czwartek, 20 czerwca 2013

Szwajcaria, odcinek 5: w słynnym zamku Chillon


Na skalistej wysepce obmywanej wodami Jeziora Genewskiego w zacnym towarzystwie majestatycznych Alp znajduje się najpopularniejszy zamek Szwajcarii. Co roku z różnych zakątków świata przybywają tu setki tysięcy turystów, a ja jak najbardziej pełna jestem zrozumienia dla ich zachowania. Bo choć oczywiście można wymarzyć sobie jeszcze bardziej romantyczną scenerię, twierdza i tak do złudzenia wydaje się być obiektem przeniesionym z bajek o księżniczkach żyjących w zamkach za siedmioma górami i siedmioma lasami.



Château de Chillon, przywodzący na myśl disneyowski zamek, ma bardzo melodyjną i przyjemną dla ucha nazwę. Ale tylko w języku francuskim. Jej polski odpowiednik – Czyllon – już taki nie jest. Francuskiemu Chillon odebrano lekkość i melodyjność, przez co polska wersja stała się dla mnie ciężka i przywołująca na myśl same negatywne konotacje jak chociażby... czyrak i Czarnobyl. W ramach mojego skromnego protestu celowo będę ją bojkotować.




Położenie zamku jest nie tylko idealne z punktu widzenia turysty, lecz przede wszystkim jego właścicieli. Fantastyczne właściwości obronne wysepki, na której wybudowano twierdzę doceniano już w zamierzchłej przeszłości. Już w epoce brązu pojawiły się tu pierwsze ślady osadnictwa, a książęta sabaudzcy – późniejsi właściciele twierdzy – doskonale wykorzystywali jej atuty. Zamek dysponował wspaniałymi warunkami obronnymi i umożliwiał kontrolę szlaków handlowych.



Z samochodowej perspektywy zamek wydał mi się stosunkowo niewielki, ale nigdy nawet nie przyszło mi na myśl, by pominąć jego zwiedzanie. Choć jego zewnętrzna otoczka jest wspaniała, to jednak nie powinno się poprzestać na podziwianiu jej. Grzechem nie jest niezwiedzenie tego zamku w ciągu całej swojej egzystencji, ale celowe pominięcie go, kiedy już znaleźliśmy się u jego bram.




Nie od razu Rzym zbudowano i nie od razu powstał zamek Chillon. Przez długi czas twierdzę zamieszkiwali książęta sabaudzcy, a później starości berneńscy. Współcześnie warownia należy do kantonu Vaud. Każdy z właścicieli dołożył swoje trzy grosze do wyglądu twierdzy, w efekcie otrzymaliśmy perełkę architektoniczną o dwóch twarzach: warowni i eleganckiej rezydencji wypoczynkowej. Od strony lądu zamek prezentuje szereg elementów defensywnych, ale od strony jeziora już nie przypomina naszpikowanej pułapkami twierdzy obronnej – jezioro same w sobie pełniło doskonałą funkcję obronną.




Za sześć franków szwajcarskich weszłam w tymczasowe posiadanie audioprzewodnika w postaci iPoda i muszę przyznać, że fajnie zwiedzało się zamek ze słuchawkami na uszach. Już po obejściu kilku pomieszczeń wiedziałam, że moje pierwsze wrażenie dotyczące wielkości twierdzy było jak najbardziej złudne i mylne. Bo tak naprawdę na zamek Chillon składa się zbiór czterech dziedzińców i kilkudziesięciu pomieszczeń. Zamkowe wnętrze to siatka korytarzy nieustannie prowadzących z jednej komnaty do drugiej. To swoisty labirynt złożony z niezliczonej ilości schodków, zakamarków, miniaturowych pomieszczeń takich jak chociażby dwuosobowa latryna, ale również okazałych sal mogących pomieścić spory tłumek.




Choć wnętrze udekorowane jest raczej skromną ilością mebli, twierdza i tak sama się broni. Kiedy wydaje się nam, że już widzieliśmy w zamku wszystko to, co jest najciekawsze, niespodziewanie natrafiamy na panoramę autentycznie odbierającą mowę, albo na imponujące dzieła malarstwa temperskiego.




Gdyby ktoś w tamtym momencie kazał mi wymyślić hasło reklamujące tę twierdzę, zaproponowałbym jedno zdanie: Chillon has it all. Piękne widoki przeplatają się tu z ciekawym wnętrzem, mroczną historią i zakamarkami wywołującymi przyjemne dreszcze ekscytacji. Czy naprawdę można chcieć czegoś więcej?




Mroczna a zarazem urocza twierdza Chillon stanowiła inspirację dla wielu wybitnych postaci literackiego świata. W XIX wieku zamek został spopularyzowany przez wielu pisarzy i poetów. W jego wnętrzu gościły takie sławy jak: Victor Hugo, Mark Twain, Charles Dickens czy Hans Christian Andersen. Zjawił się tu także George Byron ze swym przyjacielem Percym Bysshe Shelleyem. Po zwiedzeniu lochów, w których przetrzymywano przykutego do jednego z kilku filarów François Bonivarda, Byron poczuł potrzebę przelania myśli na papier. Bonivard, szwajcarski patriota próbujący doprowadzić do obalenia rządów księcia sabaudzkiego, doskonale wpisał się się ramy bohatera bajronowskiego. Tak powstał „Więzień Czyllonu” i choć nie było to magnum opus Byrona, dzieło i tak zyskało sławę.




A lochy? Lochy robią wrażenie. Podobnie jak krypta i parę innych zakamarków, do których weszłam i autentycznie poczułam przyjemny dreszczyk ekscytacji. W tym ogromnym zamku o ogromnej popularności bardzo często zdarzały się momenty, w których przebywałam sama. Sam na sam z mroczną historią, z zimnymi ścianami i lochami, które choć zimne i wrogie, budziły jednak podziw: ze względu na swoją specyfikę, na swe imponujące sklepienie, z uwagi na to, że dosłownie wykuto je ze skały. Ze względu na swój klimatyczny charakter.




Te kilka kamiennych filarów podtrzymujących sufit w połączeniu z nagimi skałami umiejętnie tworzyło atmosferę. To tu kiedyś więziono Bonivarda i innych nieszczęśników. To tu Byron dokonał swojego małego aktu wandalizmu i na jednym z filarów wyrył swoje nazwisko, które dziś oczywiście pięknie się eksponuje, a nie próbuje zlikwidować, jak zapewne uczyniono by w przypadku zwykłego zjadacza chleba. Bo przecież nie od dziś wiadomo że na świecie są równi i równiejsi.




Ze względu na liczbę turystów odwiedzających tę atrakcję Szwajcarii zamek może jawić się w oczach niektórych ludzi jako tourist trap. Owszem, wyremontowano go głównie z uwagi na korzyści materialne dostarczane przez nieustannie napływających turystów, ale za cenę 12 franków szwajcarskich oferuje się nam nie tylko możliwość przejścia przez osiemnastowieczny most, zastępujący niegdyś ten oryginalny, zwodzony, ale przede wszystkim szansę przeniesienia się w świat tej niesamowitej twierdzy. I ja taką ofertę biorę w ciemno. Z wielkim uśmiechem na twarzy i świadomością dobrze zakończonej transakcji.




"drzewo pamięci" - liczba "listków" to liczba ofiar spalonych na stosie za czarnoksięstwo


Kiedy po półtorej godziny zwiedzania opuściłam zamkowe mury, wiedziałam, że stosunek ceny do jakości oceniłabym jako naprawdę bardzo dobry. Są atrakcje turystyczne, po zwiedzeniu których turysta czuje się wykorzystany materialnie. Oszukany. Mnie cały czas towarzyszyło uczucie dobrze wydanych pieniędzy, a malutkie rozczarowanie kiełkujące gdzieś w moim wnętrzu dotyczyło tylko i wyłącznie złego światła, które nie pozwalało na uwiecznienie prawdziwego, zewnętrznego piękna twierdzy. Ale to akurat dało się naprawić dzień później o poranku.




Niemalże dwieście lat po wizycie Byrona do zamku przybyłam ja. I choć pod wpływem swej wizyty i kumulujących się we mnie wrażeń i emocji nie napisałam żadnego wybitnego dzieła, musiałam z kimś podzielić się swoim entuzjazmem. Tyle czasu minęło, a czytając urywki bajronowskiego poematu można stwierdzić tylko jedno: damn, the guy was right.



sobota, 15 czerwca 2013

Welcome to Ireland's Eye, czyli intruz w ptasim bractwie


East Pier, Howth


Wszystko szło zgodnie z planem, a nawet lepiej. Jakieś piętnaście minut po przyjeździe do boskiego Howth siedzieliśmy na skromnym pokładzie barwnej Pinalii w równie skromnym składzie. Z lubością zaciągałam się morskim, porannym powietrzem i uśmiechałam prawie tak promiennie jak Połówek, który tego samego ranka wrócił ze stacji paliw nie tylko z kawą, lecz także ze zwycięskimi kuponami EuroMillions. Miliona nie zgarnęliśmy, ale spokojnie mogę powiedzieć, że sponsorem tej wycieczki były zakłady loteryjne.



Christmas Eve, nasza łódź powrotna


Rześkość morskiej bryzy wkrótce skaziły mi spaliny, które Pinalia nieświadomie podsuwała mi pod nos, ale to była tylko maleńka skaza w tej idealistycznej scenerii. Kto by sobie zawracał tym głowę w takich okolicznościach przyrody? Za moimi plecami powoli  zostawało nabrzeże Howth, a przede mną rozpościerała się enigmatyczna wysepka Ireland’s Eye, tak zwane Oko Irlandii.



Zapewne wielu z Was zastanawia się teraz skąd taka nazwa? W czasach celtyckich ten kawałek lądu zwano Eria’s Island, czyli wyspą Erii. Niektórzy jednak mylili Erię z Erin, czyli irlandzką nazwą Irlandii. Wikingowie nie gęsi i swój język mają, więc zamiast Island mówili Ey, co sprawiło, że ostatecznie Wyspa Erii stała się Okiem Irlandii. Proste? Proste!




Załoga Pinalii podczas jednego z wielu rejsów


Wyspa leży w niewielkiej odległości od portu w Howth, a jej jedynymi mieszkańcami są ptaki. Występują tu spore kolonie głuptaków, maskonurów, alk, kormoranów, nurzyków, fulmarów i zapewne jeszcze parę innych gatunków, których w życiu nie widziałam na własne oczy. Krótko mówiąc, Oko Irlandii to jedno wielkie ptasie bractwo, gdzie człowiek jest intruzem, a jego mniejsi, upierzeni bracia mają go nieustannie na oku i... celowniku, o czym będzie później.




Jakże daleko Ireland’s Eye do wyspy naszpikowanej atrakcjami. Nie ma tu udogodnień dla turystów: żadnego nowoczesnego centrum turystycznego, które pasowałoby tu jak pięść do oka, nie ma ani jednej plastikowej „komnaty westchnień” potocznie toi-toiem zwanej. Prawdę powiedziawszy to... nic tutaj nie ma, jeśli pominie się mikroskopijne ruiny po wczesnośredniowiecznym kościółku i jedną, jedyną wieżą Martello, wybudowaną na początku XIX wieku z obawy przed najazdem Napoleona. Wieżą, do której nie każdy turysta się dostanie, bo wejście umieszczono kilka metrów nad ziemią.



Ponieważ na wyspie nie ma nic, to nie ma tu także żadnych schodków ani nawet najzwyklejszej drabiny, która zaprowadziłaby ciekawskich prosto do wejścia wieży. Zamiast tego mamy linię, po której należy się dostać do środka. Pełzanie, wciąganie, wspinanie – technika obojętna. Może to i lepiej, że jest tylko lina – to z miejsca eliminuje pewną część chętnych do zajrzenia do środka i być może tym samym chroni ich przed uszkodzeniem się. Zdobywanie Martello Tower to zadanie o pewnym stopniu trudności i tylko elitarna grupka hardcorów może dostać się na jej szczyt.




Wysepka z pewnością nie jest najatrakcyjniejszą wyspą Irlandii, a mimo to chętnych do postawienia stopy na jej ziemi i tak nie brakuje. W sezonie – rzecz jasna, za łaskawym przyzwoleniem Jaśnie Pani Pogody – regularnie i dość często kursują na nią małe kutry rybackie dwóch przewoźników. Łodzie najczęściej odpływają z East Pier, wschodniego molo. Cena za krótki rejs nie jest najniższa*, ale szyprowie i tak nie mogą narzekać na brak zainteresowania ich usługami.




Łódź przybija do północno-zachodniej części wyspy, nieopodal wieży Martello, a wyspa nie wita nas zbyt gościnnie. Schodki wydrążone w skale są równie proste, jak wyposażenie celi pustelnika. Ciemne skały są pokryte wodorostami, omszałe i bywają śliskie. Są zdradliwe. Primadonny i divy nie mają tu czego szukać. Na wyspie ogromne znaczenie ma wygodne obuwie o dobrej przyczepności, bo teren jest głównie pagórkowaty i skalny. Warto też zabrać ze sobą zapas wody i pożywienia, zwłaszcza jeśli planuje się kilkugodzinny pobyt. Jak już wspominałam, można zapomnieć o sklepikach i innych udogodnieniach. Takie rzeczy to nie tutaj. Ach, no i nie warto zakładać krótkich spodenek, jeśli planuje się wędrówki. Za dużo pokrzyw.



Z wyspą wiąże się historia pewnej, głośnej niegdyś śmierci. To coś dla miłośników opowieści z dreszczykiem. Otóż szóstego września 1852 roku na wyspę przybył wraz ze swoją żoną William Burke Kirwan, dubliński artysta. Małżeństwo dotarło tu wczesnym rankiem z zamiarem powrotu o 20:00 tego samego dnia. William miał w planach malowanie, jego żona zaś - zwolenniczka kąpieli morskich – relaks w wodzie. Kiedy wieczorem o umówionej porze do brzegu przybiła łódź, czekał na nią tylko sam mężczyzna. Okrwawione ciało jego żony z zadrapaniami na twarzy znaleziono w tak zwanej long hole, a William zapierał się, że nie miał nic wspólnego z jej śmiercią. Mężczyznę oskarżono o morderstwo i uznano winnym śmierci swej małżonki. Jak się później okazało, William przez długi czas prowadził podwójne życie i dorobił się siedmiorga dzieci z kochanką. Proces wzbudził sporo kontrowersji. Według jednych Kirwan był bezwzględnym mordercą, według innych kozłem ofiarnym.



Masz ornitofobię? Nie jedź tu! Wyspa mogłaby bowiem posłużyć jako idealna sceneria do remake’a „Ptaków” Hitchcocka. Tak się niekiedy czułam, kiedy włócząc się po jej krańcach, miałam przed sobą skały gęsto obsadzone czarnymi ptaszyskami, a nad głową krążyły mi stada złowrogo skrzeczących mew. Przede wszystkim jednak czułam się tam intruzem, a same ptaki dobitnie dawały mi znać, że jestem tu niemile widziana.



Mówiąc o Oku Irlandii trzeba bowiem koniecznie dodać, ze to ptasi rezerwat. To ich królestwo i człowiek jest tu naprawdę niepożądany – dotyczy to głównie okresu od kwietnia do lipca, kiedy ptaki wysiadują jaja i dorabiają się potomstwa. Ptaki czują się jak u siebie w domu, a co za tym idzie, nie fatygują się wiciem gniazd w trudno dostępnych miejscach. Natrafiałam na nie zaledwie kilkanaście centymetrów od ścieżki i choć naprawdę starałam się być jak najmniej inwazyjna, wiedziałam, że moja obecność irytuje ptasich gospodarzy. Schodziliśmy im z drogi, nie drażniliśmy ich, nie dotykaliśmy jaj, a i tak jedyne na co mogliśmy liczyć to odstraszające ataki i bazyliszkowe spojrzenia rzucane przez małe, złowrogie oczka.




Niektóre ptasie matki poprzestawały na dźwiękowym ostrzeżeniu. Serce mi się ścisnęło, a wyrzuty sumienia o mało co mnie nie zabiły, kiedy przeszłam koło gniazda z nadpękniętym jajkiem, z którego wystawał maleńki dziobek. Po zrobieniu dwóch kroków odwróciłam się i zobaczyłam, że do gniazda podchodzi matka. Zadrżałam w tym momencie o życie pisklaka – czy w ogóle przyjdzie na świat, skoro ptasia matka nie może w spokoju wysiadywać jaja?




Te bardziej waleczne rozpościerały skrzydła, pikowały i atakowały. Doszło do tego, że nasza pierwsza próba wspięcia się na sam szczyt zakończyła się fiaskiem, a w przypadku Połówka dodatkowym nieszczęściem. Mój towarzysz został bowiem wyjątkowo oschle przyjęty – na jego głowie wylądowało guano. Dokładnie na samym jej środku. W innych okolicznościach pewnie przebąknęłabym coś o wyjątkowej celności ptasiego snajpera, ale ponoć nie wypada kopać leżącego. Połówek co prawda nie stracił dobrego humoru i żartował o dobroczynnym wpływie ptasiego nawozu, ale jednocześnie zaczął odgrażać się agresorowi wytrzebieniem całego jego ptasiego rodu.




W obliczu tak barbarzyńskiego powitania trzeba było się ewakuować. Udaliśmy się na złocistą plażę, istne zagłębie muszelkowe. Tu z kolei zamiast chodzić jak przystało na homo sapiens sapiens poruszaliśmy się niczym przedstawiciele Australopiteków. I za takich pewnie by nas wzięto, gdyby nie dwa małe szczegóły: Australopiteki wymarły dawno temu i zdaje się, nie posiadały plecaków.



Praktycznie co parę kroków schylaliśmy się po kolejne „skarby”. Z plecakiem wypchanym muszlami brnęliśmy przed siebie – niestety im dalej, tym plaża stawała się coraz brzydsza, aż w końcu pod naszymi stopami całkowicie zniknął złocisty piasek. Na brzegu zaś trafiało się coraz więcej odpadków, a woń niekiedy przypominała bukiet zapachowy zamknięty w niejednym kuble na śmieci.



Druga próba wspięcia się na sam szczyt była bardziej udana niż ta pierwsza, ale nie do końca owocna. Im wyżej, tym więcej ptasich strażników – musieliśmy zadać sobie pytanie, czy dla tych kilku ujęć fotograficznych i widoków faktycznie warto niepokoić ptaki, a przy okazji narażać siebie. Dajmy sobie spokój – stwierdziliśmy unisono. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym. To, co zwiedziliśmy w zupełności nam wystarczyło. A to, czego nie zobaczyliśmy, stanowi doskonały pretekst, by jeszcze kiedyś tu wrócić. Kiedyś poza okresem wylęgu. W końcu obiecałam sobie, że kiedyś spędzę noc na tej bezludnej wyspie.



Przedzierałam się przez pokrzywy i inne chaszcze, uciekałam przed atakującymi ptakami, nie udało mi się sfotografować maskonurów, w kilku sytuacjach najadłam się stresu, ale na ląd i tak wróciłam szczęśliwa i zadowolona. I nawet Połówek - który w drodze do domu, na każde moje pytanie: „Podobało Ci się?” odpowiadał niby oburzonym tonem: Ptak mnie obsrał!! i odgrażał się, że następnym razem zabierze ze sobą łukprzyznał potem, że było super. Nie mogło być inaczej!



__________

* nasz przewoźnik oferował trzy rodzaje rejsów: 1) €15 od dorosłej osoby, wysiadającej na wyspie, 2) €10 za 45-minutowy rejs dookoła wyspy, 3) €20 za wieczorny Murder Mystery Tour, rejs poświęcony kontrowersyjnemu morderstwu dokonanemu na wyspie w XIX wieku