sobota, 7 września 2013

Pomieszanie z poplątaniem, czyli witamy w Oranmore Castle





Oranmore Castle, usytuowany tuż nad Zatoką Galway, miałam na swoim podróżniczym celowniku już od ponad roku, ale dopiero w te wakacje udało mi się do niego dotrzeć. Wcześniej jakoś warunki nie sprzyjały, przy czym nie bez znaczenia pozostały tu godziny otwarcia niefortunnie zredukowane do czterech w ciągu dnia (od 10:00-14:00). Kiedy zatem znalazłam się w Oranmore pewnego wyjątkowo słonecznego dnia, pomyślałam sobie, że to jest dobry dzień nie tylko na plażowanie, które miałam w późniejszych planach, lecz także na zwiedzanie.



Nie od dziś wiadomo, że dla doskonałego poczucia potrzebna jest równowaga pomiędzy przyjemnościami dostarczanymi ciału i duszy. Ciało chwilowo musiało poczekać na gorący piasek pod stopami i orzeźwiającą morską wodę, bo Oranmore Castle skutecznie zwabił mnie wizją strawy umysłowej. Pacierza i zamków nigdy nie odmawiam.



Trudno wskazać dokładny rok wybudowania zamku, bo brakuje źródeł, które dostarczyłyby takiej wiedzy. Szacuje się, że wzniesiono go pomiędzy XIII a XV wiekiem, w miejscu, w którym być może wcześniej istniał inny zamek. Po spełnieniu swojej roli jako garnizon wojskowy, zamek stał się ogniskiem domowym dla niejakiej rodziny Blake. Przestał nim być pod koniec XIX wieku, bo Waltera Blake’a zgubił hazard. Po tym jak nieszczęśnik zbankrutował, trzeba było sobie szukać nowego miejsca do życia. Zamek opustoszał i przez prawie 100 lat systematycznie niszczał. Pomagali mu w tym miejscowi wieśniacy, którzy chętnie przychodzili tu po kamienie, kiedy tylko pojawiła się konieczność wybudowania zagród dla trzody. I czegokolwiek tam potrzebowali.



pudrowy róż to dobry kolor dla... nawiedzonej komnaty


Zamek uchodzi za nawiedzony i nawet miał swoje pięć minut sławy, kiedy w 2001 roku wystąpił w programie Scariest Places on Earth. Żadnych duchów tam nie spotkałam, choć nawiedzona komnata znajduje się na trasie oprowadzania. Wszystko wskazuje na to, że Leonie i jej mąż Alec Finn, popularny muzyk folkowy, są tam jedynymi duszami. I to artystycznymi, wypadałoby dodać. Do niedawna para dzieliła zamek z ojcem Leonie, Billem Kingiem, byłym oficerem Królewskiej Marynarki Wojennej, człowiekiem legendą. Niestety staruszek zmarł w zeszłym roku, dożywszy w całkiem dobrej formie jedynie 102 lat.



Warto nieco wspomnieć o tym, jak zamek trafił w ręce Leonie. Wróćmy zatem do momentu, kiedy po rodzinie Blake pozostało wspomnienie, a pozbawiony dachu zamek niszczał. Wtedy to w czasie jednej ze swoich objazdowych podróży po zachodzie wyspy pewna Amerykanka trafiła na zrujnowany zamek Oranmore i zapragnęła go posiąść. Ową Jankeską była babka zamieszkującej zamek Leonie - Marjorie Ide of Vermont - kobieta o urodzie wywierającej ogromny wpływ na mężczyzn. Tu należy koniecznie wspomnieć o wypadku samochodowym, w którym znalazła się Marjorie i niejaki Shane Leslie, młodzieniec marzący o przywdzianiu sutanny, bo historia jest niczym z romantycznej telenoweli. Shane wyniósł z samochodu nieprzytomną kobietę, a jej uroda tak go olśniła, iż doszedł do wniosku, że celibat i służba Bogu to jednak głupi pomysł był. Oświadczył się Marjorie, a ona wkrótce została Lady Leslie. Para postanowiła wychwalać Boga w inny sposób i tak na świecie pojawiła się trójka dzieci, z których interesować nas będzie tylko Anita Leslie, skoligacona z Winstonem Churchillem, ale o niej za chwilę, bo żal byłoby tak szybko zakończyć ciekawy temat jej ojca.



zamkowe wygody


Shane z pewnością miał w sobie sporo z ekscentryka, a płodzenie dzieci wychodziło mu znacznie lepiej niż zajmowanie się nimi. Kiedyś spotykając na klatce schodowej swojego czteroletniego syna wybełkotał zmieszany: cześć, jak się masz? Talent do ciętych ripost nie opuścił go nawet na starość, kiedy to głuchota dała mu się we znaki. Rodzina, która sprezentowała mu najnowszy aparat słuchowy, w ramach podziękowania mało nim nie oberwała, a staruszek wysyczał: They can hear me. I do not choose to hear them! [Oni mogą mnie słyszeć. Ja nie decyduję się na słyszenie ich!]



"fantastycznie" zrekonstruowany dach zamku



A teraz wróćmy do jego żony Marjorie, teraz już Lady Leslie. Urodziwa Amerykanka spełniła swoje marzenie i za 150£ zakupiła zrujnowany Oranmore Castle, by w 1947 roku podarować go swojej córce – pamiętacie Anitę? – która jeszcze do niedawna błąkała się po świecie służąc jako mechanik i kierowca ambulansu w czasie II wojny światowej. Remont zamku okazał się być niezwykle kosztowny, ale Lady Leslie była zdeterminowana przywrócić Oranmore Castle do stanu używalności. W tym celu sprzedała nawet swój pierścień z wielkim szmaragdem i zgarnęła za niego małą fortunę, 3000£. W ten sposób uzyskane środki przeznaczono na skonstruowanie nowego dachu, zamontowanie okien, doprowadzenie elektryczności i usługi hydrauliczne.



"lekko" strome schody - w czasie jednej z wesołych uczt zeskoczyła z nich pewna kobieta. Narobiła strasznego huku, przez co śpiące na piętrze dziecko obudziło się z płaczem. Malucha wyjęto z kołyski, a kilka sekund później pustkę po dziecku wypełnił zarwany sufit



wypchany pupilek pana domu


Anita Leslie, którą mole książkowe mogą kojarzyć jako irlandzką pisarkę, poślubiła wspomnianego na początku Billa Kinga i razem z nim rozbudowała zamek, dodając dwukondygnacyjne skrzydło, w którym obecnie żyje jej córka Leonie. Niestety nie udało nam się załapać się na oprowadzanie w jej wykonaniu. Wkrótce po tym, jak wkroczyliśmy za dziedziniec, z zamku wyszedł młodzieniec o brązowych włosach z przedziałkiem mocno przesuniętym na prawą stronę, w jasnoniebieskich bermudach i t-shircie w modne w tym sezonie paski. Patrzyłam jak nonszalanckim krokiem, z rękoma w kieszeniach zbliża się do nas i byłam święcie przekonana, że to syn turystów, którzy właśnie skończyli zwiedzać.



Młody Irlandczyk podrapał się po karku i zapytał: chcecie zwiedzać? Chcieliśmy. Pospieszyliśmy zatem za nim, a wkrótce solidne drewniane drzwi z informacją tour in progress zatrzasnęły się za nami, by nikt nam nie przeszkadzał w trakcie oprowadzania. Szybko przypomniałam sobie to, o czym chwilowo zapomniałam – zamki zamieszkiwane przez ich właścicieli to jednak nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Wnętrze tego czterokondygnacyjnego zamku to moim zdaniem istny misz-masz i chaos, a zdaniem Leonie, zapewne odpowiadającej za stronę firmową Oranmore Castle, mind blowing eclectic romanticism. An inspiration for any artist and photographer. Leonie i jej podobnych może w istocie zamek wysoce inspiruje, ale mnie niestety nieco przytłoczył swoim wnętrzem, ewidentnie pozbawionym jednej myśli przewodniej i dominującego stylu. Leonie musi też najwyraźniej wychodzić z założenia „im więcej kurzu w zamku, tym bardziej autentycznie”, bo spora warstwa brudu zalegała na większości eksponatów.




Każdy mebel jest jakby z innej parafii – zdaje się, że jest tam nawet ołtarz – i widać to, co mówił nasz młody przewodnik: z braku środków na wyrafinowane meble zamek zapychano tym, co popadło. To pani Leslie kupiła po okazyjnej cenie, tamto dostała za darmo, a jeszcze coś innego wynalazła Bóg-jeden-wie-gdzie. Nie podobało mi się to, co widziałam, bo lubię harmonię i styl. Tutaj nic nie tworzyło jedności, a atmosfera panująca w zamku absolutnie nie skusiłaby mnie do urządzenia w nim niewielkiego przyjęcia weselnego, sesji zdjęciowej [jak uczciwie przyznał przewodnik: garden is a mess] lub innej imprezy [do czego zachęca strona internetowa].



zamek urodą nie grzeszy, za to czapla piękna


Oprowadzanie trwa jakieś pół godziny, kosztuje sześć euro. Nie zwiedza się części mieszkalnej właścicieli. Zamek ma całkiem sporo malutkich komnat i zakamarków, a także mnóstwo krętych, niebezpiecznych schodków, jednak jego zalety nie zostały do końca wyeksponowane przez naszego oprowadzającego. Niby nie mam do niego większych zastrzeżeń, ale przed nim jeszcze długa droga do bycia perfekcjonistą w tym, co robi. I to nie tylko moje odczucie. Bo kiedy później dziecko stwierdza: przewodnik nie wiedział, co mówić [w nawiązaniu do tak zwanych kłopotliwych momentów ciszy], to jednak o czymś to świadczy. Żałuję, że nie oprowadziła nas sama Leonie, bo jestem pewna, że ona, jako sześćdziesięcioletnia właścicielka, miałaby niejedną ciekawą historię do opowiedzenia. Nie żałuję wizyty w tym miejscu, ale drugi raz na pewno bym się tam nie pojawiła.



"plażing" nad ściekiem, czyli jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma


16 komentarzy:

  1. Jak zaczęłam czytać, że byłaś w okolicach Galway to pomyślałam, że to te miejsca, które zdecydowanie chciałabym nawiedzić. Potem zmieniłam zdanie. Nie co do samego Galway oczywiście, ale tego zamku to jednak bym widzieć nie chciała. Nie lubię takich byle jakich miejsc, bez stylu, bez klasy.

    Mam nadzieję, że znalazło się dla Was lepsze miejsce do plażowania niż ten ściek. Na przykład jakaś plaża nudystów;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Okolice Galway - i generalnie Connemarę - zaliczyłam w samym tym roku jakieś sześć razy, a jak wiesz, nie są to moje strony. O czym to świadczy? Przede wszystkim o tym, że to region naprawdę godny zwiedzenia. Zamku nie polecam, choć wiadomo, że ludzie różne upodobania mają, a skoro w Oranmore Castle ciągle urządza się jakieś imprezy i sesje, to po prostu oznacza, że jest na nie popyt. Nas nie zadowolił i raczej nikogo bym tam nie zabrała. Tak jak piszesz - zamek jest po prostu byle jaki. I nawet jego położenie mnie nie zachwyciło. Po pierwsze był odpływ [zawsze muszę na niego trafić!], a po drugie woda w Galway Bay była tak odpychająco brudna, że nawet gdyby mi ktoś zapłacił 500 euro, to nie zanurzyłabym się w tym ścieku. Zastanawiałam się, czy zamkowa kanalizacja nie jest czasem podprowadzona do zatoki, bo woda wyglądała niczym szambo [co zresztą widać na ostatnich fotkach].

    Plaży nudystów nie zlokalizowałam, bo też jej nie szukałam :) Ta przedstawiona w poprzednim poście zdecydowanie mi wystarcza. Kiedy świeci słońce, mam wrażenie, że jestem na jakiejś egzotycznej wyspie...

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdybym teraz miała się wybrać do Irlandii to właśnie w te okolice. Fakt, woda na zdjęciach nie jest zachęcająca a jak już to do tego, aby się trzymać od niej z daleka.

    To prawda. Ta w poprzednim poście piękna, ale wiesz zdarza się, że i Bałtyk jest taki czysty i piękny. Rzadko, ale bywa.

    OdpowiedzUsuń
  4. pamiętaj, kiedy zawitasz na północ Szkocji nie zwiedzaj w środku Eilean Donan Castle! i tu nie chodzi o cenę, tylko o zrujnowanie charakteru zamku. kibel, spłuczka i tapczany zdecydowanie mi do tego pięknego obiektu nie pasują. bo z zewnątrz jest cudowny i chyba najbardziej obfotografowany zamek Szkocji. wyszłam z niego bardzo, bardzo zawiedziona.

    a ten ściek faktycznie niezbyt pasuje. chciałam napisać, że nie pasuje do tego miejsca, ale do jakiego by pasowal???paskudztwo.

    OdpowiedzUsuń
  5. Faktycznie dużo tam przypadkowości i chaosu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Una, gdyby udało mi się kiedyś tam dotrzeć, to obawiam się, że nie byłabym w stanie odmówić sobie zwiedzenia tej perełki! Uwielbiam zamki do tego stopnia, że czasami świadomie skazuję się na zwiedzanie nawet tych, które zostały odarte z autentyczności. Poza tym podejrzewam, że w tym wypadku piękno zewnętrzne wzięłoby górę, a ja przymknęłabym oko na pewne niedogodności i niedociągnięcia. Tak sobie teraz teoretyzuję, jak zwiedzę, to na pewno dam Ci znać :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Elso, czyżbyś nie lubiła "niesamowitego, romantycznego eklektyzmu"? ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Możliwe, choć niestety nigdy nie miałam okazji się o tym przekonać. Podczas mojej pierwszej wizyty nad polskim morzem było zbyt chłodno na kąpiel, a i woda do tego nie zachęcała. Parę lat później miałam więcej szczęścia.

    OdpowiedzUsuń
  9. i spodobałyby Ci się tapczany w bedroomach???:)))nie wierzę. i rury kanalizacyjne w jakiś dziwnych łazienkach wydzielonych z salonów? bo przecież kiedyś specjalnych pomieszczeń na kible nie bylo. ja zawsze tam chętnie wracam, szczególnie o 5 rano latem, kiedy jeszcze nikogo nie ma, ale do środka to już nigdy nie wejdę:) a sam zamek i położenie cudne. nie bez powodu to taki pocztówkowy symbol Szkocji. zresztą w tamtych rejonach jest jeszcze wiele ruin, które pewnie spodobały by Ci się.

    OdpowiedzUsuń
  10. Na pewno by mi się nie spodobały, ale jak znam siebie, to i tak byłabym zadowolona z wizyty w tym zamku. Kilka mankamentów nie byłoby w stanie zniwelować mojej ekscytacji. Oceniałabym całość, nie poszczególne elementy wystroju. Położenie jest przepiękne, to prawda i chociażby z tego powodu nie żałowałabym wizyty w Eilean Donan. Wiem to już teraz, kiedy oglądam fotki.

    Miłego weekendu, Una :)

    OdpowiedzUsuń
  11. ~Przypadkowy Turysta16 września 2013 08:24

    Witam pięknie! Wpadłem na "mój ulubiony blog" trochę się porozglądać. I widzę,że nadal jestes niezłomna w dwóch aspektach. W poszukiwaniu pięknych miejsc i dawaniu nam pasożytom przyjemności czytania o nich. Z mojej strony rewanżu nie będzie, bo nie dość wrażeń dostąpiłem oprócz mieszania zaprawy, klejenia płytek i fugowania... takie miałem wspaniałe wakacje. Ale żeby nie było... robiłem na swoim i będzie pięknie.. za jakiś czas :). Jak na razie "dopinam się " do Twojego gniazdka z pozytywną energią i ładuje akumulatory. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  12. Przypadkowy Turysto, jak miło znów Cię tutaj widzieć :) No nie wygląda mi to na scenariusz wymarzonych wakacji, ale przynajmniej zrobiłeś coś pożytecznego, a to się chwali. Z pewnością kosztowało Cię to sporo czasu i trudu, ale jestem pewna, że Twoje wysiłki nie poszły na marne - remont własnego gniazdka zawsze cieszy :) Tzn. może nie sam remont, co po prostu jego efekty :) Podziwiam posiadane przez Ciebie umiejętności, bo ja zdecydowanie nie zostałam stworzona do kładzenia płytek i fugowania. Jak dobrze, że są na tym świecie mężczyźni :)

    Z tą pozytywną energią to różnie u mnie bywa, szczególnie teraz, kiedy jesień coraz bardziej atakuje. Póki co dzielnie odpieram jej ataki i wynajduję kolejne atrakcje, by jakoś umilić sobie to coraz bardziej ponure, jesienne życie. Świetnie się w tym sprawdzają ciekawe książki, no i jak zawsze podróżowanie :) Pod koniec tygodnia jadę do jednego z najbardziej nawiedzonych irlandzkich zamków, a w niedzielę najprawdopodobniej do stolicy :) Zapowiada się super! Can't wait!

    A dla Ciebie mam szwajcarską opowieść - kolejną część relacji z moich boskich wakacji w kraju pysznych serów i czekolad. Posta opublikuję zaraz po tym, jak imageshack upora się ze swoimi problemami, bo póki co, to nie mogę załadować zdjęć.

    Pozdrawiam serdecznie ze słonecznej, ale cholernie wietrznej wyspy :)

    OdpowiedzUsuń
  13. ~Przypadkowy Turysta17 września 2013 09:20

    Witam ciepło (u nas lejjjeee i jakby chłodno jakoś...)! Ciesze się że doceniasz moje skromne umiejętności budowlane. Jak coś robię to przyświeca mi zasada: rób to porządnie bo robisz dla siebie, a jak robie dla kogoś (co tez się zdarza sporadycznie) to wtedy przyświeca mi inna zasada: rób to porządnie bo nie robisz tego dla siebie :). Efekt jest zawsze do przewidzenia - trochę dłużej ale jakoś wygląda ( niezależnie od tego jak...) :).
    Co do zasobów Twojej pozytywnej energii to jakoś o nie jestem dziwnie spokojny. Co prawda nie znamy się osobiście ale z tego co i jak piszesz można czerpać do woli. Ujęłaś mnie tą zapowiedzią opowieści szwajcarskiej bo mogę ją odebrać jak osobistą dedykację i nie ważne czy tak zamierzałaś czy nie ( taki mały egoista ze mnie ). Dziękuję Ci bo i tak czuję się zaszczycony. Pozdrawiam serdecznie. Idę zrobić kawę i zaraz zatopię sie w opowieści szwajcarskiej. :)

    OdpowiedzUsuń
  14. U mnie też nieciekawie, ale jest światełko w tunelu. Właśnie sprawdziłam prognozę na najbliższe 10 dni i - o dziwo - pogoda ma się polepszyć :) Więcej słońca, więcej kresek na termometrze = więcej energii i chęci do życia :)

    Doceniam, bo sama raczej nie mam żadnych takich umiejętności, a bardzo chciałabym mieć. Masz bardzo dobre podejście do wykonywanej pracy :)

    Proszę bardzo, cieszę się, że sprawiłam Ci radość :) Cel osiągnięty! :)

    OdpowiedzUsuń
  15. ~Przypadkowy Turysta19 września 2013 08:02

    Przeczytałem wszystkie odcinki o Szwajcarii... i ...nadal Cię lubię , chociaż powinno mnie skręcić z zazdrości o miejsca które opisałaś. Piękna to kraina :). Co do obiektu Oranmore Castle to wyglada mi to na jakąś próbę stworzenia ciekawego miejsca w nieciekawych warunkach. Zgoła inaczej lub wręcz lepiej by było gdyby zamek był tylko do oglądania z zewnątrz. Zyskał by na tajemniczości. Z drugiej strony właściciel może zabiegał o jakies granty i na szybko chciał zrobić coś z... prawie niczego ( np. ten śmieszny kibelek). Trzeba jednak docenić chęć stworzenia czegoś innego.Pozdrawiam i przesyłam kilka kwantów ciepła.

    OdpowiedzUsuń
  16. Szwajcaria na zawsze zapisze się w moim sercu. Tęsknię za nią czasami.

    A Oranmore, no cóż... Widziałam lepsze, ale też gorsze zamki. Wizyty nie żałuję, szkoda mi tylko, że sama właścicielka nas nie oprowadzała. Głowę daję uciąć, że byłoby ciekawiej.

    Dziękuję za pozdrowienia. U mnie krótkotrwały powrót lata. Dziś mieliśmy 23 stopnie.

    OdpowiedzUsuń