go żywcem. Albo zamiast aparatu miała tasak.



Wnętrze centrum też jest skromne. Na małej powierzchni znajduje się kilka stolików, sofy, mini-biblioteczka, ekspozycja tablic informacyjnych, sklepik. Jest starszy mężczyzna za ladą i młodziutki przewodnik, który po kilkunastu minutach oczekiwania zabiera naszą dwójkę na niezapomnianą przygodę. Już sam fakt, że jesteśmy sami, znacznie mnie uskrzydla, a świadomość nadchodzących emocji prawie sprawia, że unoszę się w powietrzu. Bez pomocy Red Bulla.



O czymś takim mogłam jedynie do niedawna marzyć. A teraz to wszystko rozgrywało się w rzeczywistości. Schodziłam po stukilkudziesięciu schodkach okratowanego szybu. Moja podróż do wnętrza ziemi właśnie się rozpoczynała. Było ciemno i ekscytująco. Kiedy pokonaliśmy pionowy szyb o długości około trzydziestu metrów, nasz przewodnik wskazał nam na długi rząd kolorowych kasków, a ja wybrałam intensywnie żółty – jakby ta jego jasna barwa mogła w jakiś cudowny sposób przełamać panującą ciemność. Kask nie tylko świetnie się wywiązuje ze swojej roli, o czym doskonale świadczą liczne rysy na jego czubku, ale także automatycznie dodaje atrakcyjności całemu procesowi zwiedzania.



Zakładam kask, a chwilę później przez moje gapiostwo i nieumyślne pominięcie jednego schodka dosłownie lecę na przewodnika, a biedak asekuracyjnie wyciąga ręce, by mnie złapać. Gest doceniłam, ale niebezpieczeństwo zostało na szczęście w porę zażegnane, a moja kobieca duma uniknęła blamażu, jakim bez wątpienia byłoby obciachowe runięcie na glebę.



Szczęśliwym trafem dalszy ciąg zwiedzania obfituje tylko i wyłącznie w przyjemne chwile. A kiedy na chwilę przewodnik gasi światło, by po krótkim momencie znów je włączyć i ukazać nam ogromnej urody Great Stalactite, wielki stalaktyt, wzdycham z nieukrywanym podziwem. I może to dziwne, ale nie chcę wychodzić na zewnątrz. Czyżby odezwał się zew natury? Natura jaskiniowca? Chcę jak najdłużej przebywać w tym ciemnym, surowym, ale fascynującym wnętrzu – z Połówkiem, przewodnikiem i tym niesamowitym dziełem natury, jakim jest siedmiometrowy stalaktyt. Waży kilka ton, jest pomarszczony niczym zasłona, dwukolorowy i należy do grupy najdłuższych stalaktytów świata. Odbiera należyte wyrazy podziwu.



Jaskinia została odkryta w 1952 roku przez angielskich speleologów. Nazwano ją Pol an Ionain, ale rozpromowano jako Doolin Cave. Ale zanim udało im się w końcu otworzyć tutaj turystyczne centrum, John i Helen Browne w 1990 roku wykupili ziemię, na której się znajduje i przeszli przez długą, ciernistą drogę.



Walka z urzędowymi hydrami i Speleological Union of Ireland - rzucającą im kłody pod nogi i niechętnie przyglądającą się planom spopularyzowania jaskini - była ciężka, ale ostatecznie zakończyła się pełnym sukcesem. Jaskinię udostępniono zwiedzającym w 2006 roku, ale wtedy dostęp do niej był znacznie ograniczony. Do jaskini kursowały busy z Doolin. Widoczne na zdjęciach centrum jest całkiem świeżutkie, wzniesiono je dopiero w 2010 roku – po pozytywnym rozpatrzeniu piątego z kolei wniosku o budowę centrum.



Rozbudowa Doolin Cave wzbudzała wiele kontrowersji. Wysuwano różnego kalibru argumenty, obawiano się niepotrzebnej ingerencji w środowisko i ewentualnych uszkodzeń stalaktytu. Sugerowano brak innych atrakcji wartych uwagi, ale to wszystko jest dla mnie jednym wielkim stekiem bzdur. W Doolin Cave dba się o bezpieczeństwo, o optymalne warunki dla stalaktytu, jak i dla samych turystów. W czasie jednego oprowadzania ich liczba nie może przekroczyć 20 osób.



Cieszę się, że otwarto centrum, że dziś można tak po prostu przyjechać tam i zobaczyć podziemny świat – świat wyrzeźbiony przez naturę siłą przepływającej tam wody. Dla mnie skarbem jaskini jest nie tylko Great Stalactite i pomniejsze ciekawostki, na które natrafia się pod drodze. Skarbem tego miejsca jest także nasz przewodnik. To przesympatyczny młody człowiek, niezwykle przyjacielski, inteligentny i dowcipny. Od początku nawiązaliśmy z nim bardzo dobry kontakt, a brak innych osób od razu wprowadził luźną atmosferę. Rozmawialiśmy na wiele innych tematów, nie tylko tych dotyczących geologii i jaskini, a ja z przyjemnością odkryłam, że mamy bardzo podobne spostrzeżenia i upodobania – podobają nam się te same strony wyspy, nie przepadamy za Dublinem i Limerickiem. Wymienialiśmy się zabawnymi historyjkami z pracy, osobistego życia,  żartowaliśmy z niesfornych klientów, a ciszę w jaskini często przerywał nasz szczery i głośny śmiech. Spotykanie takich osób na swojej drodze to prawdziwa przyjemność. Godzina naszego oprowadzania upłynęła zdecydowanie za szybko i choć chciałoby się przedłużyć te przyjemne chwile przy Guinnessie w pubie, jedynie co mogliśmy wtedy zrobić, to serdecznie podziękować naszemu przewodnikowi, wręczyć w podzięce 10 euro napiwku i życzyć powodzenia.




Co więcej mogę Wam powiedzieć? Kapitalnie było! Cały elaborat mogłabym o tym napisać tylko ile można czytać o ochach i achach? Mogę Wam jedynie życzyć, byście trafili na naszego przewodnika, na tego młodego człowieka, który ma w sobie ogrom pasji i żywiołowości. Najsympatyczniejszy przewodnik jakiego znam, to z pełnym przekonaniem mówię Wam ja.