wtorek, 30 września 2014

Horror zamiast dramatu, czyli wrażenia po seansie "If I Stay"

Nie znoszę być niepunktualna i nie cierpię osób, które notorycznie mają problem z przychodzeniem na czas. Ale mimo to chyba zacznę regularnie spóźniać się do kina. Tak o 10-15 minut, by pominąć wszystkie reklamy. Nie od dziś bowiem wiadomo, że film zrośnięty jest z reklamą jak bliźniak syjamski i jedno bez drugiego funkcjonować nie chce.

Tak prawdę powiedziawszy to nawet mi one specjalnie nie przeszkadzają. Reklamy, nie bliźniaki. To, co mnie irytuje, to moja podatność na nie. Bo rzadko zdarza się, bym po obejrzeniu jakiegoś przedseansowego zwiastuna, nie pomyślała sobie: „O, to chciałabym zobaczyć!” Skutek przeważnie jest taki sam: idę do kina z nastawieniem „to już ostatni film w najbliższym dziesięcioleciu”, a wychodzę z niego przekonana, że niedługo znów się tam pojawię. To już chyba podchodzi pod jakieś uzależnienie.

 


O „If I Stay” wiedziałam naprawdę niewiele. Ze strzępków zamieszczonych w trailerze tuż przed projekcją „The Grand Seduction” wyciągnęłam najważniejsze dla mnie wnioski: to film z serii tych, na które zabiera się ze sobą ponton, albo przynajmniej kapok, by nie utonąć w morzu łez.

Wyposażona w kamizelkę ratunkową i torbę chusteczek higienicznych wyruszyłam do kina. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że trafiłam na horror, który rozgrywał się bezpośrednio przed moimi oczami. A na to, proszę państwa, się nie pisałam.

Od głośnej nastolatki w kinie gorsza jest chyba tylko jedna rzecz: cała grupa rozwrzeszczanych małolat, które wręcz proszą się o to, by udzielić im bolesnej lekcji elementarnych zasad dobrego wychowania.

Kiedy zobaczyłam osiem małolat objuczonych żarciem jak wielbłąd pustynny, zajmujących cały rząd przede mną, wiedziałam już, że jest źle. Bo albo doszło do wybuchu trzeciej wojny światowej, a małolaty pomyliły kino z bunkrem, albo przez najbliższe dwie godziny będę skazana na dodatkowe „efekty dźwiękowe”. Krótko mówiąc: byłam w czarnej dupie. To znaczy sali - w czarnej sali byłam.

Jeszcze nie upłynęło pięć minut filmu, a już się zaczęło. Mlaskanie, ciamkanie, siorbanie, przeżuwanie, szuranie i wpierdzielanie całego tego zapasu żarcia, który pewnie wystarczyłby etiopskiej rodzinie na cały rok życia. W międzyczasie zaś głośne gadanie, wymienianie uwag i konsultowanie z psiapsiółkami tego, co się zobaczyło na ekranie.

Nigdy nie sądziłam, że to napiszę, ale teraz po prostu muszę to zrobić: najwyższy czas wprowadzić obowiązkowe testy na inteligencję dla każdego, kto chce przekroczyć próg kina. Bo choć „If I Stay” dostępny jest dla widowni w kategorii wiekowej 12+, to i tak dla niektórych był to zbyt trudny do zrozumienia obraz. Jak dobrze, że we wspomnianej grupie znalazła się choć jedna dziewczyna, która miała dwucyfrowe IQ, bo w przeciwnym razie przez kolejne pół godziny cała reszta próbowałaby zrozumieć to, co właśnie zobaczyła na ekranie. „To jej matka”, „to ona sama w przeszłości” na szczęście wystarczyły, by chwilowo zamknąć smarkulom rozdziawione gęby.

Gdybym tego nie widziała na własne oczy, to może bym nie uwierzyła, że można być tak niewychowanym i bezczelnym. Do wyżej wymienionych czynności dołączyły wkrótce kolejne: nieśmiertelne bawienie się smartphonem, świecenie latarką w telefonie, głośne opowiadanie koleżankom, co się działo, kiedy one akurat były poza salą kinową, odbieranie telefonu i hicior całego wieczoru: stawanie w otwartych drzwiach sali i nawoływanie psiapsiółek. Pierwsze miejsce ex aequo zajmuje także rzucanie popcornem, co ostatecznie niespodziewanie posłużyło mi do rozładowania stresu. Każde uprażone ziarenko z satysfakcją miażdżyłam stopami niczym folię bąbelkową. Kiedy wreszcie na salę wkroczył pracownik kina, by uciszyć małolaty, chciałam go uściskać z wdzięczności.

O fabule samego filmu napisać można naprawdę krótko. „If I Stay” znany w Polsce jako „Zostań, jeśli kochasz” oparty jest na powieści Gayle’a Formana o tym samym tytule. To film, w którym główne role odgrywa para nastolatków: Mia [Chloë Grace Moretz] i Adam [Jamie Blackley]. Obydwoje młodzi, piękni, utalentowani, grający na swoich ukochanych instrumentach muzycznych, a do tego zakochani w sobie. Sielankę burzy tragiczny wypadek samochodowy, w wyniku którego Mia zapada w śpiączkę i doświadcza eksterioryzacji, a mówiąc po ludzku i obrazowo: dziewczyna wychodzi z siebie i staje obok. Mia zostaje tymczasowo uwięziona między życiem i śmiercią. Tylko od niej samej będzie zależało, czy przeżyje. Będzie musiała sobie odpowiedzieć na tytułowe pytanie: If I Stay? Co będzie, jeśli zostanie.

Prawdę powiedziawszy to trochę inaczej wyobrażałam sobie ten film. Myślałam na przykład, że to będzie jakaś chronologiczna całość ujęta w standardowe ramy. Ale chyba przestanę myśleć, bo najwyraźniej mi to nie wychodzi. Dostałam film napakowany flashbackami z „duchem” w roli głównej. Ale uroczym duchem, wypadałoby dodać. Fanką Chloë zostałam po obejrzeniu „Kick-Assa”, gdzie świetnie się spisała jako Hit-Girl. Tu jako Mia nie jest zła, aczkolwiek jej gra nie do końca mnie przekonała, tak samo zresztą jak przedstawiony obraz super wyluzowanych rodziców. Zabrakło mi większych emocji zarówno u niej, jak i u mnie.

Film wcale nie okazał się tak ckliwy, jak myślałam. A mówię to jako osoba, której bezrobocie niestraszne – spokojnie mogłabym zostać zawodową płaczką. Spodziewałam się, że po wyjściu z kina będę miała tak roztarty tusz do rzęs, że spokojnie można by mnie wziąć za Jokera. A tu rozczarowanie: jedna, dwie małe łezki i to wszystko. Wspomnieć jednak muszę, że za moimi plecami odchodziło głośne łkanie i zawodzenie.

Wynudziłam się dość mocno i sama już nie wiem, czy wyrosłam z tego rodzaju filmów, bo jest to produkcja zdecydowanie bardziej nakierowana na nastolatków, czy po prostu zawiodły okoliczności, w jakich go oglądałam. Mimo wszystko miło było sobie popatrzeć na główną parę bohaterów, a już w szczególności na młodziutką Chloë o dziewczęcej, świeżej urodzie i o zmysłowych, naturalnych ustach, których mogłaby jej pozazdrościć celebrytka znana z tego, że jest znana - Natalia Siwiec. Ta pani w swojej sztuczności bije na głowę nawet kultową Barbie.

A tak w ogóle, to nie lubię być oszukiwana – „If I Stay” to kolejny film, w którym nie pojawia się piosenka umieszczona w zwiastunie, mam tu na myśli „Say Something”. Choć ścieżka dźwiękowa w filmie jest dość przyjemna, to jednak czekałam na tę wspomnianą piosenkę. Na próżno.

Może jeszcze kiedyś dam drugą szansę „Zostań, jeśli kochasz” i obejrzę go w domowym zaciszu, teraz jednak mam w planach przeczytanie książki Formana. Film jednak mogłabym podsumować jednym smutnym słowem: rozczarowanie.

piątek, 26 września 2014

Noc Kultury pod znakiem pecha

Pech dopadł mnie już w łóżku.


Pięć minut dłużej i wstałabym rześka i radosna niczym skowronek. Tymczasem zostałam brutalnie wyrwana ze snu. Nie dość, że budzik zadzwonił o kilka godzin wcześniej niż bym sobie tego życzyła, to do tego w najgorszym momencie. Przerwał mi niezwykle dobrze zapowiadający się sen erotyczny. Gdybym mogła częściej się nimi cieszyć, nie płakałabym nad rozlanym mlekiem. Jednak tego rodzaju sny zdarzają mi się mniej więcej z częstotliwością zaćmienia Słońca. Trafiło się ślepej i wygłodniałej kurze ziarno, to  okrutny i złośliwy los zaraz jej je odebrał. Taki pech.


***


Na tegoroczną Noc Kultury czekałam jak małpa na banana. Albo nawet na cały pęk bananów. Uwielbiam tę inicjatywę i odkąd się o niej dowiedziałam, zawsze biorę w niej czynny udział. Jest jednak coś, co z tego powodu przyprawia mnie o rozterki: mnogość wyboru. Culture Night jest dla mnie synonimem rogu Amaltei: obfituje w wiele interesujących wydarzeń, ale skorzystać można tylko z nielicznych, albo – jak to bywa w moim przypadku – tylko z jednego.


Wiem, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, ale nie cierpię takich sytuacji. Sytuacji, w których muszę wybierać między jedną a drugą atrakcją. Bo to rozterki z serii: amputować lewą czy prawą rękę? I tak źle, i tak niedobrze.


Jako że przez miniony rok nie wykształciłam w sobie umiejętności bilokacji, musiałam zdecydować [i to najlepiej szybko, jako że w wielu miejscach obowiązywała rezerwacja], gdzie chcę spędzić tegoroczną Culture Night. Wiedziałam tylko jedno: ma być to zamek i to najlepiej nawiedzony. Problem w tym, że ten warunek spełniały aż trzy z czterech rozważanych przeze mnie opcji. I we wszystkich z nich imprezy odbywały się praktycznie w tym samym czasie.


Wybór był bardzo ciężki, ale ostatecznie postawiłam na pewniaka – Leap Castle, do którego pojechałam rok temu z tej samej okazji. Przypomniałam sobie tę wspaniałą atmosferę, to drzewo trzeszczące w kominku, to kameralne grono i uznałam, że znów chcę tam być.


***


Dwanaście godzin później pech nadal mnie nie opuszczał. Po części z mojej własnej winy. Przed wyjazdem do zamku na wieczorek muzyczny w gronie skromnych, ale jakże utalentowanych muzyków, zachciało mi się robienia ciasta. To trochę mnie opóźniło, bo w momencie, w którym powinnam już wychodzić z domu, wyjmowałam dopiero ciasto z piekarnika. A tu trzeba było się jeszcze umyć, przebrać w coś bardziej wyjściowego, doprowadzić włosy do ładu, perfumami spryskać… Czas zdecydowanie działał na moją niekorzyść.


I jeszcze ten szatański pomysł zabrania ze sobą w drogę nowej nawigacji. Nagrody za pomysł roku bym za niego nie dostała. Tu po raz kolejny potwierdza się stara prawda: przed ważnymi wydarzeniami nie zakładaj nowych, nierozchodzonych butów. Dodaję do niej podpunkt: jeśli ci się spieszy, nie bierz ze sobą nowego GPS-a, w którym nie masz wprowadzonych nawiedzonych zamków leżących gdzieś na irlandzkim zadupiu. Bo gdyby nie cudem napotkana na tym „pustkowiu” joggerka, pewnie dotarłabym na miejsce na ostatnie pięć minut imprezy. A tak to – jak poinformował mnie siedzący obok Irlandczyk, z którym o mało co się nie pocałowałam, kiedy to odwróciłam gwałtownie głowę w jego kierunku, a on w moim – zdążyłam na pierwszy występ.


W tym roku publika zasiadła przed nieco zmienionym gronem muzyków. Przede wszystkim udało nam się posłuchać na żywo gospodarza zamku, Seana Ryana, który nie tylko zabawiał nas historyjkami, rozśmieszał, lecz przede wszystkim raczył swoim talentem muzycznym. Sean ma fajny, „artystyczny” typ urody. Długa broda do pary z długaśnymi włosami w kolorze pieprzu i soli nadaje mu uroku. Marzyło mi się zrobienie mu pamiątkowego zdjęcia portretowego. Z beretem na głowie i tym swoim ciemnozielonym swetrze z łatami na łokciach wyglądał jak Irlandczyk wyjęty co najmniej z minionej dekady. Niezwykle ciekawa postać.


Są rzeczy i osoby, które się nie zmieniają. Nie zmieniła się córka Seana, urocza Ciara, która w tym roku pojawiła się przed publiką w towarzystwie swojego chłopaka. Przekąski serwowane przez Anne [tutaj ukłony w jej stronę], żonę Seana, jak zwykle okazały się wyśmienite. I to chociażby dla nich warto było się tu pojawić. W kominku tym razem się nie paliło, bo tegoroczny wrzesień jest przepiękny, suchy i ciepły. Ogrzewałam się lampką winą, którą to o mało co nie strącił siedzący przede mną Irlandczyk. I fajnie było, choć skłamałabym gdybym napisała, że podobało mi się bardziej niż w zeszłym roku. Do pełni szczęścia zabrakło mi chociażby wygodnego siedziska. Po prawie trzech godzinach siedzenia na twardej i niewygodnej ławce prawie nabawiłam się płaskodupia [co swoją drogą nie byłoby takie złe w moim przypadku], a do tego bólu zadka. Całe szczęście, że rano obudziłam się „tylko” z obolałym tyłkiem bez kaca i luki w pamięci, bo pewnie jeszcze tego samego dnia nerwowo umawiałabym się na badanie na HIV.


Zdjęć nie będzie, sami rozumiecie – ciąg dalszy pecha. A co do tego przerwanego porannego snu, to po fakcie zrozumiałam, czego był omenem – deszczu, który akurat tego dnia po raz pierwszy spadł we wrześniu. Chociaż Freud pewnie miałby inne zdanie na ten temat...


A co najlepsze - Noc Kultury była tylko przedsmakiem czekających mnie atrakcji. W poniedziałek jadę bowiem do dublińskiego The Gaiety Theatre na "Borstal Boya" Brendana Behana, a drugiego listopada na Clannad. Już nie mogę się doczekać! Taką jesień to ja lubię.

sobota, 20 września 2014

Pseudorecenzja "The Grand Seduction"

Pomysłowość ludzka nie zna granic.

W ekstremalnych sytuacjach w przypływie adrenaliny jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie niemal nadludzką siłę. I podobnie rzecz ma się w przypadku naszej wyobraźni. Postawieni na ostrzu noża damy z siebie wszystko, by z niego nie spaść, albo przynajmniej jak najdłużej na nim balansować. I właśnie w takiej dramatycznej sytuacji - kiedy to ważyły się ich losy, ich być albo nie być, mieć albo nie mieć - postawieni zostali mieszkańcy uroczej wioski rybackiej o wdzięcznej nazwie Tickle Head.

Lata dobrobytu już dawno się skończyły w tej smaganej wiatrem nowofundlandzkiej osadzie. Ci, którzy kiedyś urabiali sobie ręce po łokcie parając się rybołówstwem, dziś zasilają szeregi bezrobotnych. Inni zaś decydują się na wyjazd z wioski w nadziei na lepsze życie poza jej granicami. Mówiąc krótko: jest źle.

Nic zatem dziwnego, że kiedy pewnego dnia pojawia się światełko w tunelu – szansa wybudowania w Tickle Head fabryki, która wygenerowałaby wiele miejsc pracy – lokalna ludność zrobi wszystko, by nie zmarnować takiej okazji. Tylko jak u licha sprowadzić do wioski lekarza? A przede wszystkim jak go w niej zatrzymać? Oto jest pytanie na miarę szekspirowskiego to be or not to be? Bez lekarza nie będzie fabryki, a bez fabryki nie będzie lepszego życia. Do tego mieszkańcy dopuścić nie mogą.

Będzie zatem dużo testowania granic własnej pomysłowości, a dla widza dużo dobrego humoru. Bowiem „The Grand Seduction” Dona McKellara jest filmem ciepłym, zabawnym i uroczym. Tak dla młodych, jak i dla starszych - irlandzkie babcie siedzące w kinie kilka rzędów za mną, głośno rechoczące przez cały seans, pewnie by mi teraz ochoczo przytakiwały, gdyby tylko wiedziały, że właśnie debiutują u mnie na blogu.

Film postrzegam jako taki nieszkodliwy, bezprocentowy rozgrzewacz ciała i duszy zastępujący w chłodne wieczory szklaneczkę [albo kilka…] whiskey. Irlandzkiej ofkors. Tylko po nim - w przeciwieństwie do wyżej wspomnianego trunku - nie będzie się miało kaca następnego poranka.

„The Grand Seduction” naładowany jest pozytywną energią i sporą dawką nieordynarnego humoru. Jest taką przyjemną bajką dla dorosłych. W sam raz na obejrzenie jej przed snem. Można się przy nim zrelaksować tak, jak dziecko wycisza się przy dobranocce, a później już tylko słodko spać i śnić o świecie bez przemocy, wojen i zła.

Co jeszcze? Brendan Gleeson jako filmowy Murray French jest jak zawsze przewidywalny do bólu. Czyli bezbłędny i jak zwykle bardzo dobry. I nawet Taylor Kitsch nie był taki kiczowaty.

Mój werdykt w sprawie „The Grand Seduction”? Seduced.

wtorek, 16 września 2014

Ukotowani

Zawsze chciałam mieć konia. Odkąd pamiętam, od maleńkości. Właściwie to nie potrafię wyjaśnić, dlaczego akurat konia a nie na przykład krowę, jeża albo żyrafę. Może dlatego, że to czego nie mamy często wydaje nam się atrakcyjniejsze od tego, co już posiadamy? A może odpowiedzią na to pytanie jest zwyczajne i uniwersalne: BO TAK?


Jako wieśniaczka pełną gębą, prawie jak Mowgli wychowana wśród zwierząt, w zasadzie od zawsze miałam nieograniczony dostęp do dziadkowych krów, cielaków, królików, świń, kotów i psów. Ale nie do końca do koni. Koń to był dla mnie „rarytas”. Coś, co tylko czasami miałam na wyciągnięcie ręki.


Miło wspominam wizyty u wujka Franka. Prawie każdą z nich spędzałam głównie w… stajni. Rodzice w domu, a ja w oborze. Nie za karę, lecz z własnej woli. Bo w stajni znajdował się wujkowy Kasztan. Duży, mocny i potężny, a do tego przyjazny dzieciom. Nie mogłam nie przypominać mu, jak - pomimo swoich gabarytów - pięknym jest zwierzęciem z klasą.


Ale do czego zmierzam? Do tego, że w końcu los wysłuchał moich próśb i zesłał mi… kota. Oj tam, oj tam. Kot-koń, wielka mi tam różnica. Przecież jedno i drugie ma trzy litery i zaczyna się na k. Tylko naprawdę czepialska osoba ze smutnym lajfem robiłaby z tego jakiś problem. Przecież dostałam to, czego chciałam. Że nie do końca? Sama jestem sobie winna – pewnie niewyraźnie mówiłam czego, sobie życzyłam.


Ten Na Górze nakazuje, by utrudzonego wędrownika przyjąć pod dach, zapewnić mu strawę i gościnę. Nie mogłam zatem obojętnie potraktować czworonożnego gościa, który pewnego zimowego dnia pojawił się na naszym parkingu. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, żeby go zignorować, to naprawdę trzeba by było być oziębłym draniem, albo przynajmniej głuchym jak pień. Musicie bowiem wiedzieć, że wyjątkowo głośny to był sierściuch i zrozumiałym było, że albo się zgubił, albo ktoś mu w tym pomógł, albo zwyczajnie jest głodny.


Przygarnęli go zatem naiwniacy, nakarmili, wygłaskali, w kocu ułożyli, do którego to zresztą kocię wyjątkowo lgnęło, jakby widząc w nim futro przedwcześnie utraconej matki. I tę czynność naiwniacy powtarzali przez kolejne dni i tygodnie. W międzyczasie zaś kocie na tyle wydoroślało, albo przynajmniej dojrzało, że niepostrzeżenie zdążyło przejść w stan błogosławiony. Rad nierad trzeba było zmierzyć się z konsekwencjami własnych czynów. Nie mieliśmy tu bowiem do czynienia z niepokalanym poczęciem, bo winowajca był nam doskonale znany i yyyy… tak jakby dzielił z nami ten sam dom. Nie było nad czym się rozwodzić – ciężarna kotka zostaje z nami. To, co sobie oswoiłeś, jest twoje.


Jak na czarownicę przystało, miałam w Polsce dwa czarne kocury, ale no właśnie - to były kocury, a nie kotki.  Ciche, spokojne, bezproblemowe. Tymczasem zaś przyszło mi dzielić dom z drugą babą. I nieważne, że z kudłatą i czworonożną. Ważne że z babą. A te jak wiadomo, mają swoje humory, swoje fochy, swoje widzimisię. I ktoś to tolerować musi. Ktoś te miauki, kocie narzekania i zawodzenia słuchać musi. A jeśli myślicie, że tylko kobiety w ciąży napędzane są hormonami i mają swoje zachcianki, to się mylicie. Grubo. Kotki też je mają. Nasza nagle zrobiła się straszną przylepą. Tak, jak nigdy wcześniej jakoś specjalnie nie zabiegała o nasz dotyk, tak w ciąży nagle jej się to odmieniło. Gdyby tylko znalazła takiego łosia, który by się na to zgodził, kazałaby się głaskać przez jakieś 20h na dobę. Mogłam zapomnieć o czytaniu w pozycji siedzącej i o uzupełnianiu terminarza. Bo za każdym razem, gdy tylko usiadłam na łóżku i wyciągnęłam książkę lub notes, dwie sekundy później miałam już na kolanach kotkę.


Jeśli myślicie, że koty to cholerni egoiści, to tak – macie rację. Liczy się tylko kocia przyjemność. Nic więcej. Założę się, że gdyby akurat miało miejsce trzęsienie ziemi, a ja w pośpiechu rzuciłabym się w stronę wyjścia, moja kotka spojrzałaby na mnie z morderczym wyrzutem i gdyby tylko umiała mówić, wysyczałaby: Really?! Naprawdę jest coś ważniejszego niż moja porcja pieszczot?!


Jeszcze niedawno nie miałam żadnego kota. Dziś mam jednego dorosłego osobnika i kilka małych gangsterów. I muszę powiedzieć, że „kocierzyństwo” to świetna sprawa. Chociaż są takie momenty, kiedy mam ochotę poukręcać kociakom główki [szczególnie wtedy, kiedy w moje ciało wbijają się pazurki-igiełki], to jednak zdecydowanie częściej cieszę się, że dostałam od losu spóźniony prezent urodzinowy w postaci małej, głośnej i wystraszonej kotki. A kilka miesięcy później kolejny prezent. Tym razem imieninowy i to nie jeden, a nawet kilka.


Morał dzisiejszej historii jest taki: narzekasz na nudę? Spraw sobie kota. A najlepiej kilka kociąt. Zapomnisz co to nuda, cichy, czysty i spokojny dom.



najlepszy przysmak: lampka nocna


najlepsza zabawka: płatki kosmetyczne


wiewiórkot


codzienny przegląd Fak(o)tów


co złego, to nie my!


jaki znowu papier toaletowy? Ja tu przed chwilą pokonałem mumię!