niedziela, 10 lutego 2013

Literacka podróż po Irlandii Północnej (1) - Fifty Dead Men Walking

Skłonnam poświadczyć własną głową, że ulubionym hasłem mojej matematyczki z liceum było „leżenie i nabieranie mocy”. Ilekroć pytaliśmy ją, czy udało jej się może poprawić zeszłotygodniowe kartkówki, tylekroć słyszeliśmy, że „leżą i nabierają mocy”. Zdaje się, że to całkiem niegłupi proces, który czasami wychodzi na dobre, choć niektórzy uczniowie pewnie mocno by protestowali słysząc takie herezje.



Książkę Martina McGartlanda - Fifty Dead Men Walking - kupiłam minionego lata i odłożyłam na stos innych pozycji leżących na mojej szafce nocnej. Leżakowała tam niczym dobre wino, jakieś dziewięć miesięcy, nabierała mocy, a ja powoli do niej dojrzewałam. I tylko przypadek zadecydował, że sięgnęłam po nią w sobotę. Już wyciągałam ręce po zakupioną dzień wcześniej The Horse Whisperer (Zaklinacz koni) Nicholasa Evansa, kiedy mój wzrok spoczął na Fifty Dead Men Walking. To właśnie wtedy wykluła się u mnie pewna myśl: przecież przeczytałam ostatnio dwie książki o Irlandii Północnej. Gdyby tak przeczytać jeszcze tą, to mogłabym stworzyć tryptyk poświęcony tej części wyspy. Myśl spodobała mi się na tyle, że odstąpiłam od chęci sięgnięcia po Zaklinacza koni, choć ręce bardzo mi się do niej lepiły. A co wyjdzie z zaplanowanego tryptyku, to się jeszcze okaże, bo od czasu do czasu dopada mnie przypadłość słomianym zapałem zwana.


To już trzeci akapit, więc wypadałoby wspomnieć, o czym traktuje rzeczona pozycja, jako że nie jest to nowość na rynku wydawniczym i przeciętny zjadacz chleba jak najbardziej ma prawo nie wiedzieć, o czym tu mowa. Otóż Fifty Dead Men Walking (Pięćdziesięciu ocalonych) opowiada historię podwójnego życia pewnego tajnego agenta. Żadnego tam Dżejmsa Bonda. Bohaterem książki jest jej autor, Martin, który nie dysponuje żadnymi ‘magicznymi’ gadżetami, które mogłyby wyciągnąć go z opresji. Bronią Martina jest jedynie jego własna przebiegłość, jego instynkt przeżycia, chęć ratowania tego życia innym. Bo to właśnie robi, kiedy przenika w struktury IRA, pracując już dla brytyjskiej Special Branch, mającej na celu walkę z terrorystycznymi zapędami IRA. Samo życie wymyśliło tę historię. Martin McGartland ją tylko spisał. I nie zrobił tego po to, by dokarmić swoje wygłodniałe ego. W swojej powieści Martin nie kreuje się na superhero. Jest tylko zwykłym chłopakiem, którego od innych wyróżnia być może to, że skrywa w sobie głęboką wrażliwość i dość pokaźne zasoby empatii, dzięki którym krzywda innych dotyka także jego.


Ta jego wrażliwość pięknie ukazana jest w pierwszych trzech rozdziałach książki, natomiast całkowicie pominięta w filmie o tym samym tytule, powstałym w 2008 roku. Z filmowych kadrów wyłania się przede wszystkim młody cwaniaczek, niezbyt budzący sympatię widza. Z książkowych kart natomiast powoli rysuje się obraz dziecka, które przedwcześnie musiało dorosnąć, bo zamiast słodkiego dzieciństwa miało przedsmak wojny. Nie bez kozery zresztą pewną część Belfastu nazywano Bejrutem.


Nocne najazdy brytyjskich żołnierzy na rodzinny dom Marty’ego budzą w chłopcu chęć przyspieszenia czasu. Martin chce być dorosły, bo wierzy, że wtedy będzie mógł jakoś przeciwstawić się barbarzyństwu żołnierzy przeszukujących – a jednocześnie demolujących -  dom jego matki. Irytuje go lekceważąca postawa żołnierzy i bezbronność matki.


Młody Marty nie był słodkim i niewinnym aniołkiem. Miał swoje za uszami, trudnił się m.in. sprzedażą kradzionych towarów. Ale mimo to nie powiedziałbym, że był zepsuty do szpiku kości, bo tej tezie przeciwstawia się szereg argumentów. Kiedy jego rówieśnicy w spokojnych częściach Europy szczęśliwie bawili się samochodzikami, Martin zarabiał pierwsze uczciwe pieniądze i wspierał swoją matkę. Podkradał jajka od kur sąsiadki – a wszystko to z troski o matkę. Spotkany na ulicy, przedwcześnie postarzały żebrak Oliver wzbudza w nim chęć pomocy. Myśli o nim nawet w nocy, dokarmia go, a raz na tydzień wręcza nawet jednego funta. W późniejszych latach chłopak dorabia się pseudonimu Money Bags – oczywiście za sprawą pieniędzy wręczanych ubogim dzieciakom.


Książka wspaniale też ukazuje wpływ środowiska na rozwój dziecięcej psychiki. Młody Marty z naturalną, dziecięcą ciekawością przygląda się ulicznym zamieszkom: lokalna ludność vs Brittish fuckers. Chętnie też bierze w nich udział. Bo dla dzieci Belfastu była to rozrywka, rodzaj zabawy, a także szansa na dokonanie wyczynu, którym później można by było zaimponować swoim kolegom. Czegoś, co byłoby później the talk of the school playground for days.


Upragniona dorosłość przychodzi dość wcześnie. Po części wymaga jej prowadzenie podwójnego i jakże ryzykownego życia. Martin jest ciągle bardzo młody, ale wyposażony w niezwykle ciężki bagaż doświadczeń. W pewnym momencie czytania książki odniosłam wrażenie, że czytam o historii jakiegoś czterdziestolatka, a nie młodego chłopaka, który dopiero co skończył dwadzieścia lat.


Książkę przeczytałam w ciągu jednego dnia, bo po prostu nie mogłam jej odłożyć. Widać, moc, której nabrała w czasie tego kilkumiesięcznego leżenia, była silniejsza ode mnie. Następnego dnia postanowiłam ponownie obejrzeć film, by mieć porównanie z pierwowzorem. Co mogę powiedzieć? Słusznie McGartland odciął się od tego filmu. Jego fabuła ‘inspirowana’ książką mocno odbiega od historii przedstawionej w powieści i przekłamuje postać głównego bohatera. Film jest dobry, ale tylko jeśli będzie traktowany jako ‘niezależny twór’, który nie był niczym inspirowany. Za dużo w nim fikcji, za mało wydarzeń, które mogłyby rozjaśnić widzowi sytuację. Postać Martina niesamowicie spłycona. Rzekłabym, że film i książkę łączy tylko jedno – okrucieństwo IRA, choć oczywiście sami zainteresowani nie dostrzegają niesprawiedliwości i bezsensu swoich działań. IRA jest przecież a disciplined military organisation, not a bunch of criminals (...). Jaaasne. A zębowa wróżka jest żoną świętego Mikołaja.


Książka dużo, dużo lepsza od filmu.

Szacuje się, że dzięki działaniom Martina ocalono jakichś pięćdziesięciu funkcjonariuszy policji i żołnierzy. A czy ktoś odważył się policzyć, ilu dzieciom nie zniszczono dzieciństwa poprzez uratowanie życia ich ojcom? Ile mogłoby być przypadkowych  ofiar, które unicestwiłaby bomba tylko dlatego, że znalazły się w złym czasie w złym miejscu? Ile łez mogło spaść, ale nie spadło? Zażegnano mnóstwo tragedii głównie dlatego, że znalazł się ktoś, kto poświęcił swoją rodzinę i bezpieczeństwo, by ratować innych. Ilu z nas by się na to zdecydowało?

23 komentarze:

  1. O, proszę ilu ciekawych rzeczy się można dowiedzieć:). To prawda, że człowiek uczy się przez całe życie. Pozdrawiam serdecznie;).

    OdpowiedzUsuń
  2. Książki ZAWSZE są lepsze od filmów!!!
    Dlatego aż boję się iść na Hobbita ;)
    Książkę przeczytam koniecznie... O rany, ile ja mam zaległości książkowych i filmowych!!!
    Pozdrawiam Cię serdecznie, Taitko z Zielonej Wyspy :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Dawno temu objecalam ci napisac cos po obejrzeniu nowego 007. Stawiam sie na bacznosc i z przykroscia stwierdzam, ze szkoda czasu na pisanie o szmirze 2012 roku. Tak beznadziejnego filmu nie widzialam w zyciu. To chyba wszystko aby nie napisac za duzo o niczym.
    Co dzieje sie z kinem nie mam pojecia bo jak pisze "Pelnoletnia" strach isc do kina bo np Hobbit , ksiazka ma nie wiecej niz 300 stron, rozciagniety jest tak, ze znow wieje nuda, ze reka zaslaniajaca usta przy ziewaniu prawie mdleje a jeszcze nie doszli do zamku.
    Dobrych filmow jest coraz mniej ale badzmy dobrej mysli, ze 2013 rok bedzie sypal superprodukcjami jak z rekawa.
    Poki co zanurzam sie w lekturze bo moja wyobraznia jest o wiele sprawniejsza niz uznanych rezyserow:)
    Pozdrawiam z zimnego o tej porze polnocnego kontynentu i wyzej naciagam koldre.

    OdpowiedzUsuń
  4. A ponoć i tak umiera głupi.

    OdpowiedzUsuń
  5. Też tak kiedyś myślałam. Potem natrafiłam na 'dexterowski' cykl Jeffa Lindsaya i mój światopogląd legł w gruzach ;) Serial zdecydowanie lepszy niż książkowy pierwowzór.

    Hobbita nie czytałam i oglądać nie będę, nie moja 'bajka'.

    PS. Przepraszam, że nie odpowiedziałam na Twojego maila. Kiedyś się odezwę. Ściskam Cię mocno.

    OdpowiedzUsuń
  6. Auć, ostro pojechałaś z agentem 007. Nie mogę się jednak zgodzić z tym, co napisałaś. Naprawdę nie widziałaś nigdy gorszego filmu? Seriously?! I naprawdę nie znalazłaś żadnego maleńkiego plusa tego filmu? A ścieżka dźwiękowa, a piękne zdjęcia? Nic?

    Szmiry bez wątpienia zalewają filmowy rynek, ale jakoś specjalnie nad tym nie ubolewam, bo zawsze potrafię sobie wynaleźć coś ciekawego w ogromie nowych jak i starych produkcji. 'Zero Dark Thirty' wynudził mnie niemiłosiernie, ale już 'Django' oglądało się przyjemnie. W najbliższych dniach zapoznam się z kilkoma innymi produkcjami nominowanymi do Oscara.

    Trzymaj się ciepło. U mnie choć słonecznie to jednak zimno było.

    OdpowiedzUsuń
  7. Zainspirowalas mnie ta ksiazka, Taito. Musze przeczytac :-)
    Pozdrowionka.

    OdpowiedzUsuń
  8. Witaj Droga Taito!

    Widzę, że u Ciebie nie nabyłam wielkich zaległości podczas mojej nieobecności.

    Książka, którą opisujesz zaintrygowała mnie. Czuję, że byłabym nią zachwycona (jeśli tak można to ująć w tej tematyce). Doceniam kino i literaturę irlandzką, różnią się znacznie od kina i literatury w ogóle. Nie wiem czy też to widzisz.
    Ciekawa jestem Twoich wrażeń bo zaklinaczu koni, i ja bym chciała kiedyś zajrzeć do tej pozycji.

    OdpowiedzUsuń
  9. Imagiku! Niezwykle miło mi Cię znów tutaj widzieć. Myślałam, że na dobre porzuciłaś blogowanie.

    Książka jest wg mnie naprawdę ciekawa. Jakiś rok przed jej przeczytaniem widziałam film. Pomimo tego, że pamiętałam, o czym był, to i tak książka bardzo mnie wciągnęła. Czytałam ją z ogromnym zainteresowaniem. Polecam.

    OdpowiedzUsuń
  10. Witaj, Rose :) Zauważyłam wczoraj, że wróciłaś. Bardzo mnie to cieszy, Twoja nieobecność dała mi się we znaki.

    To prawda. Jakoś nie było ochoty ani czasu na blogowanie. Miałam ciekawsze rzeczy do robienia. Ale teraz jest weekend, dom posprzątałam, zrobiłam tort, więc mogę posiedzieć przy kawie i posurfować w sieci.

    Wiem, o czym piszesz. Też to zauważyłam.

    "Zaklinacza koni" przeczytałam chyba w dwa lub trzy dni. To była pierwsza książka Evansa, którą czytałam. Bardzo mi się podobała [film też!], ale jeszcze większe wrażenie zrobiła na mnie inna jego pozycja - "The Loop". Dziś zabieram się za "The Divide". "Zaklinaczowi koni" być może poświęcę osobną notkę.

    OdpowiedzUsuń
  11. Taaak?;)Mi też się moja nieobecność dała we znaki, ale jak to mówią nie ma tego złego...

    Tort, z jakiej okazji? Pochwalisz się? Też właśnie siedzę przy kawie. Trochę spraw się ostatnio nazbierało, ciężko mi było nadrobić tyły wirtualne. Udało mi się chyba, jeszcze tylko jeden list do napisania poza wirtualny, a od jutra znowu załatwianie różnych rzeczy.

    Skoro wiesz to mam nadzieję, że podoba Ci się to. Co ja piszę. Najwyraźniej się podoba skoro czytasz literaturę i oglądasz kino irlandzkie.

    Film oglądałam dawno, dawno temu. Podobał mi się. Pamiętam, że gra tam chyba młodziutka Scarlet. Ja wczoraj oglądałam W drodze. słyszałam negatywne opinie na temat tego filmu, ale ogromnie podobał mi się obraz, muzyka, klimat. Nie potrafię pozostać obojętna na wdzięki Hedlunda. No i film drogi, wiadomo. Wszystko, co tygrysy lubią najbardziej. Dziś poczytałam o filmie. O ile książka ma miano kultowej (będę chciała ją przeczytać), o tyle o filmie piszą, że bardzo ubogi w porównaniu do książki. Z pewnością dobrze zrobiony.

    Miło Cię czytać, doskwiera mi brak kontaktu z Tobą.

    OdpowiedzUsuń
  12. Po prostu trafiłam na ciekawy przepis i chciałam go wypróbować, no ale skoro musi być jakiś powód, to powiedzmy, że to spóźniony tort urodzinowo-walentynkowo-rocznicowy :)

    Podoba mi się. Co do irlandzkich produkcji, to ostatnim filmem, który oglądaliśmy był "Inside I'm dancing". Ciekawy, przyjemny, nieco wzruszający. Przypadł nam do gustu.

    Tak, Scarlett wypadła bardzo dobrze. Zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Młoda była, ale spokojnie udźwignęła ciężar roli.

    Nie słyszałam o "W drodze". Ani o tym Hedlundzie. Już go 'obczaiłam'. Na niektórych zdjęciach wygląda całkiem ok, ale tylko na niektórych. Jako "skinhead" ["Wyrok śmierci"] prezentował się niezbyt ciekawie ;) Jak trafię na ten wspomniany przez Ciebie film, to obejrzę go.

    Aj, chwytasz za serce. Jak ulżyć Ci w cierpieniu? ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. O nie! To znaczy, że miałaś urodziny i ja nic o tym nie wiem! Strajkuję!

    Czyli jeden z polecanych przeze mnie. Oglądałam go rok temu w Sylwestra, bardzo mi się podobał. A oglądałaś kiedyś Mickybo & me? chyba tak się pisze lub A shine of the rainbow?

    Ogólnie jej nie lubię, ale w tym filmie jako dziecko jeszcze nie była zła.

    Jak pisałam film ma sporo negatywnych opinii. Myślę, że jest kontrowersyjny, sporo w nim rozpusty (także jednopłciowej), więc może gorszyć. Ma za to piękne obrazy różnych miejsc w USA, muzykę, która mi się podoba. Naprawdę oddaje klimat tamtych czasów.

    Faktycznie, mi też nie na każdym zdjęciu się podoba. Pierwszy raz widziałam go w trochę infantylnym Country Strong, tam mi się baardzo spodobał. Lubię country, może dlatego. I ten jego głos, no pisałam już. Wymiękam;)To drugi film z nim, który widziałam. Świetnie zagrał swoją rolę, z resztą nie tylko on. Choć mógł tak często nie biegać z gołym tyłkiem;))

    Nie wiem czy potrafisz. Wymyśl coś;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Może tak, może nie :) Nie pisałam, że to były moje urodziny ;) A nawet zakładając, że były - nie mam w zwyczaju trąbienia o tym, by wymuszać życzenia i prezenty. Miło gdy ktoś pamięta i nie trzeba mu sygnalizować zbliżających się urodzin / rocznic / imienin, itd.

    Pamiętam, że polecałaś, ale ja i tak od dawna na niego "polowałam". "Mickybo & Me" mam na dvd, widziałam kilka razy i uważam, że to przesympatyczny film. Kiedyś nawet poświęciłam mu odrębną notkę na blogu. A shine of coś tam nie widziałam.

    Męskie tyłki nie robią na mnie wrażenia [wolę łydki!], przywiązuję za to uwagę do głosu :)

    Skoro to ja jestem winna takiemu stanowi rzeczy, to na pewno jest coś, co mogę zrobić. Proste! :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Tak powiadają:D. Ale chyba nie jest aż tak źle;).

    OdpowiedzUsuń
  16. Dobra, już wszystko wiem! Postanowiłam się zemścić sromotnie. Oj tam nie chodzi o trąbienie, a o pamięć.

    Mi się oba te filmy bardzo podobały. A tak. Chyba po Twojej notce go oglądnęłam nawet:)
    Shine of the rainbow czy jakoś tak, już nie pamiętam dokładnie.

    Głos też.

    Wykup się jakoś;)

    Czytałaś może Zaułek łgarza? Zabrałaś się w ogóle w końcu za tego pana?

    OdpowiedzUsuń
  17. Ty i zemsta? Śmiech na sali. Kogo chcesz nabrać, koleżanko? Nie ze mną te numery, Brunner ;)

    Skoro Tobie się podobał, to mnie pewnie też przypadłby do gustu. A powiedz, widziałaś coś z produkcji nominowanych do Oscara?

    Odpowiedni głos, wzrost, zapach i... Heaven, I'm in heaven...

    Ach, to tak sobie pogrywasz. Zostawiasz mnie na lodzie i każesz się zdać na moją pomysłowość i inicjatywę? :)

    Strach odpowiadać, bo jak przyznam, że nie, toś jeszcze gotowa kupić i mi wysłać [lepiej tego nie robić, bo ciągle rozważam przeprowadzkę do domu (prawie) moich marzeń]. Sprawdzałam przed chwilą zasoby mojej wypasionej biblioteki. Nic nie ma jego autorstwa. Wstydziliby się, nie?

    OdpowiedzUsuń
  18. No tak, zapomniałam. Mam serce jak szkarłat i nie jestem żądna zemsty;))

    Pisałam o Mickybe & Me i Inside I'm dancing. On the road podobał mi się, ale wiesz, gusta są różne, a o tych się nie dyskutuje.

    No pewnie, ja lubię z Tobą pogrywać:D

    Nie rozumiem, przecież wszystkie książki zabierzesz ze sobą:) Przyjdzie czas to przeczytasz. O kurcze, jakieś nowości. Może się podzielisz bliżej? No i jakby co mam nadzieję dasz znać, gdzie życzenia świąteczne posłać.

    OdpowiedzUsuń
  19. Co do 'de gustibus non est disputandum' - to nigdy nie było moje ulubione powiedzonko łacińskie. Niby tak się przyjęło, ale nie do końca się z tym zgadzam.

    Nie o to mi chodziło [poczta mogłaby dotrzeć za późno, po mojej wyprowadzce], choć to, co napisałaś, też zapewne by się nie sprawdziło. Ostatnio mam chęć pozbycia się wielu rzeczy z mojego otoczenia [spring is just around the corner!]. Myślałam, by oddać część książek do miejscowej biblioteki. Gdybym mieszkała w Polsce, to może bawiłabym się w sprzedaż na allegro, ale za granicą nie ma to sensu. Koszty wysyłki byłyby pewnie większe niż wartość niektórych książek.

    OdpowiedzUsuń
  20. Ja też nie do końca się z tym zgadzam. No co Ty książek chcesz się pozbyć? Mi bez moich ulubionych byłoby ciężko...choć też bym je pewnie porzuciła.

    To jak przeprowadzasz się czy nie, bo już rachubę straciłam. I co by się nie sprawdziło?;)

    Pytałaś o Oscarowe pozycje, nic jeszcze nie oglądałam. Jestem do tyłu ze wszystkim

    OdpowiedzUsuń
  21. Nie chcem, ale muszem :) No a przynajmniej wypadałoby. Wszystkich nie oddam, to nie wchodzi w grę. Są takie, które pewnie zawsze będę przechowywać, ale mam też w swojej biblioteczce pozycje przeczytane i - jak dla mnie - słabo udane, które tylko niepotrzebnie zabierają mi miejsce. Mój dom to nie jest willa o pięciuset metrach kwadratowych. Nie mam w nim miejsca na tworzenie drugiej Trinity College Library.

    Pisałam, że ciągle rozważam. Oferta jest bardzo kusząca, dom piękny, ale wszystko ma swoje plusy i minusy.

    To by się nie sprawdziło - "Nie rozumiem, przecież wszystkie książki zabierzesz ze sobą:)"

    Rozumiem i nie dziwi mnie to.

    OdpowiedzUsuń
  22. To nie jest o Irl. Płn tylko o Irlandii

    OdpowiedzUsuń
  23. Tzn, owszem dzieje się w Belfaście, ale Irl. Płn to autonomia wchodząca chyba w skład Wlk. Brytanii, a w filmie są przedstawione dążenia separatystyczne Irlandii.

    OdpowiedzUsuń