sobota, 15 czerwca 2013

Welcome to Ireland's Eye, czyli intruz w ptasim bractwie


East Pier, Howth


Wszystko szło zgodnie z planem, a nawet lepiej. Jakieś piętnaście minut po przyjeździe do boskiego Howth siedzieliśmy na skromnym pokładzie barwnej Pinalii w równie skromnym składzie. Z lubością zaciągałam się morskim, porannym powietrzem i uśmiechałam prawie tak promiennie jak Połówek, który tego samego ranka wrócił ze stacji paliw nie tylko z kawą, lecz także ze zwycięskimi kuponami EuroMillions. Miliona nie zgarnęliśmy, ale spokojnie mogę powiedzieć, że sponsorem tej wycieczki były zakłady loteryjne.



Christmas Eve, nasza łódź powrotna


Rześkość morskiej bryzy wkrótce skaziły mi spaliny, które Pinalia nieświadomie podsuwała mi pod nos, ale to była tylko maleńka skaza w tej idealistycznej scenerii. Kto by sobie zawracał tym głowę w takich okolicznościach przyrody? Za moimi plecami powoli  zostawało nabrzeże Howth, a przede mną rozpościerała się enigmatyczna wysepka Ireland’s Eye, tak zwane Oko Irlandii.



Zapewne wielu z Was zastanawia się teraz skąd taka nazwa? W czasach celtyckich ten kawałek lądu zwano Eria’s Island, czyli wyspą Erii. Niektórzy jednak mylili Erię z Erin, czyli irlandzką nazwą Irlandii. Wikingowie nie gęsi i swój język mają, więc zamiast Island mówili Ey, co sprawiło, że ostatecznie Wyspa Erii stała się Okiem Irlandii. Proste? Proste!




Załoga Pinalii podczas jednego z wielu rejsów


Wyspa leży w niewielkiej odległości od portu w Howth, a jej jedynymi mieszkańcami są ptaki. Występują tu spore kolonie głuptaków, maskonurów, alk, kormoranów, nurzyków, fulmarów i zapewne jeszcze parę innych gatunków, których w życiu nie widziałam na własne oczy. Krótko mówiąc, Oko Irlandii to jedno wielkie ptasie bractwo, gdzie człowiek jest intruzem, a jego mniejsi, upierzeni bracia mają go nieustannie na oku i... celowniku, o czym będzie później.




Jakże daleko Ireland’s Eye do wyspy naszpikowanej atrakcjami. Nie ma tu udogodnień dla turystów: żadnego nowoczesnego centrum turystycznego, które pasowałoby tu jak pięść do oka, nie ma ani jednej plastikowej „komnaty westchnień” potocznie toi-toiem zwanej. Prawdę powiedziawszy to... nic tutaj nie ma, jeśli pominie się mikroskopijne ruiny po wczesnośredniowiecznym kościółku i jedną, jedyną wieżą Martello, wybudowaną na początku XIX wieku z obawy przed najazdem Napoleona. Wieżą, do której nie każdy turysta się dostanie, bo wejście umieszczono kilka metrów nad ziemią.



Ponieważ na wyspie nie ma nic, to nie ma tu także żadnych schodków ani nawet najzwyklejszej drabiny, która zaprowadziłaby ciekawskich prosto do wejścia wieży. Zamiast tego mamy linię, po której należy się dostać do środka. Pełzanie, wciąganie, wspinanie – technika obojętna. Może to i lepiej, że jest tylko lina – to z miejsca eliminuje pewną część chętnych do zajrzenia do środka i być może tym samym chroni ich przed uszkodzeniem się. Zdobywanie Martello Tower to zadanie o pewnym stopniu trudności i tylko elitarna grupka hardcorów może dostać się na jej szczyt.




Wysepka z pewnością nie jest najatrakcyjniejszą wyspą Irlandii, a mimo to chętnych do postawienia stopy na jej ziemi i tak nie brakuje. W sezonie – rzecz jasna, za łaskawym przyzwoleniem Jaśnie Pani Pogody – regularnie i dość często kursują na nią małe kutry rybackie dwóch przewoźników. Łodzie najczęściej odpływają z East Pier, wschodniego molo. Cena za krótki rejs nie jest najniższa*, ale szyprowie i tak nie mogą narzekać na brak zainteresowania ich usługami.




Łódź przybija do północno-zachodniej części wyspy, nieopodal wieży Martello, a wyspa nie wita nas zbyt gościnnie. Schodki wydrążone w skale są równie proste, jak wyposażenie celi pustelnika. Ciemne skały są pokryte wodorostami, omszałe i bywają śliskie. Są zdradliwe. Primadonny i divy nie mają tu czego szukać. Na wyspie ogromne znaczenie ma wygodne obuwie o dobrej przyczepności, bo teren jest głównie pagórkowaty i skalny. Warto też zabrać ze sobą zapas wody i pożywienia, zwłaszcza jeśli planuje się kilkugodzinny pobyt. Jak już wspominałam, można zapomnieć o sklepikach i innych udogodnieniach. Takie rzeczy to nie tutaj. Ach, no i nie warto zakładać krótkich spodenek, jeśli planuje się wędrówki. Za dużo pokrzyw.



Z wyspą wiąże się historia pewnej, głośnej niegdyś śmierci. To coś dla miłośników opowieści z dreszczykiem. Otóż szóstego września 1852 roku na wyspę przybył wraz ze swoją żoną William Burke Kirwan, dubliński artysta. Małżeństwo dotarło tu wczesnym rankiem z zamiarem powrotu o 20:00 tego samego dnia. William miał w planach malowanie, jego żona zaś - zwolenniczka kąpieli morskich – relaks w wodzie. Kiedy wieczorem o umówionej porze do brzegu przybiła łódź, czekał na nią tylko sam mężczyzna. Okrwawione ciało jego żony z zadrapaniami na twarzy znaleziono w tak zwanej long hole, a William zapierał się, że nie miał nic wspólnego z jej śmiercią. Mężczyznę oskarżono o morderstwo i uznano winnym śmierci swej małżonki. Jak się później okazało, William przez długi czas prowadził podwójne życie i dorobił się siedmiorga dzieci z kochanką. Proces wzbudził sporo kontrowersji. Według jednych Kirwan był bezwzględnym mordercą, według innych kozłem ofiarnym.



Masz ornitofobię? Nie jedź tu! Wyspa mogłaby bowiem posłużyć jako idealna sceneria do remake’a „Ptaków” Hitchcocka. Tak się niekiedy czułam, kiedy włócząc się po jej krańcach, miałam przed sobą skały gęsto obsadzone czarnymi ptaszyskami, a nad głową krążyły mi stada złowrogo skrzeczących mew. Przede wszystkim jednak czułam się tam intruzem, a same ptaki dobitnie dawały mi znać, że jestem tu niemile widziana.



Mówiąc o Oku Irlandii trzeba bowiem koniecznie dodać, ze to ptasi rezerwat. To ich królestwo i człowiek jest tu naprawdę niepożądany – dotyczy to głównie okresu od kwietnia do lipca, kiedy ptaki wysiadują jaja i dorabiają się potomstwa. Ptaki czują się jak u siebie w domu, a co za tym idzie, nie fatygują się wiciem gniazd w trudno dostępnych miejscach. Natrafiałam na nie zaledwie kilkanaście centymetrów od ścieżki i choć naprawdę starałam się być jak najmniej inwazyjna, wiedziałam, że moja obecność irytuje ptasich gospodarzy. Schodziliśmy im z drogi, nie drażniliśmy ich, nie dotykaliśmy jaj, a i tak jedyne na co mogliśmy liczyć to odstraszające ataki i bazyliszkowe spojrzenia rzucane przez małe, złowrogie oczka.




Niektóre ptasie matki poprzestawały na dźwiękowym ostrzeżeniu. Serce mi się ścisnęło, a wyrzuty sumienia o mało co mnie nie zabiły, kiedy przeszłam koło gniazda z nadpękniętym jajkiem, z którego wystawał maleńki dziobek. Po zrobieniu dwóch kroków odwróciłam się i zobaczyłam, że do gniazda podchodzi matka. Zadrżałam w tym momencie o życie pisklaka – czy w ogóle przyjdzie na świat, skoro ptasia matka nie może w spokoju wysiadywać jaja?




Te bardziej waleczne rozpościerały skrzydła, pikowały i atakowały. Doszło do tego, że nasza pierwsza próba wspięcia się na sam szczyt zakończyła się fiaskiem, a w przypadku Połówka dodatkowym nieszczęściem. Mój towarzysz został bowiem wyjątkowo oschle przyjęty – na jego głowie wylądowało guano. Dokładnie na samym jej środku. W innych okolicznościach pewnie przebąknęłabym coś o wyjątkowej celności ptasiego snajpera, ale ponoć nie wypada kopać leżącego. Połówek co prawda nie stracił dobrego humoru i żartował o dobroczynnym wpływie ptasiego nawozu, ale jednocześnie zaczął odgrażać się agresorowi wytrzebieniem całego jego ptasiego rodu.




W obliczu tak barbarzyńskiego powitania trzeba było się ewakuować. Udaliśmy się na złocistą plażę, istne zagłębie muszelkowe. Tu z kolei zamiast chodzić jak przystało na homo sapiens sapiens poruszaliśmy się niczym przedstawiciele Australopiteków. I za takich pewnie by nas wzięto, gdyby nie dwa małe szczegóły: Australopiteki wymarły dawno temu i zdaje się, nie posiadały plecaków.



Praktycznie co parę kroków schylaliśmy się po kolejne „skarby”. Z plecakiem wypchanym muszlami brnęliśmy przed siebie – niestety im dalej, tym plaża stawała się coraz brzydsza, aż w końcu pod naszymi stopami całkowicie zniknął złocisty piasek. Na brzegu zaś trafiało się coraz więcej odpadków, a woń niekiedy przypominała bukiet zapachowy zamknięty w niejednym kuble na śmieci.



Druga próba wspięcia się na sam szczyt była bardziej udana niż ta pierwsza, ale nie do końca owocna. Im wyżej, tym więcej ptasich strażników – musieliśmy zadać sobie pytanie, czy dla tych kilku ujęć fotograficznych i widoków faktycznie warto niepokoić ptaki, a przy okazji narażać siebie. Dajmy sobie spokój – stwierdziliśmy unisono. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym. To, co zwiedziliśmy w zupełności nam wystarczyło. A to, czego nie zobaczyliśmy, stanowi doskonały pretekst, by jeszcze kiedyś tu wrócić. Kiedyś poza okresem wylęgu. W końcu obiecałam sobie, że kiedyś spędzę noc na tej bezludnej wyspie.



Przedzierałam się przez pokrzywy i inne chaszcze, uciekałam przed atakującymi ptakami, nie udało mi się sfotografować maskonurów, w kilku sytuacjach najadłam się stresu, ale na ląd i tak wróciłam szczęśliwa i zadowolona. I nawet Połówek - który w drodze do domu, na każde moje pytanie: „Podobało Ci się?” odpowiadał niby oburzonym tonem: Ptak mnie obsrał!! i odgrażał się, że następnym razem zabierze ze sobą łukprzyznał potem, że było super. Nie mogło być inaczej!



__________

* nasz przewoźnik oferował trzy rodzaje rejsów: 1) €15 od dorosłej osoby, wysiadającej na wyspie, 2) €10 za 45-minutowy rejs dookoła wyspy, 3) €20 za wieczorny Murder Mystery Tour, rejs poświęcony kontrowersyjnemu morderstwu dokonanemu na wyspie w XIX wieku

24 komentarze:

  1. tym razem widzę, że pogoda iście Polska Wam trafiła ;D ale zdjęcia cudne i te zbliżenia .... mrrrr

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie było tak źle: zero opadów, jakieś 16-17 stopni i lekkie zachmurzenie. Dla mnie zupełnie satysfakcjonujące warunki. Nie lubię upałów i zdecydowanie wolę taką temperaturę niż na przykład 30 stopni.

    Wyspa jest idealnym miejscem do birdwatchingu, czyli obserwacji ptaków. Widziałam tam amatorów tego hobby - niezłe wrażenie zrobił na mnie ich sprzęt. Moje zdjęcia są typowo amatorskie, a przybliżenia dość kiepskie. Jakbyś zobaczyła profesjonalne fotki ptaków [często robione za pomocą digiscopingu], to pewnie zmieniłabyś zdanie. Ale i tak dziękuję za słowa uznania :)

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. jak na amatorskie są idealne !!! robiłaś obiektywem makro czy zwykłym ??? a pogoda może i na łazikowanie dobra ale my takich chmurek nie lubimy bo zdjęcia wychodzą bure i mają za mało światła ;]

    OdpowiedzUsuń
  4. Przepiękne zdjęcia!! Jak zawsze :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki, za jak zwykle, przepiękne zdjęcia i komentarz. Az miło czytać. Poleciłem Twego bloga synowi, bo wreszcie zaczął się ruszać po Irlandii. POzdrawiam cieplutko :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ho ho ho! Ups, chyba pora mi się pomyliła. Ahoj Taito! W końcu dotarłam, żeby nadać wiadomość dla Ciebie. Co tu dużo mówić, muszę tam wrócić. Mam dużo zdjęć z Howth. Myślałam, że ja mam monopol na fotografowanie mew;) A tu proszę. Może coś podeślesz na prywatę? Też bym chętnie została sama na takiej wyspie. Nocą z tymi ptaszyskami dopiero musi być tam mrocznie. Uśmiałam się przy Połówku! Miał odżywkę za free:D To pisklę piękne musiało być....

    OdpowiedzUsuń
  7. Taaa, makro i zwykłym ;) Telekonwerter leżał w domu, bo to była wycieczka typu: "jedziemy do Howth, ale jeszcze na 100% nie wiemy, co tam dokładnie będziemy robić". Nie sądziłam, że będzie potrzebny duży zoom. Zdjęcia robiliśmy zatem telefonem i aparatem [sam korpus, żadnych obiektywów].

    Ach, jeśli mówimy o fotografowaniu, to oczywiście masz rację: to nie była idealna aura do zdjęć, za mało światła, jak słusznie zauważyłaś.

    OdpowiedzUsuń
  8. Dziękuję, Paulinko!

    OdpowiedzUsuń
  9. Zdzisławie, lepiej późno niż wcale. Mam nadzieję, że synowi spodoba się to, co zobaczy. Pozdrawiam Was bardzo serdecznie i pięknie dziękuję za miłe słowa.

    OdpowiedzUsuń
  10. Zastanawiałam się, co się u Ciebie dzieję, bo ciężko było nie odnotować Twojego zniknięcia, ale przyznaję, że jeszcze nie dotarłam na Twój blog. Zajęta ostatnio byłam. A zresztą, nie będę się tłumaczyć, bo zawsze to ode mnie słyszysz ;) Mam tylko nadzieję, że prawie 15 godzin w pracy w ciągu jednego dnia i 56 w ciągu tygodnia nieco usprawiedliwia moją nieobecność na Twoim blogu.

    O, naprawdę? Nie wiedziałam, że byłaś w Howth. Ja ostatnio spędzam tam co drugi weekend. A co konkretnie tam robiłaś? Ograniczyłaś się do spacerów po molo i koło mariny, czy może udało Ci się zaliczyć jeden ze szlaków nad klifami? Pewnie nie byłaś w tym sklepiku z książkami, który znajduje się po drodze do zamku i dolmenu?

    Mogę Ci podesłać, jeśli chcesz. Powiedz tylko, które by Cię interesowało. Może będzie to dla mnie dodatkowy bodziec, by wreszcie odpowiedzieć Ci na maila.

    Wierz mi, że atak na Połówka wyglądał naprawdę groźnie. Nie atakował go wróbelek, tylko rozjuszona mewa. A warto wspomnieć, że taki dorosły osobnik ponoć potrafi osiągnąć wagę nawet 2-3 kg. Uciekaliśmy sprintem.

    Nie widziałam żadnych pisklaków, za wcześnie na nie było. A to wspomniane pęknięte jajo jest na zdjęciu. Jak się dobrze przyglądniesz, to zobaczysz dziurę.

    OdpowiedzUsuń
  11. Spokojnie. Onet chyba nie włączył statystyk jak ma blogspot i nie wiesz kto u Ciebie bywa? Zaglądam do Ciebie, najczęściej na szybko. W końcu wiernym czytaczem jestem;) Ja pracowałam 6 dni pod rząd, co mnie jeszcze dosyć wykańcza, więc często przychodziłam zjadłam i padałam na twarz tylko po to, żeby się obudzić zrobić jedzenie na kolejny dzień do pracy i iść spać dalej. Wczoraj po tych 6 dniach czekało na mnie zapraszająco sprzątanie ponad 100 metrów, bo dziś mamy gości. Normalnie bym sobie podarowała, bo też nie najlepiej się ostatnio czuję, ale z tego względu trzeba było zakasać rękawy.

    Byłam, byłam. Wędrowałam w okolicach tych bodajże smażalni ryb, tam gdzie foczki pływają, w okolicach latarni. Nie wybierałam się nigdzie więcej, bo nie starczyło mi czasu po prostu. Zwykle w ciągu dnia jechałam do dwóch, trzech miejscowości w Zatoce, ponieważ za dużo czasu spędziłam w Dublinie. Jak się ocknęłam, że poza Dublinem to, co najciekawsze to zostały mi zaledwie 3 dni w Eire. Howth było właściwie jedynym miejscem w Zatoce, gdzie spotkałam Polaków.

    Właśnie, zdjęcia. Zastanawiałam się patrząc na nie czy ich przypadkiem choć trochę nie przerabiałaś? Podeślij to, co myślisz, że mi się spodoba:P

    Dosyć dużo obcowałam z mewami, jeśli tak to można nazwać, ale na szczęście nigdy żadnej nie rozjuszyłam. Połówek będzie miał teraz ptasią traumę. Choć muszę byc subiektywna i powiedzieć, że dobrze że zwierzęta same się bronią. Człowiek zwykle dosyć bezczelnie wchodzi na ich teren i zachowuje się jakby był panem świata, a nie gościem w ich świecie. Nie odnosi się to oczywiście do Was, tylko tak ogólnie.

    Widzisz, w swoim zmęczeniu czytałam o pękniętym jaju i nawet pisklaka zobaczyłam;)

    OdpowiedzUsuń
  12. Sprawdzanie statystyk zdecydowanie nie jest moją rutyną. Czasami ciężko mi wygospodarować czas na odpisanie na komentarze i opublikowanie nowego posta, a co dopiero siedzenie przed komputerem i analizowanie statystyk. Zresztą, skoro o nich mowa, to powiedziałabym, że są dość kiepskie. Oczywiście mamy tu okrojoną wersję. Na wordpressie jest znacznie bardziej rozbudowana. Jak pewnie zauważyłaś, zmieniając szablon, wyłączyłam m.in. licznik wszystkich wejść/komentarzy, a także ten dodatkowy pokazujący, ile osób jest online.

    Coś czuję, że ta Twoja nowa praca wcale nie jest lepsza od poprzedniej i że zdecydowanie nie przyczyni się do Twojej rekonwalescencji. Masz w ogóle czas na życie? Ja dość dużo pracuję, ale przynajmniej weekendy mam wolne i to zdecydowanie mi wystarcza na odpoczynek.

    Jeśli dobrze zrozumiałam, zaliczyłaś West i East Pier. Najlepsze przed Tobą - wędrówka po klifach. Muszę kiedyś zrobić posta o tym. Szkoda, że tyle czasu zmarnowałaś na Dublin. Ale i tak sporo zobaczyłaś.

    Polacy są w Irlandii dosłownie wszędzie, nawet w małych i odludnych miejscowościach.

    Wolałabym, abyś konkretnie powiedziała, które chcesz mieć. Oczywiście, że zdjęcia są poddane obróbce. Zwykłe dodanie ramek i logo to już jest ingerencja, a co dopiero mówić o kadrowaniu, czy (kosmetycznej, ale jednak) zmianie ilości cieni i światła.

    W ciągu dnia na wyspę przybywa bardzo dużo osób. Pinalia mogła zabrać maksymalnie 12 osób, a ten drugi przewoźnik chyba jeszcze więcej. Praktycznie za każdym razem miała pełny pokład. Rejsy odbywają się od samego rana do późnego popołudnia. Wyobrażam sobie, jak bardzo kłopotliwe i niepokojące musi to być dla ptaków. Idealnie by było, gdyby w okresie wylęgu rejsy były zawieszone, albo chociaż maksymalnie ograniczone. Ale to zapewne pobożne życzenia.

    OdpowiedzUsuń
  13. Moją też nie, ale chociaż można zajrzeć kto bywa;)

    Nazwijmy to specyfika pracy jest bardzo podobna, choć zajmuję się czym innym. Znalazłoby się trochę plusów i minusów, jeszcze nie robiłam bilansu. Weekendy pracuję, ale święta czerwone już mam wolne. W poprzedniej pracy pracowało się na okrągło cały rok. Zobaczymy. Czas na życie? A co to takiego?;) Żartujesz sobie ze mnie;)) No właśnie kiepsko jest z tym, że i w tej i poprzedniej pracy jak pracowałam w weekend dostawałam zamiast dwóch dni wolnych pod rząd dni rozrzucone. Wtedy jak się trafi tak dłużej, to niemożliwe jest odpocząć. Ledwie co dziś trochę się wyspałam jutro już znowu trzeba iść do pracy. Zwykle wolny dzień wykorzystuje się wtedy na zakupy, sprzątanie i inne powiedzmy urzędowe rzeczy. Dobrze, że póki co w ogóle mam pracę.

    Ano sporo, choć ja to bym zawsze chciała więcej zobaczyć.

    To ja nie spotykałam. Już kiedyś wspominałam, że w wielu miejscach gdzie spacerowałam nie było żywego ducha.

    Podobają mi się te ze skałami, mewami, widokiem i wieżą Martello na przykład...

    Myślę, że zdecydowanie za mało szanujemy naturę i świat zwierząt.

    OdpowiedzUsuń
  14. Ty inwigilatorko! ;)

    Ja się cieszę, że nie muszę pracować w systemie zmianowym, bo ci, których znam i tak właśnie pracują, bardzo na to narzekają.

    Zgadzam się z Tobą. Człowiek nadużywa gościnności Ziemi.

    OdpowiedzUsuń
  15. Yyyy, ja? Moje umiejętności pseudo detektywistyczne nie raz już mi się w życiu przydały:D Do dobrych celów of course.

    Ciężko jest się przestawiać niestety. Organizm bardzo to odczuwa.

    OdpowiedzUsuń
  16. Jak zwykle świetna wycieczka i super zdjęcia :) Buziaki

    OdpowiedzUsuń
  17. Świetny opis niesamowitej wycieczki, a do tego okraszony przepięknymi zdjęciami. Tak trzymaj.

    OdpowiedzUsuń
  18. Super to zrobiliscie, tylko pogratulowac i trzymajcie tak dalej

    OdpowiedzUsuń
  19. Cieszę się, że się podobało!

    OdpowiedzUsuń
  20. Zgadza się, Elso. Było świetnie. Taka mała wyspa, a tyle wrażeń...

    OdpowiedzUsuń
  21. Nic dziwnego. Nie zostaliśmy przecież zaprogramowani tak, by pracować w nocy i spać w ciągu dnia.

    OdpowiedzUsuń
  22. uwielbiam te irlandzkie krajobrazy.... ale chyba się już powtarzam :))))

    OdpowiedzUsuń
  23. Może troszeczkę :)

    OdpowiedzUsuń