środa, 31 lipca 2013

Tajemnice irlandzkich torfowisk


Wyglądają bardzo niepozornie, mało zachęcająco i niezbyt atrakcyjnie. Wydawać by się mogło, że nie oferują nic ciekawego, bo na pierwszy rzut oka nie ma tam nic do zwiedzenia i nic do odkrycia. Tymczasem skrywają w sobie mnóstwo skarbów bezcennych dla dziedzictwa narodowego. Są źródłem znalezisk, które u niejednego archeologa i naukowca powodują szybsze bicie serca i wywołują przyjemny dreszczyk ekscytacji.



Przede wszystkim są niezwykle ważnym elementem naszego środowiska. Miejscem ciężkim do życia, ale jednocześnie bardzo ciekawym z naukowego punktu widzenia. Są siedliskiem wielu rzadkich gatunków roślinnych i zwierzęcych, których być może nie zobaczylibyśmy nigdzie indziej. Zwykło się je określać mianem księgi historycznej, bo w istocie są takim nietypowym źródłem wiedzy, dzięki któremu możemy dosłownie stanąć oko w oko nawet z człowiekiem z epoki żelaza.



W maju 2003 roku Kevin Barry, pracujący na torfowisku w hrabstwie Offaly, wydobył z podłoża tajemnicze szczątki ludzkie. Nie wiedział, że jego niepozorne odkrycie wkrótce przejdzie do historii. Znalezione przez niego pozostałości ciała nie były tym, czym myślał zarówno on, jak i przybyła na miejsce policja. To nie były zwłoki jednej z zaginionych wówczas osób, lecz mężczyzny, który zmarł… grubo ponad 2000 lat temu! Niewiele jednak na to wskazywało, zatem zanim archeologowie mogli obejrzeć ciało i oszacować wiek zmarłego, policja zajęła się jego odciskami palców w celu wszczęcia śledztwa. I nie, nie jest to głupi żart, ani historia wyssana z palca. Torfowiska wykazują doskonałe właściwości konserwujące, a ich zimne, kwasowe, pozbawione tlenu środowisko sprawia, że znajdujące się w nich ciała nie ulegają rozkładowi, lecz do tego stopnia podlegają naturalnemu procesowi mumifikacji, że dzięki odpowiednim badaniom można określić nawet zawartość żołądka zmarłego. Zmarłego ponad dwa tysiące lat temu, przypominam.




Old Croghan Man, bo tak ochrzczono zmarłego mężczyznę, był pozbawiony głowy i dolnej części ciała. Miał najprawdopodobniej dwadzieścia parę lat i był niezwykle wysoki jak na dawne warunki, mierzył niemalże dwa metry. Miał rany kłute klatki piersiowej, a także zadbane dłonie, co wskazywałoby na dość wysoki status społeczny i wykluczało ciężką pracę fizyczną. Ciało pozwoliło archeologom uzyskać odpowiedź na wiele pytań, ale są też takie pytania, które do dziś pozostają bez odpowiedzi. Czy widoczna na jego ręce rana kłuta zdradza próbę obrony przed atakiem? Złożono go w ofierze bóstwom płodności, czy zabito z innego powodu? Czy torturowano go za życia, czy też może widoczne nacięcia miały symboliczne znaczenie i dokonano ich pośmiertnie?




Znaleziony w tym samym roku w hrabstwie Meath Clonycavan Man był dla odmiany bardzo niewielkiego wzrostu. Mierzył jakieś 160 cm, a jego imponujący, nażelowany irokez był prawdopodobnie nie tyle elementem ozdobnym, co po prostu próbą dodania sobie kilkunastu dodatkowych centymetrów. Jemu udało się nie stracić głowy, ale nie zdołał ocalić swego młodego życia. Zabito go najprawdopodobniej latem lub wczesną jesienią, wypatroszono. Obrażenia głowy i klatki piersiowej zdradzają atak ostrym narzędziem, najprawdopodobniej siekierą. Ciała obydwu mężczyzn nie były pierwszymi odkryciami tego rodzaju. W samej Irlandii wydobyto ich już blisko sto.




Torfowiska stanowiły niegdyś ważne plemienne granice. Ciała, które w nich znaleziono, były niekiedy okaleczone i pozbawione sutków. Do takich należały wspomniane szczątki Old Croghan Man i Clonycavan Man. Dla niektórych archeologów są one wystarczającym dowodem na to, że szczątki należą do niedoszłych królów. Na korzyść tej tezy przemawia tradycja… ssania sutków króla, praktykowana w pogańskiej Irlandii. Taki gest był przede wszystkim wyrazem oddania, lojalności i przywiązania do władcy. Zapewne nie bez znaczenia pozostawała przyjemność seksualna czerpana z takich praktyk. W grze o tron brak sutków oznaczał dla pretendenta tylko jedno: game over.




Z torfowisk wydobywa się nie tylko tajemnicze ciała, lecz także przedmioty osobistego użytku, broń, a niekiedy nawet… ser. W 1987 roku kolejny Irlandczyk dokonał niecodziennego znaleziska. Paddy Casiddy wraz z synem udał się na torfowisko w celu pozyskania materiału na opał. Jakie było jego zdziwienie, kiedy jego standardowa wizyta zakończyła się odkryciem ponad pięćdziesięciokilogramowej bryły sera pochodzącej z około XI wieku. Znalezisko było w na tyle doskonałym i apetycznym stanie, że niedługo później Helen Lucy Burke, znany krytyk gastronomiczny, pokusiła się o degustację. Wrażenia smakowe były zdecydowanie niezapomniane. Ziarnisty ser przywoływał zapach stóp zakażonych grzybicą i smakował niczym zjełczałe masło. Tym zresztą najprawdopodobniej był.



Warto bowiem wspomnieć, że w VI wieku zapoczątkowano zwyczaj wkładania masła wymieszanego z czosnkiem do wiklinowych koszyków lub innych drewnianych naczyń i zakopywania go w torfowiskach. Taki sposób konserwacji wzmacniał smak, zapewniał niską temperaturę i zapobiegał narastaniu grzyba. Pozyskiwano w ten sposób specjalny rodzaj masła na pewne okazje jak na przykład post. Być może masło było w późniejszym okresie chowane ze względów bezpieczeństwa – przed atakami angielskich oddziałów usiłujących zniszczyć zapasy żywieniowe irlandzkich klanów, a tym samym doprowadzić do głodu.




Clara Bog Visitor Centre + biblioteka


Wszystkim tym, którzy chcieliby się zapoznać z ciekawą tematyką irlandzkich torfowisk, polecam przyjechanie do Clary w hrabstwie Offaly. To tu w budynku mieszczącym bibliotekę przy Ballycumber Road (R436) znajduje się centrum turystyczne. Visitor Centre [zamknięte w niedziele] ma niewielkie rozmiary, ale w zupełności wystarczające, by oswoić odwiedzających z często obcą im tematyką torfowisk. Zawiera wiele ciekawych interaktywnych ekspozycji w języku irlandzkim i angielskim, a entuzjastyczni pracownicy z pewnością zadbają o to, byśmy jak najwięcej skorzystali na tej wizycie.



kuliki (curlew) - jedni z mieszkańców torfowisk



Samo torfowisko leży na południowy wschód od Clary, jakieś 2 km od Visitor Centre, na drodze łączącej Clarę i Rahan. Raczej nie natrafimy tam na tłumy, bo jak słusznie stwierdziła pracownica Visitor Centre - it’s very peaceful. To bardzo ciche miejsce, gdzie mamy doskonałą okazję pospacerować po specjalnie skonstruowanym deptaku o długości jednego kilometra. Przy odrobinie szczęścia uda nam się dostrzec – ale niekoniecznie sfotografować - kolorowe ważki potrafiące pędzić nawet z prędkością 30 mil na godzinę. Clara Bog to także przykład jednego z najlepiej zachowanych, stosunkowo niezniszczonego przez człowieka, torfowiska wysokiego w całej zachodniej Europie.



Wizyta na torfowisku jest z pewnością wizytą niestandardową. Inną niż typowe zwiedzanie ruin i zabytków. Dla mnie okazała się ciekawą lekcją botaniki, dzięki której udało mi się poszerzyć przysłowiowe horyzonty. Interesujące miejsce dla otwartych i ciekawych umysłów. Polecam najpierw zapoznać się z Visitor Centre, a dopiero potem podjechać na torfowisko. Aby docenić ten niezwykły teren, jakim jest 440-hektarowe torfowisko Clara Bog, warto najpierw zbudować sobie zaplecze wiedzy. Fajnie spaceruje się po deptaku [nie wolno z niego schodzić], kiedy umysł z nami współpracuje i podsuwa nam np. obrazki gigantycznych, dwumetrowych irlandzkich jeleni, których rozpiętość poroża wynosiła nawet 3,5 metra. Dziś już ich nie spotkamy, wyginęły po epoce lodowcowej, ale gdzieś tam kilka metrów pod powierzchnią ziemi zapewne są jeszcze ich szczątki. I nie tylko ich.




Clara Bog regularnie organizuje różne atrakcje dla dorosłych i dzieci. W każdą środę o 12:00 odbywa się darmowe oprowadzanie, a dziś z uwagi na International Bog Day, Międzynarodowy Dzień Torfowisk, zapewne przygotowano jeszcze więcej atrakcji.


środa, 24 lipca 2013

Enniskillen Castle - jeszcze jeden zamek na pojezierzu Fermanagh


„Pięknie tutaj” – wyszeptałam sama do siebie, opierając się o barierkę i patrząc na leżący po drugiej stronie jeziora Enniskillen Castle. Na szczycie Water Gate, chyba najczęściej fotografowanej i bezsprzecznie najładniejszej części zamku, tańcowała do melodii wygrywanej przez wiatr biała flaga z czerwonym krzyżem. Flaga świętego Jerzego, flaga Anglii. To tradycja sięgająca XVII wieku, kiedy żołnierze z Inniskilling Regiments [w zamku znajduje się muzeum poświęcone miedzy innymi tym oddziałom] walczyli dla Wilhelma III Orańskiego przeciw katolickiemu Jakubowi II Stuartowi.



Okolica jest w istocie bardzo ładna i choć zamek znajduje się niedaleko drogi, bez problemu można przysiąść na ławce i zatopić się we własnych myślach. Malowniczość pejzażu nie miała jednak nic do rzeczy – Hugh Maguire wytypował to miejsce jako idealne do zbudowania swojej twierdzy. Zrobił to ze względów czysto praktycznych. Był to początek burzliwego XV wieku, a on jako wódz klanu rządzącego Fermanagh musiał dbać o swoje bezpieczeństwo i interesy. Miejsce miało wspaniały potencjał defensywny i strategiczny, a to właśnie podobało się Hugh. Wzniesiono więc twierdzę, która nie tylko miała skutecznie odpierać ataki Anglików, lecz także lokalnych wrogich klanów, bo przecież tych również nie brakowało. Rody takie jak O’Donnell z Donegal czy O’Neill z Tyrone tylko czekały na dogodną okazję, by skopać tyłek przedstawicielom klanu Maguire, co zresztą częściowo udało się tym drugim na początku XVI wieku.




Oryginalna wieża wzniesiona tutaj przez klan Maguire została z biegiem czasu znacznie zmodyfikowana. Nie rozpoznalibyście jej, mówię Wam, bo to, co można oglądać współcześnie jest mutantem, który powstał w wyniku pochłonięcia szczątkowej części oryginału i wielu poważnych przeróbek naniesionych w późniejszych okresach, kiedy po klanie Maguire pozostało jedynie wspomnienie.




W XV wieku zobaczylibyśmy zgrabną wieżę obronną powielającą wzór wielu innych ufortyfikowanych wież mieszkalnych o kilku kondygnacjach. Ta najniższa wykorzystywana była najprawdopodobniej jako przechowalnia, lub skład broni, pierwsze piętro jako miejsce przeznaczone do biesiadowania, a wyższe kondygnacje jako sypialnie i pomieszczenia zarezerwowane dla wodza i jego najbliższych. W ówczesnym czasie Maguire’owie nie posiadali tak dużych okien. Są one symbolami spokojniejszego okresu dodanymi do wieży gdzieś w XVIII wieku. Hugh ani jego następcy nie mieli ich, bo przede wszystkim nie potrzebowali takich udogodnień. Po pierwsze wieża straciłaby wiele ze swej defensywnej funkcji, a po drugie w tamtych czasach szkło było towarem luksusowym. A za luksusy trzeba było słono płacić. Wieża, a raczej jej marne pozostałości, to najstarsza część składowa zamkowego kompleksu. Dzisiaj pełni ona funkcję muzeum.




Mówiąc o historii zamku Enniskillen, nie sposób pominąć osobę kapitana Williama Cole’a, angielskiego osadnika z Devon. To z jego polecenia wybudowano wspomnianą na samym początku Water Gate. Cole otrzymał zamek na początku XVII wieku i to właśnie wtedy przystąpił do przeróżnych przeróbek i do wybudowania rezydencji dla siebie i swojej rodziny. Water Gate wzniesiono w 1614 roku w zasadzie bez jakiejś konkretnej przyczyny. Ta część zamku nigdy nie pełniła funkcji, na którą mogłaby wskazywać jej nazwa. Water Gate to nic innego jak wodne wrota, śluza.




Gdyby w XVII wieku Cole posiadał laptopa, cyfrówkę, naszą klasę albo facebooka, to zapewne zrobiłby sobie „sweet focię” na tle Water Gate i wkleił ją na swoim profilu. Dla szpanu. Nie miał jednak tych zdobyczy techniki, więc Water Gate musiała przemawiać sama za siebie. Jej uroda była niepodważalna, a przekaz prosty: tu mieszka ważna osobistość. Dwie zgrabne bartyzany z uroczymi kroksztynami i stożkowatymi daszkami – całość zbudowana jest w szkockim, magnackim stylu. Perfekcyjnym dla pana na włościach.




Pod koniec XVIII wieku zamek zaadaptowano na wojskowy magazyn znany jako Castle Barracks – tak na wszelki wypadek, gdyby Francuzi postanowili zaatakować w czasie wojen napoleońskich. Zamek pełnił tę funkcję aż do 1950 roku. Później budynki poddano pracom konserwatorskim, by czternaście lat później udostępnić je zwiedzającym.





Zamkowy kompleks jest na pierwszy rzut oka bardzo obszerny, jednak w miarę zwiedzania okazuje się, że obiektów udostępnianych turystom jest mniej niż mogłoby się wydawać. Wiele z nich to zwyczajne baraki. Do ciekawszych budynków zaliczyć można także Curved Range, obiekty z XIX wieku, które pierwotnie wykorzystywano jako stajnie. Na piętrze znajdowały się z kolei pokoje dla kawalerii, później przekształcono je na szpital. To właśnie tam poddawano opiece żołnierzy borykających się z owrzodzeniami nóg, jak również chorobami wenerycznymi. Łatwo się domyślić, że szpital ulokowany nad stajnią w połączeniu ze „zdobyczami” nauki w XIX wieku nie sprzyjał rekonwalescencji żołnierzy. Obecnie można tutaj oglądać m.in. wojskowe pojazdy.




Na koniec – paradoksalnie – wspomnę o Fermanagh Heritage Centre, czyli budynku, od którego rozpoczyna się całe zwiedzanie zamkowego kompleksu. Centrum Dziedzictwa Hrabstwa Fermanagh otwarto jakieś dziesięć lat temu, jednak dzięki profesjonalnemu projektowi budynek został ładnie wkomponowany w dużo przecież starszą całość kompleksu. Znajdują się tu przeróżne wystawy tematyczne.




Enniskillen Castle oceniam pozytywnie, choć prawdę powiedziawszy inaczej wyobrażałam sobie ten kompleks, odbywając w wyobraźni wędrówki po jego wnętrzu. Miejsce idealne dla osób zainteresowanych militariami. Inni mogą być nieco zawiedzeni, bo praktycznie całe zwiedzanie opiera się na podążaniu muzealnym, „martwym” szlakiem. Dużym plusem zamku jest jego malownicza lokalizacja.



sobota, 13 lipca 2013

O czarownicy, która czarownicą nie była - Witch Light


Przybyła do mnie z sąsiedniej wyspy i choć bardzo ucieszyła mnie swoją obecnością, od razu odłożyłam ją na dość pokaźny stos innych książek zalegających na mojej szafce nocnej. Poleżała tam bezczynnie przez dłuższy czas. Powodów było kilka. Najpierw chciałam dokończyć to, co wcześniej zaczęłam czytać, a dopiero potem zabrać się za nią. Z mojego planu niewiele jednak wyszło, w efekcie czego Witch Light zaczęła być regularnie przeze mnie pomijana. Co mnie powstrzymywało przed sięgnięciem po nią? To, co zazwyczaj nie pozwala ludziom zrobić tego, co chcą. Strach. Zaczęłam się bać. Nie jej tematyki, nie tej wiedźmy, którą miała w tytule, bo im coś jest bardziej tajemnicze i mroczne, tym bardziej mnie intryguje i pociąga. W pewnym momencie po prostu zaczęłam się bać, że nie przypadnie mi do gustu i że nie będę mogła przez nią przebrnąć.

Akurat przechodziłam wtedy przez fazę thrillerów i kryminałów, a jej tematyka nie bardzo się wpisywała w to, co namiętnie czytałam od dobrych kilku miesięcy. Bo Witch Light, trzecia powieść Susan Fletcher, osnuta została na kanwie masakry w Glencoe – okrutnej rzezi, która miała miejsce w szkockich Highlandach w zimowy, wczesny poranek roku pańskiego 1692. Z czym zatem mamy tutaj do czynienia? Przede wszystkim z historycznym faktem – masakrą, którą okazała się być m.in. okrutnym pogwałceniem praw gościnności – i z siedemnastowieczną, młodziutką Angielką o imieniu Corrag, której dotychczasowe życie na dobrą sprawę było tylko i wyłącznie ucieczką. Ucieczką przed ciemnogrodem, przed krzywdzącą łatką wiedźmy [mamy przecież bohaterkę żyjącą w niechlubnym okresie polowań na czarownice], przed bezmyślnymi, tępymi i zazwyczaj okrutnymi żołnierzami.

Corrag jest młoda, ale nie głupia i nie niedoświadczona. Ma swój kodeks wartości, którego uparcie się trzyma i ma też talent do opowiadania. Daru oratorskiego, jak również barwnych historii z jej własnego życia mógłby jej pozazdrościć niejeden stary wyjadacz gawędziarz. Corrag ma wiele do opowiedzenia, ale niewiele czasu na to. Poznajemy ją bowiem w nieciekawych okolicznościach – dziewczyna przebywa w małej, zimnej i brudnej celi, do której trafiła oskarżona o paranie się czarną magią. Dni dziewczyny są policzone – niedługo, ku uciesze motłochu, ma zostać spalona na stosie. Jej jedyną pociechą jest czas spędzony z odwiedzającym ją Irlandczykiem, duchownym Charlesem Leslie. To właśnie wtedy dziewczyna opowiada o swoim barwnym życiu, a ksiądz z uwagą słucha. Początkowo nie robi tego dla własnej przyjemności – do więźniarki, będącej być może jedynym świadkiem masakry w Glencoe, przywiódł go jego własny interes – ale i to zmienia się z czasem.

Witch Light to magiczna książka. Nie przez jej tematykę, bo na dobrą sprawę nie jest to powieść o czarnoksięstwie, ale przez niesamowicie plastyczny i liryczny język, jakim autorka uraczyła czytelnika. Susan Fletcher ma niespotykany dar nadawania słowom ogromnej mocy. Nie na darmo autorka studiowała Creative Writing. Czytałam to, co napisała, a przed moimi oczami automatycznie wyświetlały się obrazy. Kiedy opisywała piękno przyrody, majestatyczność gór, ja to wszystko miałam przed oczami. Sekundę po przeczytaniu. I czułam się tak, jakbym faktycznie te góry widziała na żywo. Co było niestety tylko złudą, bo fragmentaryczne piękno szkockich Highlandów mogłam tylko podziwiać w filmach takich jak Braveheart czy Rob Roy. Czytając powieść Fletcher, zamarzyło mi się obejrzenie filmu zekranizowanego na podstawie Witch Light, nie wspominając o wędrówkach w tych niesamowitych górach.

Witch Light ukazała się pod różnymi tytułami  - Corrag i The Highland Witch – ale zebrała przeważnie takie same, pozytywne opinie. Z czystym sumieniem mogę ją Wam polecić. Wśród czterdziestu książek, które przeczytałam w tym roku, ta była jedną z ciekawszych. Nie łatwo trafić na ciekawą książkę, o czym przekonałam się wkrótce po przeczytaniu Witch Light i sięgnięciu po niesłychanie nudną All He Ever Wanted Anity Shreve [dotrwał ktoś do końca? Warto się męczyć?]. Powieść Fletcher przeczytałam w dwa dni, a jej lektura była daleka od tego, czego się obawiałam – od męczarni. Żałuję tylko, że nie wypisałam sobie tych fragmentów, które wprawiły mnie w chwilę zadumy. Niestety nie zawsze czytałam ją w sprzyjających warunkach, z długopisem i kartką pod ręką.

Za interesującą i piękną książkę, za relaks, który mi przyniosła, dziękuję blogowej koleżance znanej jako Una Invitada.

niedziela, 7 lipca 2013

Stairways To Heaven, czyli spacerem po klifach w Howth


Wiedziałam, że kiedyś to zrobię, ale przez długi czas zabierałam się do tego jak pies do jeża. Mowa o pokonaniu szlaku klifowego w Howth. Ciekawiło mnie to, intrygowało i kusiło. Ale jednocześnie miałam nieco mieszane uczucia przez wzgląd na to, że fabryka wypuściła mnie na rynek z pewną wadą - lękiem wysokości. Takim częściowym, nie zaś jego ekstremalną postacią. I choć mój znak zodiaku sugeruje, że moim środowiskiem naturalnym jest woda, to jednak najlepiej czuję się na ziemi. Nie z głową w chmurach, nie stojąc gdzieś na szczycie kilkutysięcznika i nie pochylając się nad kilkudziesięciometrową przepaścią. Bo w takich sytuacjach mój błędnik szaleje, a ja zwyczajnie mam ochotę schować się gdzieś w kącie, z pampersem pod ręką i nieograniczoną możliwością ssania kciuka.




Zanim zatem wybrałam się na klify w Howth, zrobiłam małe rozeznanie terenu. Wirtualne oczywiście. Przeczesałam Internet, bo koniecznie chciałam wiedzieć, co statystyka mówi na temat ofiar śmiertelnych. Rezultaty potwierdziły moje obawy - ludzie stamtąd spadają i to niekoniecznie ci z samobójczymi skłonnościami - ale jednocześnie nieco uspokoiły, bo wiedziałam już, czego mogę się spodziewać. Lepszy wróg znany od nieznanego. Doszłam do wniosku, że mając rozsądek za najlepszego towarzysza na szlaku, nic nie powinno mi się stać.




I to by było tyle, jeśli chodzi o moje w miarę mądre posunięcia. Bo to, co zrobiłam później, mogłoby posłużyć do napisania poradnika: „Czego nie robić przed wyjściem na szlak”. Na swoje kiepskie usprawiedliwienie mogłabym dodać tylko, że tego dnia tak naprawdę nie do końca wiedziałam, co będę robić w Howth. Najważniejszą sprawą było dotarcie do miasteczka, cała reszta miała znacznie mniejszą rangę.



Kiedy jednak znaleźliśmy się na miejscu, nasze nogi podstępnie zaczęły prowadzić nas w kierunku East Pier, a później w górę drogi. To, co pojawiało się przed naszymi oczami, coraz bardziej nam się podobało. Niebo przywdziało błękitne szaty, po wodzie sunęły żaglówki, a słońce obiecująco oświetlało nam drogę. Nim się obejrzeliśmy, staliśmy już przed niewielkim sklepikiem The Cliff Stop, jak się później okazało, jedynym takim przybytkiem na kilkukilometrowym odcinku. Stoliki, na których poukładano małe sterty z książkami, świeciły pustkami i choć miejsce nie oferowało zbyt ekskluzywnych warunków do wypoczynku, to jednak ceny były tu przystępne, a widoki na Oko Irlandii, czy pozostającą coraz dalej marinę, przyciągały skuteczniej niż najbardziej wyszukana reklama.





W sklepikowym ogródku zaś dumnie prezentowała się para psich olbrzymów, dogów niemieckich, jeśli się nie mylę. Bliskość stolików i psów, które oddzielał tylko niewielki płot, mogła świadczyć tylko o dwóch rzeczach: o łagodnej naturze dogów, albo o tym, że właściciel karmi je… klientami, co w dużej mierze tłumaczyłoby opuszczone stoliki i krzesła. W to pierwsze przestałam wierzyć, kiedy zobaczyłam jak dogi popisowo witają nieświadomego niebezpieczeństwa szczuropodobnego psa spokojnie tuptającego obok swojego właściciela. Dość powiedzieć, że siatka odgradzająca psy od drogi naciągnęła się chyba do granic możliwości, ale szczęśliwie wytrzymała napór masy psiego olbrzyma. Widać dogi uznały, że yorki i inne chihuahua więcej wspólnego mają ze szczurami niż psią rasą, bo ludzkie pieszczoty przyjmowały z wdzięcznością.



mniam, mniam, ale smaczna ręka!


Wchodząc na szlak cały czas miałam w głowie jedną myśl: pospaceruję sobie trochę, a potem wrócę do centrum Howth. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo naiwny tok myślenia prezentowałam. Bo na górze było tak fajnie, że absolutnie nie było mowy o powrocie. Spodobało mi się spacerowanie w takich okolicznościach przyrody, choć to był dopiero maj i wzgórze nie prezentowało się jeszcze w swej najpiękniejszej odsłonie. Mijający mnie ludzie tylko potwierdzali swoją obecnością to, co właśnie odkryłam: pięknie tu! Nie chciałam wracać na dół teraz, kiedy przede mną rozciągał się jeszcze taaaaki kawał drogi. Nie wróciłam, choć śmieszną ilością zabranej wody nie nasyciłoby się nawet Siedmiu Krasnoludków, a co dopiero trzy osoby.




Pierwszą część trasy pokonałam niemalże na haju. Nim się obejrzeliśmy, dotarliśmy do Summit Junction, punktu, w którym trzeba było podjąć decyzję: co dalej? Trzy z czterech szlaków zawracały w stronę Howth, tylko jeden z nich –  purple trail -  prowadził dalej i obiecywał jeszcze długą wędrówkę przez 1h 45 min. Popatrzyłam chwilę na wdzięczny obiekt, jakim była latarnia Bailey majaczącą w oddali i bez zastanowienia wkroczyłam na fioletowy szlak.




Druga część trasy przywitała nas nieco odmiennymi widokami, które w moim odczuciu wypadły odrobinę gorzej od tych, które miałam okazję podziwiać w pierwszej części. Ścieżka stawała się momentami naprawdę wąska i zarośnięta przez krzewy, które w wielu przypadkach próbowały się wydostać z ogrodów rezydencji bogaczy. Bywała też mocno wyeksponowana, dzięki czemu można było w całej okazałości podziwiać Doldrum Bay i Drumleck Beach.




Po naszym zapasie wody zostało już wspomnienie, a ja coraz bardziej poważnie zaczęłam rozważać możliwość pokonania dalszej trasy w samym bikini. Każda dodatkowa szmatka niemiłosiernie dawała o sobie znać i choć rzeczywista temperatura wynosiła wtedy kilkanaście stopni, ta odczuwalna była znacznie wyższa. Słońce prażyło bez przerwy, co zresztą zaowocowało później pierwszą tegoroczną opalenizną, choć by oddać prawdę, raczej wypadałoby napisać „spaleniem twarzy na raka”.




W tym momencie mieliśmy za sobą już mocno ponad 10 km i każdy dodatkowy wydawał się być nie lada wyczynem. Choć w przeszłości bywały takie sytuacje, w których musiałam udowadniać, że nie jestem wielbłądem, teraz bardzo pragnęłam nim być. Zmniejszyłoby się moje zapotrzebowanie na wodę, a ja mogłabym w pełni skoncentrować się na podziwianiu pejzażu i kolcolistu, który swą żółtą barwą znacznie uatrakcyjniał trasę.




W pewnym momencie przy życiu trzymała mnie tylko jedna myśl - ta o wodzie, którą w końcu będziemy mogli kupić, kiedy zboczymy ze szlaku i wyjdziemy na drogę prowadzącą do Howth. A kiedy wreszcie przed naszymi oczami coraz mocniej zaczął się zarysowywać The Summit Inn i pobliski sklepik, nasze obroty zwiększyły się dwukrotnie. Wiedzieliśmy, że przeżyjemy i usługi grabarza nie będą potrzebne.




Po wykupieniu całego zapasu wody i zregenerowaniu zapasu energii wszystko potoczyło się już z górki. I to dosłownie. Choć od parkingu, na którym znajdował się nasz pojazd, dzieliło nas jeszcze ze trzy kilometry, to ich pokonanie było śmiesznie łatwe. Od tej pory kroczyliśmy znaną i łatwą drogą, a w oddali coraz bardziej majaczyła niebieska woda w zatoce. Dotarcie do centrum Howth wiązało się już tylko z sielanką – zero jakiegokolwiek wysiłku, same przyjemności. A tych ostatnich nie pożałowałam sobie, kiedy dotarłam do mojego ulubionego sklepiku z książkami. Opuściłam go z torbą wypchaną sześcioma grubymi książkami, przy czym jedna była prezentem od sympatycznej pani właścicielki.




Ach, cóż to był za dzień! Ileż pięknych widoków, ileż emocji… Ile mądrości na przyszłość! Dwie z nich: w przyrodzie równowaga musi być zachowana i karma to mściwa bitch - dopadnie człowieka wszędzie, nawet na krańcu Europy. Pamiętacie, jak chwaliłam się, że w czasie jednej z wizyt w Howth znalazłam mapę Dublina i okolic? W czasie tego wyjazdu zgubiłam moją. Przechowywanie mapy w bluzie przewieszonej przez biodra to nie jest najlepszy pomysł. Mądrość trzecia: met.ie kłamie, nigdy więcej nie sugerować się ich prognozą pogody. Z szesnastu przepowiadanych przez nich stopni zrobiło się o kilka więcej.




Tego dnia przeszłam niemalże 20 km, wylałam z siebie siódme poty na szlaku, usychałam z pragnienia, wpadłam w krzaki robiąc miejsce biegnącemu przystojniakowi, wbiłam sobie oset w palec, pokłułam uda kolcolistem, ale i tak za nic nie cofnęłabym czasu, by wymazać choć jedno z powyższych wydarzeń. Bo spacer w słoneczny dzień po klifach w Howth to najprzyjemniejszy sposób na spalanie kalorii. A ponieważ ostatnio ktoś magicznie zamienił umiarkowany klimat Irlandii na ten tropikalny, to pogoda jest idealna do aktywnego spędzania czasu na świeżym powietrzu. Howth czeka!




Tylko zabierzcie ze sobą kremy z filtrem ochronnym i dużą ilość wody. I nie ma się czego bać! Ścieżki nie są umiejscowione tuż nad pionowymi urwiskami. Jeśli zachowacie rozsądek, to nic Wam się nie stanie.