czwartek, 26 września 2013

Niedziela na zachodzie: oceanarium w Salthill

Plan na koniec tygodnia był prosty: w piątkowy wieczór impreza w zamku Leap, w niedzielę ciąg dalszy jakże przyjemnego procesu ukulturalniania się. Tym razem w Dublinie. Choć wizyta w stolicy nie uwzględniała żadnego zamku i tak zapowiadało się przyjemnie: zwiedzanie, potem relaks w niedawno otwartej kawiarnio-herbaciarni. Stuprocentowy chillout. Hedonizm w czystej postaci.



Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. I tak w niedzielę zamiast obrać kierunek na Dublin, padło na zachód – na trasę, którą za niedługo będziemy mogli pokonywać z zawiązanymi oczami. Tyle razy już ją obieraliśmy w tym roku. Do zmiany planów skłonił mnie krótkotrwały powrót lata. Po tygodniu chłodnawych temperatur, które zmusiły mnie do wyciągnięcia z szafy babcinej piżamy, onuc i czapki pilotki, nastały ciepłe dni do złudzenia przypominające lato.



Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, kiedy zatem w niedzielny poranek słońce zapukało do mojego okna, nie miałam zamiaru marudzić, że nie tak miało to wyglądać. Jasnym jak słońce stało się, że wizyta w stolicy przeniesiona zostanie na inny raz, bo tam zdecydowanie nie potrzebowałam pięknej pogody.



Nie było jednak mowy o tym, by ten bardzo ciepły i słoneczny dzień spędzić w domu. Taki scenariusz ziściłby się tylko wtedy, gdyby mnie ktoś umieścił w kaftanie bezpieczeństwa. Na szybko wymyśliłam sobie Salthill, do którego jakimś cudem nie udało mi się wcześniej dotrzeć. Nowy plan przewidywał wizytę w tamtejszym oceanarium i przechadzania się po promenadzie. Zanim jednak konie naszego czterokołowca ruszyły z kopyta, wpadliśmy na pomysł zabrania ze sobą zestawu małego plażowicza. Bo taka piękna pogoda, bo stamtąd tak blisko do wody,  bo popływałoby się… Za nic mając sobie przesądy o tym, by nie wracać do domu po zapomnianą rzecz, Połówek pobiegł do domu po nasz plażowy niezbędnik.



Salthill leży sobie niedaleko Galway, ma kilka przyzwoitych plaż i to między innymi dzięki temu stało się popularnym kurortem nadmorskim, gdzie w zasadzie przez cały rok ściągają turyści. Kasyna, centra rekreacyjne i przeróżne imprezy skutecznie wabią chętnych. Udział samej natury również nie pozostaje bez znaczenia. To wszystko jednak nie wystarczyło, by mnie oczarować. Czegoś mi w Salthill zabrakło. Chyba jakiegoś romantyzmu, nieodpartego uroku, jakiejś intymności. Mimowolnie zaczęłam je od razu porównywać do Howth [1:0 dla dublińskiego przedmieścia] i do mojej ulubionej plaży, na widok której zawsze rozbieram się w biegu.



W Salthill stanęłam nad plażą przy promenadzie i o mało co nie przewrócił mnie dolatujący z niej odór. Witamy w świecie odpływu. Kamienie wokół, dużo ludzi, mało ciekawa sceneria. Skwaszona księżniczka – być może ku swojej szkodzie - postanowiła darować sobie dalszy spacer promenadą i poszukać pocieszenia w oceanarium.




Galway Atlantaquaria, bo tak zwie się wspomniany przybytek, to największe akwarium Irlandii. Ciężko je przegapić, bo leży przy samej promenadzie. Jeszcze siedząc w domu nie do końca byłam przekonana, czy udanie się tam jest dobrym pomysłem i, jak się okazało chwilę później, Połówek również żywił podobne obawy. Zdecydowaliśmy się jednak dać szansę tej atrakcji, licząc na to, że skoro jest to największe akwarium, to być może będzie też najlepsze.



Byliśmy już w dwóch tutejszych oceanariach w Bray i Dingle i żadne z nich nie powaliło nas na kolana. Owszem, przyjemnie było, ale mój apetyt nie został ani razu całkowicie zaspokojony. I tu, moi drodzy, muszę Wam niestety przekazać tę złą nowinę: na Zielonej Wyspie po prostu nie ma oceanarium z prawdziwego zdarzenia, a trzy wspomniane obiekty to raczej skromne akwaria, które z pewnością nie dostarczą nam niezapomnianych wrażeń.



Galway Atlantaquaria mieści się na dwóch poziomach i przedstawia nie tylko florę i faunę morską, lecz także obiekty, z którymi nie spotkałam się w żadnym innym irlandzkim akwarium. Na parterze, tuż przy wejściu i splash tanku, zbiorniku podstępnie umieszczonym tam, by chlapać i straszyć co bardziej płochliwych odwiedzających, znajduje się replika skonstruowanego w 1964 roku ALVIN-a, batyskafu umożliwiającego badania głębinowe.




Na parterze dominuje płytki, ale spory zbiornik z płaszczkami i innymi chrzęstnoszkieletowymi rybami. To właśnie tu spędziłam dłuższą chwilę, przyglądając się koleniom, cudacznym płaszczkom i fascynującym mnie turbotom, które świetnie się maskowały, „stapiając” się z dnem. Gdyby nie poruszające się skrzela i oczy, można by było je przegapić. Ryby pływają sobie koło siedmiometrowej łodzi, przykładu Galway Hookera.




Trochę dalej znajduje się największy z tutejszych zbiorników, The Ocean Tank, przy którym nakręcono jedną ze scen z mojego ulubionego filmu „The Guard”, gdzie Mark Strong odwraca się do widzów i mówi: I like sharks. They are soothing. Rekinów niestety nie widziałam, można było za to podziwiać urzędującą sobie tam Walentynkę należącą do rodziny rajowatych [white skate], gatunku niegdyś dość popularnego w zachodnich wodach Irlandii, teraz zaś zagrożonego wyginięciem. Walentyna trafiła do akwarium jako zarodek w 2003 roku, a na świat przyszła 14 II 2004, stąd jej pseudonim artystyczny. Ponoć jest jedyną przedstawicielką swojego gatunku będącą na uwięzi. Co można o niej jeszcze powiedzieć? Że jest wyjątkowa pod każdym względem. Objawiło się to m.in. tym, że pewnego dnia Walentyna dostąpiła… niepokalanego poczęcia, choć nigdy nie udało się biedaczce zaznać igraszek z samcem.



A  oto sama Walentynka


W Atlantaquarii zobaczymy też dwa ze skarbów, jakie skrywają w sobie tajemnicze irlandzkie torfowiska. Pierwszym obiektem jest poroże jelenia szlachetnego i choć to ciekawy artefakt, jego atrakcyjność blednie w konfrontacji z Bearna Dugout Canoe, niesamowitego czółna wystruganego rękami pierwotnych ludzi i liczącego sobie bagatela 5 500 lat!  Zobaczymy tu także czterometrową replikę latarni z Mutton Island, ogromny szkielet wieloryba, dowiemy się, jak powstają słynne łodzie Galway Hooker, a w Touch Poolu, zbiorniku z rozgwiazdami, krabami i innymi kreaturami możemy sobie nawet pogrzebać rękami, jeśli tylko mamy taką ochotę. Możemy też wziąć udział w karmieniu ryb odbywającym się przeważnie co godzinę. Jeśli nawet je pominiemy, nie mamy powodów do zmartwień, bo bilet do akwarium ważny jest przez cały dzień, więc możemy do niego powrócić nawet za parę godzin.




Byłoby takie fajne ujęcie, gdyby ta cholerna ryba nie zachuchała szybki ;)


Jeśli już wcześniej byliśmy w oceanarium przez duże o, Galway Atlantaquaria zapewne nie zrobi na nas ogromnego wrażenia, choć niewątpliwie wiele może nas nauczyć i umiejętnie przybliżyć nam podwodny świat. Z wizyty w akwarium najwięcej radości pewnie będą mieć ci najmniejsi. Cena za bilet nie jest najniższa, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę gabaryty akwarium. Stosunek ceny do jakości mógłby być lepszy,  ale gdybym miała wybrać najlepsze i najciekawsze irlandzkie akwarium, wskazałabym właśnie to.



 

 

poniedziałek, 23 września 2013

Let's Make A Night To Remember, czyli Noc Kultury w nawiedzonym zamku Leap

Życie to jednak nieprzewidywalne jest. Jednego dnia dumałam nad skutecznym sposobem umilenia sobie nadejścia jesieni, a drugiego odpowiedź dostałam niemalże na tacy, kiedy przy filiżance aromatycznej kawy zasiadłam do lektury najświeższej gazety.



Kiedy trafiłam na informację o Culture Night 2013, mającej miejsce w piątek 20 IX, moje oczy rozbłysły blaskiem, który bezsprzecznie zawstydził światło rzucane przez latarnię morską. Kiedy okazja puka do Twoich drzwi, możesz udać, że jej nie słyszysz. Możesz też jej otworzyć. Ja nie zdążyłam, bo ona nie tyle zapukała w drzwi, co po prostu je wyważyła. Pojawiła się niczym superbohater z seriali animowanych – akurat w najbardziej pożądanym momencie.



Szybko przekonałam się też, że mądrala, który stwierdził, iż „od przybytku głowa nie boli”, miał specyficzne poczucie humoru, bądź był urodzonym cynikiem. Wydawać by się mogło, że mój problem został rozwiązany – dostałam to, czego chciałam: okazję do zabawy, relaksu i skopania tyłka szarej rzeczywistości. Nic bardziej mylnego. Po przeanalizowaniu programu Culture Night nabawiłam się wielkiego dylematu – co wybrać?! – i doszłam do wniosku, że ta cała Noc Kultury ma jeden wielki minus. Jest jednorazowym wydarzeniem i trwa tylko jeden wieczór. Bo jak nasycić swój głód tylko jednym smakołykiem, kiedy nie można zjeść wszystkiego, na co ma się ochotę? Czy to czasem nie zakrawa na drażnienie głodnego?



Dłuższą chwilę zastanawiałam się, gdzie powinnam się zjawić: w Leap Castle na Trad Night, czy też może w Clonony Castle na Classical Music and Dance. Pech chciał, że dwie najbardziej interesujące mnie imprezy odbywały się w tym samym czasie w dwóch różnych zamkach oddalonych od siebie o jakieś 40 km - nie lada problem dla kogoś, kto nie posiada daru bilokacji.



Miałam małą nadzieję, że los uratuje mnie z tej niezręcznej sytuacji i nie będę musiała dokonywać ciężkiego wyboru. Ilość miejsc na obydwie imprezy była mocno limitowana [55 dla zamku Leap  i 24 dla Clonony] i tylko wczesna rezerwacja mogła zagwarantować udział we wspomnianym wieczorku. Wzięłam telefon do ręki i z małym bólem serca – bo obydwa miejsca uwielbiam -  wybrałam numer, by zarezerwować miejsca w słynnym Leap Castle, jednym z najbardziej nawiedzonych zamków Irlandii. Zrezygnowałam z imprezy w Clonony pesymistycznie tłumacząc sobie, że i tak pewnie nie byłoby już wolnych miejsc. Pomyślnie przeprowadzona rezerwacja na Trad Night dodała mi skrzydeł na pozostałą część dnia i kilka kolejnych.



W piątkowy wieczór na kilkanaście minut przed 20:00 zjawiliśmy się w zamku Leap, by spędzić przemiły wieczór w towarzystwie utalentowanych muzyków i tancerzy, a przy okazji przekonać się, czy dokonałam dobrego wyboru. Miło było ponownie zobaczyć zamek na swoje oczy – zapadający zmrok dodawał mu aury tajemniczości i skutecznie budował atmosferę. Wspaniały klimat udało się także stworzyć gospodarzom. Palące się drewna trzeszczały w kominku, a świeczniki i przyciemnione światła dodały nastroju i szczypty romantyzmu. Absolutnie nie miało się wrażenia, że przebywa się w zimnym i ponurym zamku o niezwykle mrocznej przeszłości, w miejscu, w którym doszło do bratobójczego morderstwa.



Gości zabawiała przesympatyczna grupka muzyków. Gospodarz, ceniony muzyk Sean Ryan, przebywał akurat poza domem, mieliśmy za to okazję spotkać jego sympatyczną rodzinę. Okazało się bowiem, że urocza i powabna dziewczyna cudnie tańcząca, a do tego pięknie grająca na flecie i harfie to Ciara, córka samego Seana. W tym wypadku jabłko faktycznie niedaleko padło od jabłoni. Ciara bowiem nie tylko odziedziczyła talent po tacie, ale zaryzykowałabym stwierdzenie, że pod niektórymi względami także go przerosła. Jest na pewno dużo ładniejsza. Talentu oceniać nie będę, wszak wysłuchanie na żywo muzycznej próbki Seana po prostu nie było mi dane.



Lovely Ciara


Ciara ma zaledwie dwadzieścia dwa lata i wiele światowych sukcesów na swoim koncie. Jest studentką Irish World Academy of Music and Dance na Uniwersytecie w Limericku, a prywatnie uroczą osobą. I wszystko wskazuje na to, że jest skazana na sukces. Mając takich rodziców, chyba nie było dla niej innej możliwości. Ciara gra zatem na weselach znanych osób [np. Louisa Osbourne’a], podróżuje po całym świecie, by nieść radość swoją muzyką i tańcem. Jest młodziutka, ale jednocześnie bardzo doświadczona – tańczyć zaczęła w wieku czterech lat, by przez kilka kolejnych pobierać lekcje u swojej mamy, a potem przejść pod skrzydła Michaela Ryana. Od szóstego roku życia gra na harfie i fantastycznie jej to wychodzi. Dodam, że  po raz pierwszy słyszałam na żywo muzykę, jaką wydobywa się z tego instrumentu i byłam niezwykle miło zaskoczona. Piękne dźwięki to mało powiedziane. Ciara miała rację, harfa wydobywa muzykę, którą najlepiej określa słowo angelic.



Ciara, Aoife, Tadhg



Tytuł gwiazdy wieczoru bez wahania dałabym Ciarze, to jednak absolutnie nie oznacza, że pozostała część muzyków była gorsza. Grająca na koncertynie Aoife Kinsella była zdecydowaną duszą towarzystwa – swoim uśmiechem, który praktycznie nie schodził jej z twarzy, rozświetlała pokój, a jej żarty niejednokrotnie sprawiały, że wszyscy wybuchali śmiechem. Przesympatyczna, ciepła osoba.



Wciśnięty do „kąta” Tadhg nie tylko grał na bodhránie [uwielbiam!] - tradycyjnym bębnie obciągniętym kozią skórą - i syntezatorze, ale także raczył nas swoim śpiewem. Ku mojemu niepocieszeniu wykonał tylko trzy piosenki: dwie po angielsku i jedną po irlandzku. Z tej ostatniej oczywiście nic nie zrozumiałam, bo moja znajomość gaeilge’a jest elementarna, choć mam uroczą nauczycielkę w postaci pięcioletniej Irlandki. Łatwo nie jest, ale śmiechu mamy zawsze co niemiara.



„Isle of Hope, Isle of Tears” – pierwsza piosenka, którą wykonał Tadhg opowiadała o emigracji do Ameryki, o trudach, cierpieniach i nadziejach z nią związanych. Powiem tylko tyle: ładniejszej interpretacji nie słyszałam. Chciałabym wstawić Wam tutaj linka, ale żadna z wersji, które znalazłam w Internecie nie jest nawet w połowie tak piękna i wzruszająca jak ta, którą słyszałam na żywo. Słuchałam jej jak zaczarowana. Wpatrując się w Tadhg, mającego zamknięte oczy i ewidentnie wczuwającego się w śpiewany tekst, zastanawiałam się, co dzieje się w jego głowie – czy jeszcze jest z nami, czy tylko w sobie znanym zakątku. Mocno mnie wzruszył. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam łzy w oczach słuchając piosenki. Jemu się udało dotknąć czułej struny mojej duszy. Gdybym miała jaja, po koncercie podeszłabym do niego i powiedziałabym mu tylko jedno zdanie: „nawet nie wiesz, chłopie, gdzie byłeś  we mnie swoim głosem”.



Nie można zapomnieć też o czwartym z muzyków, młodziutkim Conorze. Chłopak nie rzucał się w oczy, częściowo przez swoją drobną posturę i niewielki wzrost, częściowo dlatego, że wydawał się być niezwykle skromny, a do tego nieśmiały. O takich osobach mówi się, że nie mają parcia na szkło. Grał na bębnie, flecie, a do tego dotrzymywał towarzystwie Ciarze w irlandzkim tańcu. Zapamiętam go właśnie w ten sposób: cicho siedzącego w kącie, zawsze ze spuszczoną głową, spokojnie i metodycznie uderzającego drewnianymi pałeczkami w bęben.



Muzyków wspomagali także niektórzy z uczestników wieczorku. Na widowni znalazły się bowiem osoby, które zechciały zaśpiewać, zagrać na flecie lub syntezatorze. Znalazł się także znajomy Połówka, Irlandczyk znany mu ze spotkań biznesowych. Tego wieczoru objawił swoje muzyczne oblicze. Ktoś opowiedział zabawną historię, ktoś inny jakąś anegdotę. Czułam się jak wśród rodziny, bo taka właśnie atmosfera panowała. Zresztą, z tego, co zdążyłam wywnioskować, zdecydowana większość zgromadzonych po prostu się znała. To byli sąsiedzi, rodzina Ryanów. Być może nawet byliśmy jedynymi „obcymi”.




Było niezwykle przyjemnie i relaksująco, a pani domu, choć w tym wypadku należałoby raczej napisać pani na zamku, razem z Ciarą robiła wszystko, co w jej mocy, by goście dobrze się czuli. Zaserwowane wino niezwykle przypadło mi do gustu, przez co kieliszek opróżniłam zdecydowanie za szybko, a przystawki spotykały się z zasłużonymi komplementami. Niespodziewanie goście mieli możliwość skosztowania także tortu urodzinowego, bo Denis, dziewięcioletni Irlandczyk, który dołączył do tancerzy z widowni, obchodził tego dnia swoje urodziny.



Ciara & Denis



wino było pyszne, ale Conor nie miał okazji się o tym przekonać


Nie wiem, jak było w zamku Clonony, ale absolutnie nie żałuję wzięcia udziału w wieczorku muzyczno-tanecznym w nawiedzonym zamku Leap. Do domu wróciliśmy zadowoleni i zrelaksowani, po uprzednim podziękowaniu gospodarzom i muzykom. Impreza miała skończyć się o 21:30, przeciągnęła się o godzinę. Super było, nieobecni niech żałują. Na sali pozostało wiele wolnych miejsc, bo ku mojemu zdziwieniu nie było chyba nawet trzydziestu osób, zatem w tym miejscu chciałabym sparafrazować Witolda Gombrowicza: „Koniec i bomba. A kto nie był, ten trąba”.



___


Przepraszam za kiepskie kadry zdjęć - nie siedziałam w pierwszym rzędzie i nie miałam zbyt dużego pola do manewru.


Zamek Clonony opisywałam już wcześniej - tutaj, a Leap Castle tu.

poniedziałek, 16 września 2013

Szwajcaria, odcinek 6: Gruyeres - Man Made Paradise


Miasteczko, przez które przejeżdżaliśmy, było takie jak wiele innych szwajcarskich miast, które wcześniej widziałam: urocze, klimatyczne, czyste. A mimo to ciężko było mi zatrzymać wzrok na mijanych domach i ulicach dłużej niż pięć sekund. Niczym zahipnotyzowana wpatrywałam się w obiekt przede mną i gdyby nie przytomność umysłu, objawiająca się wyciągnięciem aparatu i zrobieniem kilku zdjęć, faktycznie można by było pomyśleć, że zostałam poddana hipnozie.



Moją uwagę skradł zamek, zanim jeszcze wjechaliśmy do miasta. Nad równiną rozciągającą się przed naszymi oczami, na wysokim wzgórzu obficie porośniętym drzewami wyrastał Château de Gruyères, majestatyczny zamek. Jakby to nie było wystarczająco pięknym obrazem, za twierdzą dominowały Alpy Fryburskie: z imponującym Le Moléson w tle, osiągającym nieco ponad 2 000 metrów, ze szczytami uroczo przyprószonymi śniegiem. Groźne, a jednocześnie powabne.




Po znalezieniu cudem miejsca na parkingu wolnym krokiem wspinałam się na obiecująco zapowiadające się wzgórze. Nie obyło się bez krótkich przystanków. Grzechem byłoby pokonanie tego odcinka bez chociażby jednej minuty poświęconej próbie utrwalenia w pamięci oglądanego cudu natury. Czułam niemalże, jak mój mózg osiąga niebezpiecznie wysoką temperaturę. Nie chciało mi się wierzyć, że jest to wynik gorącego, popołudniowego powietrza. Bardziej skłonna byłam uwierzyć, że to efekt wzmożonej pracy mojego mózgu, który z nadmiaru emocji najwyraźniej nie wiedział, co powinien kodować: barwy, zapachy, melodyczne dźwięki czy euforyczne wrażenia.




Po przyglądnięciu się czarnym, wystrzyżonym owcom z dość dużymi dzwonkami uwiązanymi u szyi, znów ślepo podążyłam w kierunku bramy. To, czy był to naturalny odruch, czy też może reakcja na czarodziejską melodię wydobywającą się z zaczarowanych owczych dzwonków, nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia.




Tablica umieszczona przed wejściem obiecywała przechodniom wspaniałe wrażenia. Zamek miał zabrać turystów na bajeczną przygodę. Jakkolwiek górnolotnie by to brzmiało, przeczytane słowa okazały się być tak prawdziwe, jak prażące słońce i wszystko, co mnie otaczało. A niech mnie kule biją! – powiedziałam sama do siebie wchodząc na wybrukowany, przepiękny plac, a w melodii zdania zapewne dało się wyłapać diminuendo. Końcowe słowa wypowiedziane były niemalże szeptem, jakby na znak pamięci o maminych przestrogach: „uważaj na to, co mówisz, bo jak wypowiesz słowa w złą godzinę, to się spełnią!” A powiedzmy sobie szczerze, ostatnią czynnością, o której wtedy marzyłam, było padnięcie trupem.




Choć to, co widziałam, wyglądało jak wycinek raju, nie musiałam się szczypać, ani wykonywać innych równie przyjemnych zabiegów, by wiedzieć, że nie śnię. Nie dałam się zwieść pozorom niezwykle skutecznie malującym świat iluzji. W moich marzeniach sennych nie byłoby tu tylu ludzi. Proste. Poza tym wszystko inne byłoby dokładnie takie samo.




Egoistyczną postawą byłoby wykazywanie chęci posiadania tego miejsca tylko dla siebie. Każdy z obecnych miał takie samo prawo jak ja, by tu przebywać. I prawdę powiedziawszy nie dziwiłam się, że ci wszyscy turyści przybyli właśnie tutaj. Dlaczego mieliby nudzić się, siedzieć za biurkiem, użerać się z klientami, oglądać swoje cztery ściany, jeśli mogli być w tym nieskazitelnie czystym miejscu przywodzącym na myśl skansen – coś, co jest nierzeczywiste.




Fascynujące było to miasteczko z zamkiem schowane przed przypadkowymi ludźmi na wzgórzu liczącym ponad 800 metrów wysokości. Wszystko było tu idealne i dlatego jawiło się jako nierzeczywisty mikrokosmos. Naturalnym odruchem było pragnienie spędzenia tu jak najwięcej czasu. W moim odczuciu każda wypieszczona kamienica wymagała odpowiedniej ilości czasu i należytych wyrazów uznania, ale jedno spojrzenie na zegarek wystarczyło mi, by wyciągnąć jakże przytomny wniosek. Zamkowe bramy zamykały się za jakąś godzinę, więc miałam do wyboru: stać i aż do znudzenia zawodzić, jak tu obrzydliwie pięknie [oksymoron użyty z pełną świadomością], albo wreszcie wysupłać z sakiewki prawie 10 franków szwajcarskich będących przepustką do zamkowych komnat. Zrobiłam to pierwsze – just kidding!




W herbie Gruyères znajduje się żuraw, bo jak głosi legenda, założyciel miasta Gruerius złapał tego ptaka i najwyraźniej czując się jego panem i władcą postanowił wykorzystać wizerunek swego niewolnika do własnych celów. Upływ czasu przerzucał twierdzę z rąk do rąk, co ostatecznie dało imponujący wynik: od XI-XVI wieku zamek należał do dziewiętnastu hrabiów. W XIX wieku twierdzę odremontowali nowi właściciele, a w XX utworzono tu muzeum, w którym dziś możemy m.in. zobaczyć, jak wyglądały zamkowe wnętrza w minionych wiekach. Oprócz zabytkowych mebli, tapiserii i fresków w zamku można obejrzeć także wystawy czasowe.




Takawira Tuckson Muvezwa, współczesny rzeźbiarz z Afryki, pewnie nie może pochwalić się światową sławą, ale niesamowitej wyobraźni chyba nikt nie jest w stanie mu odmówić. Na dziedzińcu i wewnątrz zamkowych komnat znajdowało się ponad sto rzeźb tego artysty. Może ciężko byłoby je wcisnąć w ramy klasycznego piękna, ale dla mnie były niesamowicie oryginalne i przede wszystkim ciekawe. Intrygowały. Tuckson jest artystą „ekologicznym”, tworzącym w oparciu o recykling. To, co ludzie powszechnie nazywają żelastwem i złomem, on zamienia w małe dzieła współczesnej sztuki.



"Lądujący ptak" Tucksona




Z bardziej ekscytujących eksponatów, już nie związanych z osobą wyżej wspomnianego artysty, należy wymienić umieszczoną w gablocie zmumifikowaną rękę. Dłoń uchowała się przed zgubnym wpływem czasu, ale obrosła za to w niezliczoną ilość legend. Mrocznych, krwawych, pobudzających wyobraźnię. Według jednych odcięta dłoń trafiła tu aż z ziemi świętej. „Łup” nabyty w czasie pierwszej krucjaty miał pełnić rolę talizmanu bądź relikwii. Jest też wersja mówiąca o tym, że to dłoń nieszczęśnicy, którą posądzono o zabawianie się rzemiosłem czarownic, a następnie spalono. Wg innej legendy to męska dłoń, a dokładniej mówiąc należąca do złodziejaszka przyłapanego na gorącym uczynku.




Wyniki badań naukowych ukazały zdecydowanie mniej mroczną i sensacyjną hipotezę. Wszystko wskazuje na to, że jest to prawa dłoń mumii egipskiej, należąca najprawdopodobniej do dorosłego osobnika męskiego o wysokiej randze w społeczeństwie. Pod koniec średniowiecza narodził się kult zmumifikowanych ciał. Mumie postrzegano za obiekty mające dobroczynne właściwości. Szczególnie w swej sproszkowanej wersji. Tak sporządzono lekarstwo miało być remedium na wiele chorób, a takie przekonania istniały i miały się całkiem dobrze jeszcze w XVIII wieku. Możliwe, że to właśnie w tym okresie tajemnicza, zmumifikowana dłoń trafiła do tego uroczego, szwajcarskiego zamku.




Wiem. Nadmiar ochów i achów budzi podejrzenia. Jeśli ktoś coś nadgorliwie zachwala, to pewnie znaczy, że to coś jest do niczego – ilu z Was prezentuje taki tok myślenia? Jednak nawet gdybyście poddali mnie najbardziej wyrafinowanym torturom, nie potrafiłabym wymienić nawet dwóch wad Château de Gruyères. Poddana próbie ognia, połamana na kole, umęczona przez żelazną dziewicę być może w końcu wyznałabym, że bilet był nieco za drogi, a w zamku było za dużo ludzi, po czym wydałabym ostatnie tchnienie... wiedząc, że to i tak jest kłamstwo. Bo dzięki temu, że do zamknięcia zamku pozostała godzina, w jego obszernym wnętrzu wcale nie było tłumów.