środa, 27 listopada 2013

Pseudorecenzja "Zawodowca" Johna Grishama, czyli jak zawodowo zepsuć książkę

Do rekomendacji innych osób mam dość ambiwalentny stosunek. Jeśli ktoś mówi, że coś jest be, do kitu i w ogóle szkoda na to czasu, to zazwyczaj odnosi odwrotny efekt do tego zamierzonego. Nie zniechęca mnie, lecz intryguje i kusi, by przekonać się, czy faktycznie jest tak źle. Skrywa się we mnie niewierny Tomasz, który koniecznie musi sprawdzić, jak jest naprawdę. Nawet jeśli wiąże się to ze sparzeniem. Głupi film? Nieciekawa książka? Brzydki facet? Nieurodziwa dziewczyna? Może tak, może nie. Uwierzę i ocenię tylko wtedy, gdy zobaczę.


Trochę inaczej jest z pozytywnymi rekomendacjami. Wtedy już wykazuję mniejszy sceptycyzm. Wtedy bardziej jestem skłonna uwierzyć w cudzą opinię i przyjąć, że pokryje się z moją. Wtedy też mój kobiecy głos zagłusza niewiernego Tomasza.


Kiedy zatem pewnego dnia wyczytałam w jakiejś gazecie, że ceniony przeze mnie piłkarz lubi czytać powieści Johna Grishama, amerykańskiego pisarza, któremu sławę przyniosły głównie prawnicze thrillery, zakodowałam sobie tę wiadomość w głowie. Miało to miejsce w minionej dekadzie, a Grisham był mi wtedy nieznanym pisarzem.


Jakiś czas później udało mi się nieco uszczknąć z dość imponującego dorobku Grishama i przeczytać dwie z jego powieści. Źle nie było, ale rewelacji też nie odnotowałam. Nie na tyle, by celowo wyszukiwać jego książki. Zepchnęłam Grishama do kąta, gdzie znalazł się obok innych pisarzy, którzy nie zrobili na mnie większego wrażenia.



„Playing for Pizza” (2007) znaną w Polsce jako „Zawodowiec” pożyczyłam od Matki Przełożonej. Nie wiem, co mnie podkusiło. Diabeł chyba. Nie napiszę, że miało być pięknie, bo wzięłam ją do rąk bez większych oczekiwań, ot tak po prostu, by zapełnić chwilową pustkę wywołaną przeczytaniem „Teacher Mana” McCourta. Ale nie spodziewałam się, że książka tak mnie znudzi, a jej bohater, Rick Dockery, wywoła u mnie takie emocje.


Kim jest zatem ów Rick? Jankesem grającym na pozycji rozgrywającego w Cleveland Browns - jednej z najpopularniejszych drużyn amerykańskiego futbolu - który dziwnym trafem nigdy nie potrafi na dłużej zagrzać miejsca w swoim zespole. Nie inaczej jest tym razem. W ważnym meczu swojej drużyny doprowadza do spektakularnej przegranej, a w dodatku nabawia się wstrząśnienia mózgu, w efekcie czego ląduje w szpitalu. Kiedy budzi się, dowiaduje się, że nie ma już pracy, a kibice domagają się jego głowy [och, jakże wkrótce zaczęłam ich doskonale rozumieć!]


„Głupi ma zawsze szczęście” powiada mądre porzekadło i doskonale sprawdza się ono w przypadku naszego rozgrywającego. Rick, który w błyskawicznym tempie stał się persona non grata w środowisku futbolu amerykańskiego, dostaje ofertę pracy we włoskiej lidze w Parmie. Co prawda nie bardzo wie, gdzie ta Parma jest i zdaje sobie sprawy, że kokosów tam nie zarobi [zawodnikami w jego nowej drużynie są głównie amatorzy grający za tytułową pizzę], ale mimo wszystko decyduje się zaakceptować propozycję. Co by nie mówić, dużego wyboru nie ma.


Pakuje zatem Rick swoje wybujałe ego do walizy i leci do cholera-wie-gdzie-ta-Parma, zapewne śliniąc się na myśl o urodziwych włoskich cheerleaderkach, do których ma już swoje plany. Swojej dziewczyny nie raczył nawet poinformować o wyjeździe, bo i po co? Była tylko chwilowym elementem dekoracyjnym u jego boku, nic nieznaczącym epizodem, a poza tym pewnie była dumb as a rock. Jak reszta innych. Nie to co on. Miszcz.


Ląduje nasz panicz na włoskiej ziemi - kraju dwóch skarbów narodowych: jedzenia i kobiet - i wkrótce przeżywa głęboki szok, bo dowiaduje się, że… nie będzie miał kogo zaliczać. Cheerleaderek nie ma! Jak tu żyć, panie trenerze?! No jak?


W ogóle wszystko w tych Włoszech jest jakieś dziwne. I co on w ogóle robi w tej cholernej Parmie? Zimniej tu niż na Florydzie, zamiast galonów mają litry, w jakimś dziwnym języku mówią… Nawet normalnych aut z automatyczną skrzynią biegów nie mają! Piekło, normalnie piekło na ziemi! I on, biedak, w samym jego centrum! Nawet nie można wejść do kawiarenki, burknąć „kawa!” i jej dostać. Dzień dobry trzeba mówić! Fanaberie jakieś!


Rick irytował mnie okrutnie swoją ignorancją, brakiem podstawowej wiedzy z geografii i innych dziedzin, nieznajomością elementarnych zasad dobrego wychowania i savoir-vivre, swoim głupim podejściem do życia i marudzeniem na wszystko co było nowe i inne. Kiedy kilkuletnie dziecko zadaje głupie pytania, można się przy tym pobłażliwie uśmiechnąć. Kiedy robi to dorosły facet, można tylko mu współczuć. „Is he here?” – pyta Rick o Giuseppe Verdiego, będąc w operze na „Otello”. „Tak, specjalnie dla panicza go wskrzesiliśmy” – chciałoby się mu odpowiedzieć…


Książki Jamesa Pattersona chwilowo odstawiłam, bo czasami przykro mi się robiło, gdy coś złego spotykało bohaterów. Z Rickiem nie miałabym takich zmartwień. Gdyby zamknięto nas razem w pokoju, jedno z nas nie wyszłoby z niego żywe.


Nie dałam rady zbyt długo czytać „Playing for Pizza” m.in. dlatego, że jej główny bohater budził we mnie żądzę krwi. Dlatego lekturę książki Grishama przeplatałam z kryminałami Tess Gerritsen. Niezbyt obszernego „Zawodowca” liczącego nieco ponad 300 stron, czytałam ponad dwa tygodnie. W tym samym czasie zdążyłam w błyskawicznym tempie przeczytać cztery thrillery Tess – grubo ponad 1000 stron.



Czytałam bez większego zainteresowania, a ilekroć spojrzałam na okładkę i napis „The international number one bestseller”, zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, skoro taki hit nie jest w stanie wciągnąć mnie w swoją fabułę. Winę częściowo zrzucałam na czytanie w oryginale i trochę nieznanych słówek „technicznych”. Kiedy jednak po przeczytaniu książki [jakże piękny był to dzień!], weszłam na goodreads.com i poczytałam sobie opinie innych, doszłam do wniosku, że wszystko ze mną w porządku. Książka jest po prostu mocno przeciętna. Jak dla mnie to nawet bardzo słaba. Z przyjemnością wystawiłabym jej jedynkę, ale ostatecznie daję jej dwóję – za Livvy, bardziej ogarniętą rodaczkę Ricka, za wzmianki kulturowe i turystyczne. To były jedyne rozdziały, które czytałam z nieco większym zainteresowaniem.

środa, 20 listopada 2013

Szwajcaria, odcinek 7: Berno w pierwszej odsłonie


Najsilniejsze są rekomendacje padające z ust znanych i lubianych przez nas osób. Rodziny, przyjaciół, znajomych. Uśmiechająca się, czasem nawet nadgorliwie, pani z telewizyjnej reklamy chwali daną rzecz, ale nie robi tego bezinteresownie. Patrzę na nią i myślę sobie: „ale ściemniasz, kobieto”. Zupełnie inaczej jest, gdy te same słowa wypowiada ktoś, kogo znam.




Kiedy zatem pewnego dnia Połówek wrócił z pracy i w podekscytowany sposób zaczął: „Opowiem Ci, jakiego miałem dziś klienta...” z zainteresowaniem wytężyłam słuch. Ów klient opowiedział mu o swoim urlopie w Szwajcarii i o wielkim wrażeniu, jakie wywarła na niego stolica tego kraju. To nie była chłodna relacja z wycieczki, to był pean do Berna. I to w najczystszej postaci.



Zjadany obiad odszedł wtedy na drugi plan. Najważniejsze wówczas było to, co chciał mi powtórzyć mój podekscytowany towarzysz. Jego entuzjazm szybko mi się udzielił, kiedy słuchałam kolejnych wyrazów zachwytu nad tym niezbyt mi znanym miastem. I to właśnie wtedy, w czasie spożywania obiadu, zakiełkowało u mnie ziarno ciekawości i pragnienia, by zobaczyć to wszystko, o czym przed chwilą usłyszałam.




Kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę w Bernie był niedzielny poranek, a miasto – idealnie dla mnie – niemalże świeciło pustkami. Czuć było tę leniwą atmosferę weekendowej sielanki. Gdzieniegdzie tylko spotkać można było porannych ptaszków sączących gorące napoje z filiżanek. Miasto zwiedzałam po lekkim śniadaniu, niewielkiej i niedopitej filiżance kawy z mlekiem, a mijane przeze mnie restauracje z krzesłami i stolikami na świeżym powietrzu wyjątkowo na mnie nie oddziaływały.




Jedna z największych atrakcji miasta – wyniosła gotycka katedra, St. Vinzent Münster, była o tej porze niedostępna dla zwykłych szaraków. Zatrzymałam się przed nią, by jeszcze raz rzucić okiem na godziny otwarcia, a czekanie do 11:30, kiedy drzwi świątyni miały stanąć przede mną otworem, wydało mi się całą wiecznością. Z przyjemnością przeniosłam za to wzrok na zgromadzoną nieopodal grupkę kobiet w ciekawych berneńskich kostiumach i niecodziennych okryciach głowy. Grono niewiast przygotowywało się najwyraźniej do jakiejś uroczystości, a w katedrze miała mieć miejsce próba generalna. W miarę subtelnie zerkałam na niecodziennie odziane kobiety, choć zapewne ich uwadze nie umknęła moja osoba i wycelowany w ich stronę aparat.




Katedra zwieńczona jest stumetrową – ponoć najwyższą w całym kraju – wieżą, z której, jak głosi wieść gminna, rozciąga się panorama zapierająca dech w piersiach. Tych męskich i żeńskich. Nie dane było mi to sprawdzić, bo oto okazało się, że nieprawdę mówi przysłowie „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” i czasami dłuższe zabawienie w łóżku jest lepszą opcją niż wczesnoporanne zwiedzanie. Poza tym niefortunny zbieg okoliczności sprawił, że wieżę okalały szpecące rusztowania i nie miałam pewności, czy ktokolwiek jest wpuszczany na jej szczyt.




Platformę widokową położoną nieopodal katedry miałam za to na swój prywatny użytek. I jeśli z tamtego punktu widzenia położone poniżej „dolne miasto” i wszystko to, co je okalało, prezentowało się w istocie ciekawie, to nie trzeba być geniuszem, by domyślić się, że widok z wieży musi być doprawdy wart pokonania tych 344 stopni, które dla niektórych wydawać by się mogły wspinaczką na Mount Everest.




Berneńskie Stare Miasto jest dość przyjazne piechurom. Nie sposób się zanadto zmęczyć przechadzając się po nim. Tutejsza starówka składa się w zasadzie z trzech głównych ulic biegnących równolegle do siebie. Cechą charakterystyczną tego miejsca są zadaszone przejścia. Podcienia z arkadami ciągną się przez kilka kilometrów i zapewniają schronienie przed ewentualnym deszczem. Berno można zatem całkiem swobodnie zwiedzać w brzydką pogodę, choć naturalnie całość prezentuje się dużo ładniej, kiedy oświecają ją promienie słoneczne. W czasie spaceru szybko rzuca się w oczy duża ilość fontann wypełnionych czystą wodą. Z góry spoglądają na przechodniów przeróżne figury, którymi zwieńczono fontanny.



fontanna była tylko pretekstem :)



Starówka w Bernie zachowała średniowieczny układ urbanistyczny, a jej urodę doceniono poprzez umieszczenie jej w 1983 roku na liście UNESCO. W nietypowych miejscach ulokowano różne sklepiki i restauracje. Aby dostać się do nich, trzeba często przekroczyć drewniane drzwi i zejść po schodach do „podziemia”.




Tego poranka prawie wszystkie drzwi były zamknięte, a ja po raz pierwszy zdałam sobie wtedy sprawę, że trochę tracę zwiedzając miasto w niedzielę, a nie w dzień powszedni. Często mówi się, że skarbem i duszą danego miejsca są ludzie, a tych na berneńskich ulicach było wtedy jak na lekarstwo. Nie mogłam podejrzeć ich rytmu życia, przyjrzeć się ich twarzom, ale mimo to nie cierpiałam na brak zajęć.




„Szału nie ma” - z lekkim rozczarowaniem stwierdziłam wtedy kilkukrotnie. Podświadomie chciałam czegoś więcej. I czegoś mi tu brakowało. Miasto było czyste, ładne i przyjemne, ale ta jego uroda nie powalała mnie na kolana. A bardzo chciałam być wtedy znokautowana.




urzekł mnie kolor rzeki Aare


Po kilku godzinach spacerowania miałam już nieco dość monochromatycznych budynków, które na szczęście ożywiały liczne doniczki z kwiatami. Przypomniała mi się wtedy zwiedzona Brugia i mój zachwyt nad nią. A potem uświadomiłam sobie, że już nie chcę tu być. Poddałam się przyciągającej mnie sile – sile auta zaparkowanego na pobliskim parkingu i szwajcarskiej prowincji, którą pokochałam od pierwszego wejrzenia. „Dlaczego mam być tutaj, kiedy mogę być tam?” – pomyślałam wizualizując sobie te wszystkie majestatyczne góry i zamki, które oglądałam kilka dni przed przyjazdem do Berna. „Chodźmy już stąd” – powiedziałam do Połówka. Wcale, ale to wcale mnie nie zdziwiło, że nie protestował. Nie po raz pierwszy czuliśmy to samo.


niedziela, 17 listopada 2013

"Adwokat" się nie broni, czyli wrażenia po seansie "The Counsellor"

Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda.

Kiedy dzień przed premierą „Counsellora” zwróciłam się do Połówka podekscytowanym głosem: „to już jutro!”, usłyszałam krótkie: „mam dla ciebie złe wiadomości”. „Nic mi nie mów! Nie chce tego słyszeć!” - oburzyłam się. „Chcę iść do kina nieskażona złymi recenzjami”. „Jak mi powiesz, na co narzekają recenzenci, to na pewno zwrócę na to uwagę”.



Do końca wierzyłam, że krytycy się mylą i że filmu z taką plejadą gwiazd, z takim reżyserem nie można zepsuć. A jednak. Można.

Zwiastun „Counsellora”, znanego w Polsce pod tytułem „Adwokat”, spodobał mi się od kilku pierwszych sekund. "Sail" - użyta w nim piosenka - niezwykle wpadła mi w ucho i ilekroć jej potem słuchałam, myślałam o nadchodzącej premierze i emocjach, które mnie czekały. Bo przecież miało być tak pięknie. Trailer mi to obiecywał. Zapowiadał intrygujący i dobry film z wartką akcją. A tymczasem po zakończonym seansie poczułam się nieco oszukana.

Głównym bohaterem filmu jest tytułowy adwokat grany przez Michaela Fassbendera. Mężczyzna stosunkowo młody i przystojny. Nie znamy jego imienia i tak naprawdę mało o nim wiemy. Szybko za to dowiadujemy się, że adwokat jest do szaleństwa zakochany w swojej narzeczonej, Laurze (Penélope Cruz), i wcale nie taki mądry na jakiego wygląda.

Pod postacią dorosłego mężczyzny, twardego macho, skrywa się jednak szczeniak, który w kryzysowych momentach kuli ogon, płacze i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Mało też wie o życiu, co udowadnia mieszając się w brudne interesy z narkotykowymi baronami. Choć na brak pieniędzy narzekać nie może, pokusa łatwego zarobku bierze górę nad rozumem. Wierzy, że to jednorazowa operacja, która pójdzie jak po maśle. Nie będzie żadnych komplikacji, nie będzie żadnych nieprzyjemnych następstw. A to błąd. Bo kiedy wkłada się nos do ula, trudno oczekiwać, że nie zostanie się ukąszonym przez pszczoły.

Film jest nie tyle zły co po prostu rozczarowujący.

Scena łóżkowa otwierająca film zdradza charakter „Counsellora”. Oprócz tego, że jest zupełnie zbędna i nieco żenująca, jest też pretensjonalna i przegadana. Za dużo gadania, za mało akcji. I tak w zasadzie mogłabym podsumować cały film, a już z pewnością pierwszą jego połowę, kiedy to akcja toczy się mozolnie i z trudem niczym wóz o kwadratowych kołach.

Gdyby tak okroić film z jego filozoficznych wynurzeń i przydługawych dialogów, a jednocześnie dodać do niego więcej dynamiki, byłoby pewnie ciekawiej. Scenariuszowi -autorstwa znanego amerykańskiego pisarza, Cormaca McCarthy’ego – brakuje lekkości i tego czegoś, co uczyniłoby film bardziej strawnym. Sztukę pisania książek bardzo dobrze opanował, ze scenariuszami jest już gorzej. I to chyba właśnie tu, w tym scenariuszu, leży pies pogrzebany.

Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że „Adwokat” Ridleya Scotta nie wykorzystał potencjału aktorów. Taka plejada gwiazd, a taki słaby blask od nich padający. Żadna z kreacji aktorskich mnie nie uwiodła, żaden z bohaterów nie wzbudził we mnie większych emocji i sympatii. Może właśnie dlatego, że aktorzy byli niczym psy na łańcuchach – ich ruchy i pole popisu były znacznie zawężone. Javier Bardem jako Reiner jest dobry, ale nie tak imponujący jak chociażby w „Skyfall”. Jego żona, Penélope Cruz, ma jeszcze gorzej. Jej rola ogranicza się w zasadzie do jęczenia, słodkiego gadania i błyskania śnieżnobiałymi zębami. Stać ją na więcej, tu jednak nie miała zbyt dużego pola do manewru.

Dużo bardziej wyrazistą rolę ma Cameron Diaz wcielająca się w Malkinę, partnerkę Reinera (Javier Bardem). Jest drapieżna i bezwzględna niczym jej pupilki, udomowione gepardy. Taka oziębła Wicked Witch. Nieobliczalna i wyrachowana femme fatale z nieciekawą przeszłością i zwariowanymi pomysłami w głowie. Ale i ona mnie nie przekonała do siebie. Ilekroć na nią patrzyłam, nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że mam do czynienia z tanią dziwką. Starą i wymęczoną przez życie. Złoty ząb, niekorzystny makijaż oczu i tatuaże z pewnością nie podkreślały jej urody. Niestety aktorce brak świeżości, a lata ostrego imprezowania odbijają się na jej twarzy.

Druga połowa była dla mnie ciekawsza, ale nie na tyle mocna i wciskająca w fotel, by „Adwokat” zyskał w moich oczach. Akcja nieco przyspieszyła, ale emocje nadal były takie jak przy grzybobraniu. Chyba każda z trzydziestu osób obecnych na sali kinowej domyślała się, jak skończy się ta historia. Z gangami narkotykowymi po prostu się nie zadaje. Nie można wejść do szamba i wyjść z niego czystym i pachnącym. Nie było suspensu, nie było zaskoczenia. Była za to kara za naiwność, za chciwość i za lekkomyślność.

Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda. Muszę jednak zgodzić się z negatywnymi komentarzami i z zawiedzionymi recenzentami. „Adwokat” rozczarowuje. Dłuży się. Przynudza, a niekiedy nawet żenuje. Drażni niespójnością. Wypada dość blado na tle innych tegorocznych produkcji takich chociażby jak „Prisoners” czy wspomniana niedawno „Philomena”.

Szkoda zmarnowanego potencjału. Kiedyś pewnie jeszcze go obejrzę. Może wtedy zmienię zdanie, albo dojrzę w nim coś, czego nie widzę teraz – jakąś głębię, symbolikę, ciekawy klimat. Pierwsze wrażenia są jednak kiepskie, a film dość średni.


piątek, 15 listopada 2013

"Philomena", czyli jeszcze jedna pseudorecenzja

Pchana przez własną niecierpliwość w oczekiwaniu na „Counsellora” trafiłam do kina w czwartkowy wieczór. Udałam się tam, by obejrzeć „Philomenę” i choć częściowo zrekompensować sobie przeżyte męki i nieznośnie ciągnące się dni, w których z utęsknieniem wyczekiwałam premiery tegoż pierwszego w moim miejscowym kinie.


„Philomena” to wyreżyserowany przez Stephena Frearsa, oparty na faktach brytyjski dramat, który od pierwszego listopada bieżącego roku można oglądać w irlandzkich kinach, a w polskich zagości najprawdopodobniej dopiero pod koniec lutego 2014 roku.

Irlandia to mały kraj, w którym plotki szybko się roznoszą. Wieść gminna głosiła, że najnowszy film Frearsa to solidna produkcja, który zdecydowanie warto zobaczyć. Szczęśliwym trafem jej treść nie została przeinaczona, jak to często bywa w przypadku zabawy w „głuchy telefon” i do mojego miasta dotarła w niezmienionej postaci, całkowicie zgodna z wyrokiem wypowiedzianymi przez pierwszego recenzenta: not guilty, co w przełożeniu na prosty język oznacza tyle, że po seansie nie będzie się obarczało filmu winą o kradzież cennych 90 minut z życia.

Tytułową bohaterką jest zaawansowana wiekowo Irlandka, która jako dziecko trafiła pod skrzydła sióstr zakonnych. Los nie był dla niej łaskawy. W wieku sześciu lat została praktycznie osierocona. Najpierw jej matka zmarła na gruźlicę, a niedługo później jej ojciec oddał ją i trzy jej siostry zakonnicom, zostawiając sobie w domu tylko trzech synów. Nie był w stanie utrzymać wszystkich dzieci. Wyrosła zatem Philomena w „domu Bożym” na totalną ignorantkę w sprawach uciech cielesnych, a kiedy opuściła siostry zakonne, by rozpocząć dorosłe życie, szybko urósł jej brzuch. Bynajmniej nie z powodu nadużywania szóstego grzechu głównego. Niewinnie zapowiadający się ciepły jesienny wieczór stał się dla osiemnastoletniej Philomeny początkiem czegoś nowego – życia, które zakiełkowało pod jej sercem – i wstępem do wielu późniejszych cierpień.

Siostry zakonne, rzecz jasna, szybko uświadamiają jej, jak okropnie haniebnego czynu się dopuściła. Straszą ją diabłem i wiecznym potępieniem. Przede wszystkim jednak nie dają jej szansy na normalne macierzyństwo. Philomena, jak zresztą reszta „upadłych kobiet” przebywających pod kuratelą siostrzyczek, ma przede wszystkim pracować w pralni. Na dziecko ma wystarczyć jej godzina dziennie. I to tylko przez nieco ponad trzy lata życia Anthony’ego. Niedługo później chłopiec zostaje oddany do adopcji. Matka nie ma czasu ani na pożegnanie, ani na ostatniego całusa. Tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia – siostra przełożona już dawno zadbała o to, by grzeszna dziewczyna zrzekła się praw rodzicielskich. Jej uczucia, jej pragnienia nie mają dla nich żadnego znaczenia.

Od tego traumatycznego dnia, w którym odebrano Philomenie Anthony’ego, upłynęło 50 lat. Zjadana przez wyrzuty sumienia, trawiona przez smutek, wreszcie wyznaje swój sekret córce. Informuje ją o dziecku, które urodziła w wieku 19 lat i które jej odebrano. Niedługo później wyrusza z Martinem, dziennikarzem politycznym, w podróż, która ma na celu odnalezienie jej syna.

Niech nie zmyli Was tematyka filmu. Choć opisana historia jest smutna, a „Philomena” jest dramatem, film nie jest absolutnie przytłaczający. „Skrojono” go tak zgrabnie, że całość jest lekka, wciągająca, interesująca, ale przede wszystkim… zabawna. Film wzbogacono o humorystyczne elementy, przez co „Philomena”  – mimo że sama w sobie jest smutną produkcją i naraża co wrażliwszych na łzy wzruszenia – jest  lekkostrawna i dziwnie relaksująca. Nie pomiata widzem, nie dręczy go, nie maltretuje swoją ciężkością. Ujmuje za to inteligentnym dowcipem, dzięki czemu kinowa sala systematycznie pobrzmiewa wesołym rechotem. Żonglerka dramatem i komedią wypadła twórcom „Philomeny” nad wyraz sprawnie, dzięki czemu film jest wdzięczną i kuszącą pozycją w kinowym repertuarze.

Duet Philomena Lee (Judi Dench) – Martin Sixsmith (Steve Coogan, będący także współautorem scenariusza) jest bardzo przyjemny do oglądania, choć bohaterzy znacznie się od siebie różnią. Nie tylko pod względem wieku, ale także prezentowanej postawy i wiary. Philomena jest poczciwą i prostoduszną staruszką, którą zachwyca uprzejmość hotelowej obsługi i czekoladki pozostawione na poduszce w jej pokoju. Martin jest cynikiem, bacznym obserwatorem i dziennikarzem o bystrym umyśle. Ona jest pokorną chrześcijanką, on sarkastycznym ateistą. Różnice zdań są nieuniknione.

„Philomena” przeszła moje oczekiwania. Rekomendacje innych były w pełni uzasadnione, a miejsca w kinie znacznie zapełnione. Nieco ponad dziewięćdziesiąt minut projekcji upłynęło mi w naprawdę przyjemnej atmosferze, a kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, naprawdę się zdziwiłam. Byłam pewna, że nie minęła nawet godzina. Podobały mi się świetnie zagrane role, a także to, że twórcy „Philomeny” nie próbowali narzucić nam swojego zdania na temat zachowania sióstr i polityki Kościoła katolickiego. Nie osądzali, nie prezentowali jednostronnego podejścia. Ocenę pozostawiono widzom.

Post wzbogaciłam paroma szczegółami, o których widz nie dowie się z filmu. Można na nie natrafić czytając publikacje poświęcone Philomenie Lee. Film do tego stopnia mnie zainteresował, że postanowiłam zapoznać się z całą historią, którą jakiś czas temu spisał Martin Sixsmith. Książka poświęcona Philomenie i Anthony’emu – „The Lost Child of Philomena Lee” – niedługo do mnie dotrze, co mnie oczywiście bardzo cieszy.  Tymczasem w piątkowy wieczór wybieram się na długo wyczekiwaną premierę „Counsellora”, choć pierwsze głosy wielkich recenzentów głoszą, że film jest do bani. Cóż, powiem jak Philomena: I don’t give a sh...shiny shoe what they say. Nie byłabym sobą, gdybym sama nie przekonała się, czy warto go obejrzeć.

sobota, 9 listopada 2013

Z wizytą w najładniejszej irlandzkiej wiosce - Adare (3)


W obrębie Adare znajdują się trzy hotele - co doskonale świadczy o tym, jak dużym zainteresowaniem cieszy się wioska - ale już na pierwszy rzut oka widać, że Adare Manor nie jest takim samym hotelem jak dwa pozostałe: centralnie położony Dunraven Hotel, w którym niegdyś przebywała Gwyneth Paltrow i leżący na obrzeżach Fitzgerald’s Woodland House Hotel.



Adare Manor jest jak Sprite, dwa pozostałe jak pragnienie – nie mają z nim szans. Wyróżnia go nie tylko elegancka, neogotycka sylwetka, ale także specyficzna aura nadająca mu szyku i wyniosłości. Adare Manor przywodzi na myśl jakże widowiskowe sylwetki francuskich zamków nad Loarą, ale nie tylko dlatego, że zaopatrzony jest w ogród zaprojektowany na modłę francuską. Ci, którzy wyczuwają od niego jakiś powiew arystokracji, nie mylą się. Dworek nie powstał tu w celu komercyjnym. Jego pierwotnym  przeznaczeniem było odgrywanie roli pięknego, ale jednocześnie funkcjonalnego domu dla hrabiostwa Dunraven, odpowiedzialnego za budowę uroczych chatek krytych strzechą, które mieliście okazję zobaczyć we wcześniejszych postach.




Budowę dworku rozpoczęto w 1830 roku na życzenie drugiego hrabiego Dunraven i prowadzoną ją przez trzydzieści lat. Do pracy zatrudniono wybitnych architektów, murarzy i kamieniarzy. Nad całością prac aż do swojej śmierci czuwał Irlandczyk, James Connolly. Robił to przez 21 lat, co hrabia należycie docenił tablicą pamiątkową powstałą w dowód wdzięczności, a także jako wyraz jego przyjaźni do Connolly’ego. Niestety los nie był łaskawy dla samego hrabiego. Dna moczanowa systematycznie upuszczała z niego życie, a budowa nieznośnie się przeciągała. W efekcie hrabia nie doczekał ukończenia swej wymarzonej rezydencji i zmarł w wieku 67 lat.




Szczęśliwie dla niego, a także dla lokalnej ludności, która borykała się z panoszącym się na wyspie głodem, prace nad rezydencją dokończył jego syn, Edwin, trzeci hrabia Dunraven. To właśnie jemu przypisuje się zaprojektowanie ładnego, francuskiego ogrodu, w którym można sobie pospacerować nawet nie będąc gościem hotelu. Rezydencja została wzbogacona o 52 kominki i 365 okien odpowiadających ilości tygodni i dni w roku.



Adare Manor pozostał w rękach rodziny Dunraven aż do 1982 roku, kiedy to siódmy hrabia, nieszczęśliwie dotknięty w dzieciństwie chorobą Heinego-Medina, postanowił wystawić rodzinny pałacyk na sprzedaż. Był to nie tyle kaprys „panicza”, co po prostu przykra konieczność związana z utrzymaniem tak ogromnej rezydencji. Pięć lat później dworek trafił w ręce Toma Kane’a z Florydy, Amerykanina o irlandzkich korzeniach. Tom kupił go nigdy nie obejrzawszy na żywo. Bogatemu nikt nie zabroni, prawda? I tak rozpoczęła się nowa era w historii rezydencji.




Tom postanowił przeistoczyć rezydencję w elegancki hotel z duszą i był na dobrej drodze ku sukcesowi. Pieczołowicie odzyskiwał oryginalne wyposażenie częściowo rozprzedane wśród lokalnej ludności i usilnie pracował nad przywróceniem rezydencji chwały. To dzięki niemu na zamkowych gruntach pojawił się prosty pomnik przedstawiający martwego żołnierza z narzutą zakrywającą mu twarz i większość ciała. Nie pasuje do koncepcji luksusowego hotelu? Być może. Zdaje się jednak, że Tom nie dbał o to. Pomnik wzniesiono ku pamięci wszystkich tych irlandzkich żołnierzy, którzy polegli na wojnie w Wietnamie. Choć Tom był milionerem, jego droga nie zawsze była usłana różami. Przeżył raka, przeżył wojnę w Wietnamie. Niektórzy nie mieli tego szczęścia. To dla nich jest ten pomnik.





Dziś Adare Manor prezentuje się naprawdę okazale i jest luksusowym przybytkiem pięciogwiazdkowym po raz kolejny z rzędu okrzykniętym „wiodącym irlandzkim hotelem”. To wspaniały „podarunek” Amerykanina dla narodu amerykańskiego tłumnie nawiedzającego Irlandię i stanowiącego znaczny procent klienteli. Nie byle jakiej klienteli, należałoby dodać. We wrześniu 1998 roku gościł tu sam Bill Clinton. A na 18-dołkowym polu golfowym zaprojektowanym przez samego Roberta Trenta Jonesa, grały nie tylko takie sławy jak: John Travolta, Tiger Woods, czy wspomniany Clinton, lecz także odbywały się w latach 2007 i 2008 otwarte turnieje golfa, Irish Open. Z prawie 900 akrami ziemi, ze swoim dużym hallem zainspirowanym Salą Lustrzaną w Pałacu Wersalskim, starannie wykończonymi schodami, 62 gustownie urządzonymi pokojami i francuskim ogrodem stanowi crème de la crème dla „francuskich piesków”.


wtorek, 5 listopada 2013

Pseudorecenzja "Nauczyciela" Franka McCourta


O Franku McCourt, „amerykańskim” pisarzu z irlandzkimi korzeniami, słyszał chyba każdy, kto choć trochę interesuje się literaturą. Dziwnie jest mi nazywać go Amerykaninem choćby ze względu na jego dzieciństwo, irlandzkich rodziców, przodków i takież nazwisko. Choć większą część życia pisarz spędził w USA, gdzie się urodził, to jednak te kilkanaście młodzieńczych lat spędzonych w Irlandii bezdyskusyjnie odcisnęło na nim niezatarte piętno i dość mocno go ukształtowało. Z kolei charakterystyczny irlandzki akcent przez długi czas nie pozwalał zapomnieć ani Frankowi ani jego środowisku, skąd wywodzą się jego korzenie.

Dorobek literacki McCourta jest nad wyraz skromny, ale jednocześnie imponujący. Wszak nie liczy się ilość, lecz jakość. Z trzech napisanych przez niego książek największy rozgłos uzyskała ta pierwsza, „Prochy Angeli” (1996), poświęcona jego, jakże dalekiemu od beztroski, dzieciństwu w irlandzkim Limericku. To właśnie ona przyniosła mu sławę, rozgłos, sukces i pieniądze. To ona diametralnie odmieniła życie mającego wówczas 66 lat Franka. Z „niewidzialnego człowieka”* przeistoczyła go w „media darling”, którym nagle interesują się niemal wszyscy.

Trzy lata później na rynku pojawiła się druga powieść McCourta „’Tis” będąca kontynuacją losów Franka, tym razem na ziemi Wuja Sama, gdzie nasz młody bohater rozpoczyna dorosłe życie. „Teacher Man” („Nauczyciel”) opublikowany w 2005 roku okazał się łabędzim śpiewem pisarza. McCourt zmarł cztery lata później, dokładnie miesiąc przed swoimi 79. urodzinami. Jakkolwiek absurdalnie by to zabrzmiało: wraz z nim zmarły też wszystkie powieści nienarodzone, które nie zdążyły jeszcze wyjść spod jego pióra. Wątpię, by McCourt - posiadający dar gadulstwa i jakże bogate doświadczenia – nie miał już żadnej ciekawej historii do opisania.

McCourt zaistniał jako pisarz w wieku 66 lat. Gdyby ktoś zastanawiał się, co zabrało mu tak dużo czasu, Frank umieścił odpowiedź na kartach swej ostatniej powieści: „uczyłem”**. Przez całe trzydzieści lat swojego życia pisarz robił to, co u niektórych wywołuje koszmary nocne i to, co wraz z upływem czasu traci na prestiżu. Uczył. I o tym właśnie jest „Teacher Man”, książka, o której chciałam napisać dziś parę słów.

„Nauczyciel” to nie poradnik dla nowicjuszy, to nie żaden zbiór złotych rad i wskazówek. To nie książka objawiająca nam sposób na to, jak stać się idealnym nauczycielem i ekspertem w swoim fachu. Nie jest to również powieść traktująca stricte o nauczycielach i edukacyjnym światku. Nie jest to pozycja od nauczyciela tylko i wyłącznie dla nauczycieli, lub dla tych, którzy myślą o obraniu takiej ścieżki.

O czym zatem jest „Teacher Man”? Przede wszystkim o człowieku niedoskonałym, a dopiero później o nauczycielu, który przechodzi przez różne stadia. Na początku jest tylko zwykłym żółtodziobem, który na starcie swojej kariery w nowojorskich szkołach średnich porusza się nieco po omacku. Poczciwą metodą prób i błędów uczy się, jak zapanować nad amerykańskimi nastolatkami: dzieciakami nie zawsze z dobrych domów, nabuzowanych hormonami, zbuntowanymi, zakochanymi, rozkapryszonymi, znudzonymi… Sam musi wypracować sobie metodę. Te, które zna z własnego, irlandzkiego podwórka, nie bardzo dają się zastosować w nowym, amerykańskim otoczeniu. Bo w Irlandii za jakiego czasów nie było nastolatków. Widziało ich się tylko w amerykańskich filmach: humorzastych, gburowatych, złośliwych. W Irlandii były tylko dzieci. Dzieci, które do czternastego roku życia chodziły do szkoły, a za nieposłuszeństwo i złe zachowanie dostawały porządne lanie.

Nie bez kozery zwykło się raczyć wrogów klątwą: „obyś cudze dzieci uczył”. Ten zawód wymaga nie tylko twardego charakteru i predyspozycji, lecz także pewnego rodzaju elastyczności: aby naprawdę dotrzeć do ucznia, trzeba nieraz wyjść ze swojej nauczycielskiej skóry i przeistoczyć się w rolę psychologa, pocieszyciela, matki/ojca, przyjaciela…

„Teacher Man” to także powieść o stopniowym samodoskonaleniu się. Nauczyciel-żółtodziób z pierwszych stron książki staje się w jej późniejszej części doświadczonym wyjadaczem chleba z silnie rozwiniętym „psim instynktem”, dzięki któremu już po kilku minutach spotkania z nową klasą, jest w stanie wywęszyć jej „skład chemiczny”. To powieść także o nieprzewidywalności życia i o spełnianiu marzeń. Czasami trzeba czekać na ich realizację długie lata, ale jak pokazuje przykład autora, cierpliwość popłaca.

McCourt zgrabnie przemyca do powieści historie z własnego życia. To między innymi dzięki nim książka nie jest suchym zapiskiem jego nauczycielskiej kariery. „Teacher Man” jest nade wszystko pamiętnikiem, o czym informuje w podtytule słowo „A memoir”. A jako że w pamiętniku zwykło się zapisywać swoje prawdziwe, ukryte nieraz myśli, „Nauczyciel” nie raczy nas politycznie poprawną papką. McCourt nie bał się napisać tego, co zapewne nie raz i nie dwa w chwilach słabości i zwątpienia pomyślało sobie większość nauczycieli. I choć nie do końca pochwalam niektóre czyny pisarza z jego prywatnego życia, to jednak podoba mi się to, że Frank w swojej książce pisze prawdę. Że nie usiłuje się wybielać i uchodzić za ideał.

Podobały mi się jego niekonwencjonalne metody nauczania: niestandardowe lekcje leksyki, zajęcia kreatywnego pisania, bardzo ludzkie i życzliwe podejście do ucznia. Czasami mu współczułam, czasami zazdrościłam. Ubolewałam nad tym, że nie mogę przeczytać prac domowych jego uczniów, bo ich tematyka była niezwykle pomysłowa i interesująca. I takie też zapewne były prace, bo jak nieraz udowodnili Frankowi jego podopieczni podrabiając usprawiedliwienia, na brak bujnej wyobraźni zdecydowanie nie mogli narzekać.

Przyjemna lektura o niestandardowym nauczycielu z dziwnym akcentem i momentami niewyparzoną gębą, który potrafił zdobyć szacunek i uwagę nie ograniczając się do tradycyjnych metod przykuwania uwagi amerykańskiego ucznia – jedzenia i seksu.


 

____

* ”In the world outside the school I was invisible”

** “I was teaching, that’s what took me so long”

piątek, 1 listopada 2013

Z wizytą w najładniejszej irlandzkiej wiosce - Adare (2)


Wiedziałam, czego się spodziewać. Sława Adare wybiega daleko poza granice wyspy, co też owocuje dużym napływem turystów. Łudziłam się jednak, że odwiedzając Adare na początku tygodnia, uda mi się uniknąć tłumu. Tymczasem, kiedy przyjechaliśmy na parking usytuowany za Adare Heritage Centre, lekko się zdziwiłam zastanym obrazkiem. Nagle okazało się, że praktycznie wszystkie miejsca parkingowe są zajęte przez samochody i „uwielbiane” przeze mnie autokary, w tym zielone Paddywagony. Jakże naiwne okazało się moje myślenie. Kiedy obrzuciłam parking szybkim spojrzeniem, doszłam do wniosku, że jedynymi osobami, które próżnowały w ten dzień, byliśmy my – powinniśmy byli stawić się tutaj o kilka godzin wcześniej.




"Please Keep Off The Grass? W razie czego powiem, że nie umiem czytać" ;)


Wizyta w Adare Heritage Centre [Centrum Dziedzictwa Adare] szybko jednak pokazała, że nie jest tak źle. Bo chociaż w budynku nie było pusto, to jednak nie trzeba było przepychać się łokciami. Przyjezdni jakoś magicznie się rozpierzchli, przez co nie musiałam sobie torować drogi do recepcji, gdzie królowała – jak się wkrótce okazało – przesympatyczna Irlandka.



Vera to nieco starsza pani, która w błyskawicznym tempie poszerzyła nieliczne grono tych, których od pierwszej minuty obdarzyłam szczerą sympatią. Energiczna, uśmiechnięta, dowcipna - idealna kandydatka nie tylko na wymarzoną panią przewodnik, lecz także mamę, ciocię, babcię. Do tego miała wrodzony dar irlandzkiego gadulstwa i schlebiania, który w błyskawiczny sposób przełamuje wszystkie bariery. Już po krótkiej rozmowie przechrzciła Połówka na Paddy’ego [„Wyglądasz jak stary, dobry Paddy!] i pozyskała także jego sympatię.



W Adare Heritage Centre znajduje się także informacja turystyczna, kawiarenka i sklepik z rękodziełem i pamiątkami. Do tego ostatniego nawet nie pofatygowałam się zajrzeć, kiedy spostrzegłam, że wyłożone na widoku płyty CD High Kings są… o kilka euro droższe niż ma to miejsce na przykład w Tesco, gdzie też ponad rok temu nabyłam swój krążek. Miejsce to automatycznie straciło w moich oczach, bo nie lubię być traktowana przedmiotowo. A tutaj najwyraźniej właściciel obrał bezceremonialną politykę drenażu portfeli turystów. Nie ze mną takie numery, Brunner!




Warto jednak rozpocząć przygodę z Adare od zapoznania się z jej historią, a to umożliwia nam Adare Historical Centre usytuowane pod tym samym dachem, niemalże naprzeciwko recepcji. Ci, którzy zdecydują się na taki krok, powinni wykupić „combined ticket” za 8€, który umożliwi obejrzenie wystaw, zapoznanie się z materiałem audio-wizualnym, przeszłością monastycznych obiektów wioski, lecz nade wszystko otworzy nam wrota do Desmond Castle, kolejnej perełki Adare.



Zamek, zwany czasami Desmond Castle lub po prostu Adare Castle, jest anglonormańską budowlą z XIII wieku malowniczo położoną nad brzegiem rzeki Maigue. Desmondowie, od których wzięła się jego nazwa, zamieszkiwali go jedynie przez część XVI wieku. Spora część jego historii wiąże się natomiast z rodem Fitzgerald, hrabiostwa Kildare, które urzędowało w nim przez blisko 300 lat aż do 1536 roku, kiedy to na irlandzkiej scenie pojawił się Henryk VIII, a zamek został przekazany Desmondom. Kiedyś zamek pełnił niezwykle strategiczną funkcję, ale po najeździe Cromwella i zniszczeniom przez niego spowodowanym, znaczenie twierdzy zostało znacznie zredukowane. Dziś twierdza jest jedynie malowniczą ruiną, nadal jednak godną zainteresowania. Można ją zwiedzać tyko od lipca do końca września.



Jasnym stało się dla nas, że będąc w Adare nie możemy pominąć zamku. Kiedy zaraz po naszym przyjeździe Vera poinformowała nas, że o 14:00 zabierze nas do niego bus odjeżdżający z parkingu na tyłach centrum, po raz drugi tego dnia spotkało mnie zdziwienie. „Jakby nie można było się do niego przejść. Czego nie robi się dla leniwych turystów” – stwierdziłam w myślach. Niedługo później zrozumiałam swój błąd w rozumowaniu i pochwaliłam ideę busa.




Po obejrzeniu wystaw pozostało nam sporo wolnego czasu i to właśnie wtedy postanowiliśmy udać się na spacer wśród kolorowych chatek krytych strzechą, a także dotrzeć do monastycznych zabytków Adare. W drodze do augustiańskiego opactwa leżącego naprzeciwko zamku mijały nas setki samochodów. I choć odległość od centrum turystycznego nie jest nie wiadomo jak wielka, to jednak trasa z pewnością nie zalicza się do najbezpieczniejszych. Pech chciał, że najładniejszy widok na zamek rozciąga się właśnie z mostu na rzece, ale dostanie się na niego graniczyło z cudem i zakrawało na misję samobójczą.



O 14:00 siedzieliśmy już w busie, wraz z Verą, kierowcą - panem O’Shea - i siódemką Amerykanów z Colorado. Jak później, już po powrocie do centrum, wyznała nam Vera, mają bardzo wielu turystów z USA: głównie z Północnej Karoliny i Colorado właśnie. Przejazd trwał krótko, ale pani przewodnik nie próżnowała: już od chwili wejścia na pokład busa zaczęła wprowadzać nas w historię Adare. Przed wejściem do zamku poinformowała, by nie brać ze sobą żadnych bagaży. Dźwiganie ciężaru było absolutnie zbyteczne skoro w busie pozostawał kierowca. „Jeśli coś zginie, wiemy, gdzie szukać pana O’Shea” – zażartowała Vera.



Po otwarciu grubych i solidnych drzwi z drewna ukazał się nam rozległy dziedziniec, a także sponiewierane mury i pozostałości po zapewne imponujących niegdyś pomieszczeniach. Uwagę zdecydowanie przykuwał donżon otoczony fosą, którą obecnie porasta trzcina wraz z malowniczymi pałkami. Zanim jednak dowiedzieliśmy się, co kryje się za jego murami, Vera oprowadziła nas po ruinach great hallu z trzynastowiecznymi oknami z widokiem na rzekę i zdołała złamać serce Połówkowi stwierdzając, że niestety nie można korzystać z widocznych schodów i wchodzić na szczyt murów, bo są one niestabilne i mogłyby zagrażać zdrowiu.



Choć na pierwszy rzut oka wewnątrz murów nie ma zbyt wiele do oglądania, zwiedzanie zamku trwa przez jedną godzinę i zapewniam Was, że jest to naprawdę ciekawe 60 minut lekcji historii, tak naturalnie i sympatycznie przeprowadzonej przez Verę, która robi wszystko, by jej „podopieczni” jak najwięcej wynieśli z tej wizyty. A wcale nie jest to łatwe zadanie, kiedy ma się grupę osób z Ameryki, którym trzeba tłumaczyć, jak wygląda taran.



Kiedy przekroczyliśmy metalowy mostek dający nam dostęp do donżonu i drugiego, małego dziedzińca, czekała na mnie niespodzianka. To, co zobaczyłam, nie było niczym nadzwyczajnym, ale jednocześnie stanowiło obraz, którego nie spodziewałam się tam ujrzeć. Wkroczyliśmy na dziedziniec pokryty rudymi igiełkami, które opadły z rosnących tam cisów, a mnie w tym samym momencie ogarnęło niesamowicie fajne uczucie, które trudno mi opisać. Poczułam się, jakbym wkroczyła do jakiegoś świata bajki, a kiedy później podekscytowana opowiedziałam Połówkowi o tym, co wtedy poczułam, ku mojemu zdziwieniu przyznał mi rację. Doskonale wiedział, o co mi chodzi. Nie mnie jedną ogarnął urok tego miejsca. Choć w czasie naszego oprowadzania niebo zachmurzyło się posępnie i nieco przemoczyło moją cieniutką bluzkę, to wszystko się nie liczyło. Bardzo ciekawe miejsce, zdecydowanie jeden z najciekawszych zamków w hrabstwie Limerick.