czwartek, 31 grudnia 2015

Pseudorecenzja "Wyspy na prerii" Cejrowskiego

Na wielu blogach goszczą dziś podsumowania roczne, i u mnie chyba też się takie pojawi – a przynajmniej jego obrazkowa wersja – w nieco późniejszym czasie. Dziś chciałam jednak opublikować wpis o „Wyspie na prerii” Cejrowskiego, jako że obiecałam go Zielakowi już dobre kilka miesięcy temu. Ciążyła mi ta obietnica niczym koło młyńskie uwiązane u szyi. Robię to dziś, jako że to już ostatni dzień roku - gdyby ktoś nie zauważył - a ja nie chciałabym wkraczać w nowy z niezrealizowanymi obietnicami.



Cejrowskiego nie trzeba zbytnio przedstawiać. „Kto go nie zna, ten coś przegapił”. To ten typ, którego się nie zapomina, nawet jeśli na przyjęciu byli przystojniejsi i młodsi od niego. To ten niepokorny rodzaj człowieka, który albo zjednuje sobie dożywotnich przyjaciół, albo wrogów aż po grób. Zawsze i wszędzie wali prawdą i kontrowersyjnymi poglądami wszystkim wokół. I ma gdzieś, że jego słowa bolą jak ciosy od samego Mike’a Tysona.



Ty mówisz Cejrowski, ja widzę kolorowego jak papuga ara człowieka, który nosi się nonszalancko, chodzi boso i z zamiłowaniem pija yerba mate.  Ty mówisz „podróżnik WC”, ja widzę tego podróżnika w krzykliwej, wzorzystej koszuli. Gdyby przewiesić mu przez szyję łańcuch z bugenwilli, można by go wziąć za turystę, który dopiero co wrócił z egzotycznych czasów na Hawajach.



Jego wizerunek artystyczny nie bardzo pasuje do polskich realiów, ale kto powiedział, że ma pasować? Mam nieodparte wrażenie, że Cejrowski, jako cynik i bystry obserwator rzeczywistości oraz zachowań ludzkich, celowo wkłada kij w mrowisko, celowo prowokuje. Myślę też, że częściowo czerpie z tego przyjemność i ma niejednokrotnie niezły ubaw, kiedy ludzie pozbawieni dystansu do siebie, do otaczającego ich świata, bez grama wyrozumiałości dla cudzych poglądów i bez krztyny poczucia humoru, zaczynają się pieklić i buchać parą z nosa z tego całego rozwścieczenia.



Ale dość o samym autorze, mimo że można o nim długo jeszcze rozprawiać. Czas napisać co nieco o jego książce.



Zacznę może od tego, co najbardziej rzuca się w oczy, czyli od okładki. Niby wiemy, że nie liczy się pudełko, ale jego zawartość, że nie ocenia się książki po okładce, ale ile z nas tak naprawdę to robi? Mnie samej jeszcze do niedawna wydawało się, że nie przywiązuję wielkiej uwagi do okładki, aż pewnego dnia zauważyłam, że byłam w błędzie. Stojąc przed półkami wypełnionymi książkami, nie zacznę po kolei przeglądać każdej z nich. Najpierw chwycę za te, które trafiły w moją estetykę, które są ładne i ciekawe. Intrygujące.


Jest niewielu autorów, których książki mogę kupić w ciemno, bo wiem, że ich treść na pewno mnie usatysfakcjonuje. Cejrowski jest jednym z nich. Bo on ma to, czego kupić się nie da – niepodrabialny styl, lekkie pióro, poczucie humoru. A mając to, można pisać praktycznie o wszystkim. Nawet o życiu seksualnym mrówek. Temat nie jest najważniejszy. Ważne jak go przedstawisz.


Jego podróżnicze książki są zawsze pięknie wydane i niemal każda z nich stanowi dzieło poligrafii. Solidne twarde oprawy, dobry jakościowo papier, dużo kolorowych zdjęć – to wszystko do mnie jak najbardziej przemawia. Każda książka, którą biorę do ręki, jest obiecującą zapowiedzią ciekawej przygody. I z „Wyspą na prerii” nie jest inaczej. Co prawda książka należy do serii z Tukanem, a co za tym idzie, lekko odstaje graficznie od cyklu z gringo, ale kiedy postawi się je obok siebie, widać, że to jedna i ta sama rodzina. Stara, dobra rodzina.


Ostatnie książki Cejrowskiego przyzwyczaiły czytelnika do egzotycznych wypraw w głąb Ameryki Południowej. „Wyspa na prerii” jest nieco bardziej „swojska” pod względem tematyki. Autor zostawia czytelnika na tej samej zachodniej półkuli, ale przenosi go na inny kontynent, tym razem do Ameryki Północnej, a dokładniej mówiąc na południowy zachód USA, do graniczącej z Meksykiem Arizony.


Zamiast Indian są kowboje. Zamiast złowrogiej dżungli jest wypalona słońcem preria. A na niej mały, liczący sobie 40 m kwadratowych domek. I niewielkie rancho na 200 akrach ziemi. Autor wszedł w posiadanie swojego amerykańskiego dobytku na Dzikim Zachodzie będąc jeszcze nieopierzonym żółtodziobem. Jak sam pisze; „Miałem go krótko: dostałem, wygrałem, kupiłem, pomieszkałem jakiś czas, a potem zostawiłem pośród suchej prerii daleko stąd i dawno temu.”


Kiedy on włóczył się po świecie jego mały, drewniany domek stał i czekał. Oczywiście czas nadgryzł go swoim zębem, ale podczas tych 20 lat nieobecności domek był reperowany, sprzątany i chwilowo zamieszkiwany. Przez kogo? Przez wędrujących obcych, bo jak mówi stary zwyczaj Dzikiego Zachodu: ludzie w potrzebie mogą chwilowo zatrzymać się w opuszczonych domostwach. Muszą tylko spełnić jeden warunek: zostawić je w lepszym stanie, niż je zastali. Przetrwał więc drewniany dom różne pogodowe zawieruchy, dzięki czemu stał się inspiracją do napisania kolejnej książki.


Jak wspomniałam, tematyka w „Wyspie na prerii” może nie być dla niektórych zbyt atrakcyjna, ale po przeczytaniu książki stwierdzam, że Cejrowski żyje i ma się dobrze. Upływający czas nie odebrał mu ani zmysłu spostrzegawczości, ani celnych uwag, ani ciętych ripost. Ani też daru zainteresowania sobą innych. Stany Zjednoczone nigdy nie były specjalnie wysoko na mojej podróżniczej liście i nie wybieram się tam w najbliższym czasie. Nawet teraz, gdybym miała darmową możliwość wyjazdu, Dziki Zachód nie byłby moim pierwszym wyborem. Jako nastolatka bez wahania wybrałabym Seattle z uwagi na Kurta Cobaina i Nirvanę. Dziś pewnie wahałabym się bardziej nad San Francisco i zobaczeniem Golden Gate lub nad górzystą Montaną. Ale mimo to książkę przeczytałam ze sporym zainteresowaniem. I dużo z niej wyniosłam. Po jej lekturze Dziki Zachód już nie jest ani taki dziki, ani taki daleki. Ona mi go znacznie przybliżyła.


Polecam. Nawet tym, którzy nie przepadają za pierwszoosobową narracją.

czwartek, 24 grudnia 2015

Ho, ho, ho, Merry Christmas!


Ho, ho, ho! Udało mi się wygospodarować chwilę na zostawienie Wam małej notki.


Przybywam do Was z Zielonej Wyspy, która tradycyjnie już udowodniła, że nie bez kozery nosi taki, a nie inny przydomek. Choć w ostatnim czasie temperatury nieco spadły, to jednak śnieg pozostał w sferze moich marzeń. Dziś przez chwilę popadał śnieg z deszczem, ale tak naprawdę więcej było w tym deszczu niż śniegu. Boże Narodzenie jest zatem zielone. Tak jak rok temu, i dwa, i chyba trzy.


Jejku, chyba jeszcze do końca nie dowierzam, że to ostatnie podrygi 2015 roku. Powie mi ktoś, kiedy zleciały te wszystkie miesiące? Nie mam specjalnych planów na Sylwestra, choć przyznam, że marzy mi się krótki wyjazd nad morze lub ocean. Chociaż jednodniowy. Portmagee byłoby idealne. Tu jednak dużo będzie zależało od pogody, a ta pod koniec tego roku jest wyjątkowo niekorzystna. Wichury, sztormy, huragany i powodzie… Nasza listopadowa i grudniowa rzeczywistość.


Wiem, że nie dla wszystkich Boże Narodzenie jest wyjątkowym okresem. Nie dla każdego jest ono synonimem ciepłej, rodzinnej atmosfery, szczęścia i dobra. Nie dla wszystkich będzie ono niezapomnianym przeżyciem. Tutaj szczerze łączę się w bólu z tymi wszystkimi, którzy cierpią. Z tymi, którym podtopienia i wichury zniszczyły domostwa i dobytek, z tymi, którzy niedawno stracili kogoś bliskiego. Którzy są samotni, nieszczęśliwi i nie mają pomocnego ramienia, na którym mogliby się wesprzeć. Mam nadzieję, że Wasze smutki odejdą niedługo w zapomnienie.


Na świecie jest tyle zła i tyle nieszczęść. Codziennie jesteśmy zalewani falą złych newsów. W ostatnim czasie celowo narażam się na to, iż wyjdę na ignorantkę i ograniczam do minimum oglądanie wiadomości oraz słuchanie wiadomości radiowych, bo nadmiar złych wiadomości działa na mnie przygnębiająco. Odbiera mi spokój umysłu.


Nie możemy naprawić całego świata, ale możemy uszczęśliwić choć jednego człowieka, możemy zmienić czyjeś życie na lepsze. Możemy podać dalej swoją cząstkę dobra. Chciałabym, abyśmy zmieniali to, co możemy zmienić, abyśmy małymi gestami, uśmiechem i dobrem czynili nasze życie przyjemniejszym. Kochajmy się i miłujmy. Wybaczajmy. Zapominajmy o tym, co było złe. Cieszmy się życiem, bo życie to cud.


Mam nadzieję, że spędzicie te święta w taki sposób, jaki lubicie. Niech będą one zdrowe i szczęśliwe, a nowy, 2016 rok, niech przyniesie Wam wiele dobra.


Przy okazji chciałabym podziękować Wam za kolejny rok spędzony razem. Wiem, że są wśród Was tacy, którzy zaglądają do mnie już od wielu, wielu lat. I to Wam jestem wyjątkowo wdzięczna. Specjalne podziękowania składam też tym, którzy zawsze znajdują dla mnie czas, co objawia się zostawianiem mi komentarzy i maili. Bardzo je wszystkie doceniam i już obmyślam plan, jak Was za to wynagrodzić.


A teraz… sio! Bo jak się dowiem, że zbyt dużo czasu spędzaliście przed komputerem, to wtedy będzie inna gadka.


Wszystkiego najlepszego, moi mili!

piątek, 18 grudnia 2015

Weekend w Sligo (1)


Jadąc do Sligo wiedziałam, czego się spodziewać, ale mimo to byłam mocno podekscytowana na myśl o weekendowym planie obfitującym w liczne atrakcje. Parę lat wcześniej przeznaczyłam dwa dni urlopu na zwiedzenie okolicy i to mi w zupełności wystarczyło, by zapoznać się z największymi atrakcjami tego hrabstwa. Zazwyczaj fortuna bywa dla mnie wyjątkowo łaskawa, bo na wycieczkach najczęściej cieszę się dobrą i słoneczną pogodą, ale wtedy było inaczej. Sligo podświadomie zapisało się w mojej pamięci jako deszczowe i pochmurne hrabstwo. Ilekroć tam byłam – nawet przejazdem – pogodzie daleko było do idealnej.



Zatem nie bardzo zdziwiłam się, kiedy dojechałam do Sligo i okazało się, że mam identyczną pogodę, jak w czasie wspomnianego urlopu sprzed kilku lat. Widać takie moje przekleństwo - pomyślałam wtedy. Nie padało, ale ponure i szare niebo wydawało sie wygrażać nadchodzącym deszczem. Niezbyt wysoka temperatura szybko dała się we znaki, mimo że daleko mi do bycia zmarzluchem. Co prawda popołudniowe spacery i zwiedzanie odbywałam w bezrękawniku i kardiganie, ale już wieczorem musiałam przyodziać się dodatkowo w ciepły polar Połówka.  W przeciwnym razie już po kilkunastu minutach zrezygnowałabym z nocnego spaceru na rzecz gorącej kąpieli w hotelowej wannie.



Ku mojej uciesze klątwa została zdjęta, bo kiedy na drugi dzień obudziłam się i wyjrzałam przez okno wychodzące wprost na tajemniczą górę, na której ponoć pochowano mitologiczną królową Meave, było słonecznie. Było też do tego stopnia pogodnie, przyjemnie i ciepło, że zaraz po prysznicu z mokrymi jeszcze włosami wyszłam na taras, by wypić filiżankę kawę i popatrzeć na miasto, które mimo wczesnej pory wcale nie spało. Za to wydawało się posyłać mi daleko idące obietnice – zapowiedź niezwykle ekscytującego i miłego dnia.



Zwiedziłam nie tylko nowe miejsca, ale także przetarłam stare szlaki, a te w słonecznym świetle przedstawiały się jeszcze lepiej. Tamtejsze krajobrazy – jak już wspominałam – były mi znane, zatem obeszło się bez większych ochów i achów. Nie to mnie tam najbardziej urzekło. Niezwykle miłe okazały się przypadkowe spotkania z tamtejszą ludnością. Od tamtego weekendu mieszkańcy Sligo zawsze będą dla mnie synonimem życzliwości, otwartości i sympatii. Już w czasie poprzedniego urlopu poznałam przesympatycznych właścicieli pewnego B&B, ale o ile ich niesamowitą życzliwość sceptycy mogliby podważyć jako interesowną, o tyle w tym przypadku nie mogłoby być o tym mowy. Bo ludzi, o których tu napiszę nie łączyły ze mną „powiązania usługowe” i nie były żadnym wynikiem dbałości o kontakty na linii klient-usługodawca.




Niezbyt ciekawa sytuacja na irlandzkim rynku w ostatnich latach sprawiła, że niektórzy Irlandczycy z wyrzutem zaczęli spoglądać na wszystkich emigrantów, a w szczególności na Polaków, których jest tu naprawdę ogrom. Bo „przyjeżdżają i zabierają nam pracę”. Prawdę powiedziawszy kiedyś jakoś chętniej przyznawałam się, że jestem z Polski – reakcje zawsze były pozytywne. Po paru latach pobytu, w czasie których miała miejsce garstka nagonek na polskich emigrantów, nadal przyznaję się do polskiego pochodzenia, ale jakby z nieco mniejszym entuzjazmem. Co prawda nigdy osobiście nie spotkałam się z rasistowskim zachowaniem, ale chyba jakoś podświadomie bałam się, że pewnego dnia na stwierdzenie jestem z Polski usłyszę coś w stylu fucking Poles everywhere!



Spotkanie pewnego Irlandczyka w Sligo sprawiło, że na nowo uwierzyłam, iż nie brakuje tu ludzi, którzy żywią do nas wielką sympatię. Zaczęło się zupełnie niepozornie. Weszliśmy do pewnego baru, bo choć mieliśmy w samochodzie babeczki upieczone przeze mnie poprzedniego dnia, chcieliśmy zjeść coś ciepłego. Na pytanie, czy można tu coś przekąsić, barman odpowiedział, że niestety z powodu choroby kucharz nie wstawił się dziś do pracy. Przyjąwszy tę informację do wiadomości, pożegnaliśmy się i wyszliśmy z baru. W drzwiach stał pewien mężczyzna, który na widok nieznajomych mu osób, najwyraźniej domyślił się, że sprowadziły nas tu nasze puste żołądki.



Dziś nie ma kucharza - rzucił w naszym kierunku starszy Irlandczyk. Za dużo wypił i nie przyszedł do roboty - zupełnie otwarcie stwierdził nieznajomy. Chcieliście coś zjeść, prawda? Gdzie by można było tu zjeść? – bez czekania na naszą odpowiedź Irlandczyk zaczął usilnie dumać, jakby udzielenie nam odpowiedzi na to pytanie było dla nas jedynym ratunkiem od niechybnej śmierci.



Nie wyglądaliśmy jak wygłodniałe dzieci z Afryki, ale mimo to mężczyzna nie zważał na nasze zapewnienie, że to nic poważnego, bo tak naprawdę to mamy jedzenie ze sobą. A skąd jesteście? - spytał wreszcie wyłapując, słusznie zresztą, mój obcy akcent. Z Polski - odrzekłam. A Ty też jesteś z Polski? – po sekundzie padło pytanie w stronę Połówka, któremu świetnie wychodzi naśladowanie różnych akcentów. Połówkowe „tak” spotkało się z natychmiastowym wyrazem aprobaty i koleżeńskiego uścisku dłoni ze strony mężczyzny. I już, wydawać by się mogło, nie byliśmy obcymi, a dobrymi znajomymi.



Zna ktoś tego pana? :)


Irlandczyk szybko przeszedł do opowieści o swojej młodości spędzonej za sterami samolotu ciągle pozostawiając rozbrajająco otwartym i szczerym. Jak byliśmy młodzi, to nie szanowaliśmy Polaków - wyznał staruszek. Nie mieliśmy pojęcia o tym, przez co przechodzili. Nasza przyjemna i niespodziewanie długa pogawędka zakończyła się równie serdecznym pożegnaniem. Uścisnęliśmy sobie dłonie niczym dobrzy znajomi. Cold hands, warm heart! – tym oto przysłowiem nowy znajomy skomentował moje zimne ręce. Oh yes, she’s lovely – Połówek potwierdził ochoczo, mimo że wcale nie przykładałam mu noża do gardła. It was nice to meet you - rzekłam całkiem szczerze na pożegnanie, uśmiechając się przy tym serdecznie. Bye, love – usłyszałam w odpowiedzi. And you take care of her! - pouczył Połówka (nie)znajomy. Jeszcze tylko brakowało, by wymierzył w niego groźnie palcem, i niczym Liam Neeson w „Taken” zakończył groźbą: or I will find you. And I will kill you!



Może nie powinnam się tym niepotrzebnie ekscytować, ale ciągle doceniam tego typu gesty. Po takich spotkaniach chce się rzec: takie rzeczy to tylko w Irlandii. Wchodzisz do nieznanego baru lub pubu, a tam spotykasz ludzi, którzy traktują Cię jak starego, dobrego kumpla. Za to właśnie uwielbiam tubylców i ich kraj. To właśnie to mnie tu urzekło już od pierwszych dni pobytu.



Później było podobnie. Na naszych ścieżkach jeszcze trzykrotnie pojawiali się serdeczni ludzie, którzy sami nas zaczepiali. Jak w czasie porannego spaceru na Rosses Point, kiedy chciałam sfotografować rozpościerający się przede mną pejzaż. Irlandczyk wracający ze spaceru z psem i próbujący przekonać swojego czworonoga, by wszedł do auta, zapytał, czy jesteśmy tu na wakacjach. Zupełnie nieproszony zaoferował, że może zrobić zdjęcie mi i Połówkowi. Yyy – zabłysłam elokwencją jako, że nie mam parcia na bycie na każdym zdjęciu i wolę mieć na nich same pejzaże bez mojej facjaty. Nie chciałam jednak odmawiać, by nie sprawić przykrości mężczyźnie. Zgodziłam się. I była to świetna decyzja, bo zdjęcie zrobione przez nieznajomego okazało się być naprawdę ładne i po powrocie do domu wylądowało na pulpicie komputera.


wszystkie konie moje są!


Sligo jest właśnie takie. Raczej nie jest najładniejszym hrabstwem Irlandii, ale doskonale rozumiem nostalgię Yeatsa i jego sentyment do tego zakątka ziemi. Sligo przesympatycznie zapisało się w mojej pamięci. Nie tylko dlatego, że pogoda dopisała, że wycieczka obfitowała w same pozytywne przeżycia i emocje, ale głównie z powodu jego otwartych i miłych mieszkańców. Moim skromnym życzeniem jest, abym jak najczęściej natrafiała na takich ludzi. Dla nich warto pokonywać nawet setki kilometrów.


poniedziałek, 16 listopada 2015

Zaklinaczka ptaków

Ci, którzy regularnie czytają mojego bloga, zapewne doskonale wiedzą, że od kiedy pod moim dachem zamieszkała pewna kocia rodzina, na nowo odkryłam zalety tych zwierząt, i od tego czasu jestem zdeklarowaną kociarą. Założę się jednak, że niewiele z Was wie, że zanim nią zostałam, byłam zaklinaczką ptaków [przez niecały jeden dzień].


Lubię ptaki [Połówek pewnie nie może powiedzieć tego samego, po tym jak pewna rozjuszona mewa narobiła mu kiedyś na środek głowy…]. Lubię słuchać ich treli, patrzeć, jak z gracją szybują i swobodnie poruszają się po niebie. Chyba trochę im zazdroszczę tej wolności – nieograniczonej możliwości przemieszczania się z miejsca na miejsce. W dodatku darmowej. Bez paszportów, dowodów, dojazdów na lotnisko…



Czasami nasze ścieżki się splatały, przez co mam teraz kilka fantastycznych doświadczeń z nimi. Najbardziej niesamowite wydarzenie, jakie mi się przytrafiło z udziałem jednego z nich, miało miejsce, kiedy byłam małą dziewczynką. I gdyby nie to, że jego świadkiem była moja starsza siostra, pewnie sama bym nie uwierzyła w to, co miało miejsce. Otóż siedziałyśmy sobie kiedyś na zewnętrznej klatce schodowej naszego domu i rozprawiałyśmy o Bóg-wie-czym, kiedy nagle u naszych stóp wylądował mały ptak. Prawdopodobnie wróbel. Oczywiście moje uwielbienie do zwierząt nie mogło pozwolić mi na zignorowanie tego faktu. Odruchowo wyciągnęłam rękę w jego kierunku i powiedziałam: „Ptasiu, chodź do mnie”. A on… przyleciał. To było coś tak niesamowitego, a jednocześnie fascynującego i niewiarygodnego, że ten dzień zapamiętam do końca swojego życia.



Parę lat temu natrafiłam na trzy urocze pisklęta, które wypadły z jaskółczego gniazda. Jako że gniazdo – przyczepione pod dachem wysokiego domu - było poza moim zasięgiem, a samo środowisko niezbyt bezpieczne, nie pozostało mi nic innego, jak zabranie maluchów do domu. Te dwa tygodnie, kiedy mieliśmy je pod swoją opieką, karmiliśmy i uczyliśmy latać, były cudownym doświadczeniem. Wystraszone i nieufne na początku ptaki po pewnym czasie oswoiły się do tego stopnia, że czuły się całkowicie swobodnie w naszym towarzystwie. Po podniesieniu wieczka pudełka, w którym zamieszkały, wyskakiwały ochoczo na nasze ręce, a z mojej głowy i włosów robiły sobie lądowisko, uznając zapewne, że mają do czynienia z kopką siana. Były przeurocze, a moment, w którym przyszło mi je wypuścić na wolność dość wzruszający.


uwierzycie, że kiedy wyniosłam je na podwórko, wcale nie spieszyło się im do odlotu?


Jakiś czas później staliśmy się tymczasowymi właścicielami… gołębia, któremu chyba poprzepalały  się przewody w GPS-ie. Krążył koło naszego domu i ewidentnie chciał wejść do środka, jakby to było jego życiową misją. Tylko czekałam, kiedy za pomocą alfabetu Morse’a zacznie wystukiwać dziobem przekaz: „No wpuść mnie do środka, głupia babo!!!”. Zaprosiliśmy go w skromne progi naszej hacjendy sumiennie wypełniając obowiązki spoczywające na barkach gospodarzy domu. Robiliśmy, co mogliśmy, by gość czuł się swobodnie. Ostatecznie jednak chyba go zanudziliśmy, bo ptasi gość postanowił odlecieć gdzie pieprz rośnie, albo tam, gdzie gołębie zimują.



Ciężko jednak służyć jako tymczasowe schronisko dla ptaków, kiedy ma się pod dachem koty. A te, jak wiadomo, mają silnie rozwinięty instynkt łowcy. Wszystko, co się rusza [a nie jest człowiekiem i psem], musi zginąć. Tak w skrócie wygląda kocia filozofia. Czasem znajduję zatem w ogródku różne ofiary morderczej kociej aktywności. Nie zawsze niestety uda mi się zainterweniować w porę, ale tego dnia miałam wyjątkowo dużo szczęścia.



Kiedy wyjrzałam przez okno kuchenne i zobaczyłam całe kocie zbiorowisko [w tym nawet kota sąsiadów] ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie, wiedziałam od razu, że nie jest to saint-exupéry’owski przykład miłości bezgranicznej [„Miłość nie polega na wzajemnym wpatrywaniu się w siebie, ale wspólnym patrzeniu w tym samym kierunku” – Antoine de Saint-Exupéry]. Sytuacja wymagała natychmiastowej reakcji.



Wybiegłam więc z kuchni jak oparzona i przegoniłam wszystkie koty. Między płotem a torbą z ziemią, którą przez własne lenistwo pozostawiłam tam dzień wcześniej po sadzeniu kwiatków, dostrzegłam kawałek sylwetki ptaka. Włożyłam tam rękę z sercem w gardle, obawiając się, że wyciągnę ją zakrwawioną, a ptak będzie zraniony do tego stopnia, że nie będę mu w stanie pomóc. Ostrożnie wzięłam go do ręki i zaniosłam do domu, żeby lepiej obejrzeć. Ku mojemu zdziwieniu i jednoczesnej uldze, nie dostrzegłam żadnych ran. Od razu rzucił mi się w oczy brak ogona, co początkowo uznałam za winę kotów. Myślałam, że pastwiąc się nad nim, powyrywały mu sterówki.



Przez cały czas, kiedy trzymałam go w rękach, a później pieszczotliwie przytulałam do cyca i głaskałam, bida siedziała wyjątkowo cicho i spokojnie. Spodziewałam się, że będzie próbował się wydostać, upatrując we mnie kolejnego wroga. Widać jednak uznał, że jego modlitwy do ptasiego boga zostały wysłuchane, bo oto zjawiło się ocalenie w mojej osobie.



Wieczór już był, a ja postanowiłam się przespać z „problemem”. Wypuszczenie go do ogródka nie wchodziło w grę, bo równie dobrze mogłabym mu w tamtym momencie skręcić kark. Efekt  byłby taki sam. Włożyłam go do pudełka, dałam coś do picia i jedzenia i zostawiłam w zamkniętym pokoju, by koty nie włamały się do niego w środku nocy. Zastanawiałam się nad podpięciem prądu do drzwi, ale ostatecznie tylko je zaplombowałam i okleiłam znakiem ostrzegawczym niczym policjanci miejsce zbrodni.



Bałam się, że kiedy rano zajrzę do niego, będzie martwy, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Zachowywał się tak samo jak wczoraj. Z ulgą udałam się więc do pracy odliczając w niej godziny do powrotu do domu. Zawsze wtedy, kiedy mam w domu jakiegoś zwierzaka, pędzę do niego jak na skrzydłach. Tym razem jednak nie dane było mi zobaczyć się z nim ponownie. W środku dnia zadzwonił Połówek mówiąc, że szukał w Internecie informacji na temat naszego podopiecznego i z tego, co się dowiedział, wynika, że maluch jest podlotem, który właśnie przechodzi przez ważny egzamin swojego życia – uczy się przetrwania. Rodzice mają go dokarmiać, więc powinniśmy czym prędzej zwrócić mu wolność i pozostawić w bezpiecznym miejscu, najlepiej jak najbliżej tego, w którym go znaleźliśmy. Jak powiedział, tak uczynił. Maluch opuścił nasze ognisko domowe bez pożegnania ze mną. Od tamtego momentu słuch po nim zaginął. Nie znalazłam jego zwłok koło domu.



Ale jako że w przyrodzie nic nie ginie, a śmierć nie lubi, kiedy zakłóca się jej ustalony porządek, to niedługo później okrutne i bezwzględne koty upolowały dla pańci innego pisklaka.


Tak, że wiecie. Gdybym znów zniknęła z bloga na długi, długi czas, będzie to oznaczało, że tekst o karmie i powracającym dobrze możecie wcisnąć między bajki.


To będzie znak, że dopadła mnie ptasia grypa.

czwartek, 15 października 2015

Magic Mayo 2

Magicznego Mayo część druga.



Któregoś pięknego dnia, niedługo po powrocie z Mayo, wyszłam na wzgórze w moim hrabstwie i  rozejrzałam się wokół  siebie. Wow, ale piękny wiejski krajobraz! Ciągle jeszcze mieliśmy lato. Gdzie nie spojrzeć, tam bujna zieleń, przyroda w pełnym rozkwicie. Zielone pastwiska, rozłożyste drzewa, złociste łany zbóż… I wtedy mnie oświeciło! Te pola ze złocistymi zbożami – przecież ich nie było w Mayo! Jak mogłam wcześniej tego nie zauważyć? Co niektórzy farmerzy już rozpoczęli żniwa i zamiast zbóż na polach były duże i ciężkie bele ze słomą. Inni jeszcze czekali na odpowiedni moment. Ale nie w tej części Mayo, w której byłam. Tam nie było niczego, ani pola z owsem, ani pszenicą czy jęczmieniem. Ani jednego balota z sianokiszonką.


Kwintesencja irlandzkości. Do pełni obrazu brakuje chyba tylko Leprechauna ;)


A mimo to, podobało mi się tam i to bardzo. Gdzie wtedy było moje uwielbienie do zieleni? Prawdopodobnie wygryzło je zamiłowanie do gór, morza i oceanu, do surowej, ale mimo to pięknej w tej swojej surowości przyrody. To jest to, czego mi brakuje w moim hrabstwie. Zatem naturalną rzeczą jest dla mnie postawa wykazująca się chęcią nacieszenia się tym wszystkim na zapas.


Gniew oceanu


Nie wybrałam sobie miasta, w którym mieszkam na wyspie. Pewnie nie zdecydowałabym się na moje hrabstwo, gdybym miała wybór te ponad dziewięć lat temu. Ale to głównie dlatego, że są tu inne hrabstwa, które wywołują u mnie większe, lepsze emocje. Nie jest mi tu źle, a mimo to mam tendencję do niedoceniania go – dogodne położenie sprawia, że jest ono dobrą bazą wypadową praktycznie do wszystkich regionów wyspy.


Nigdy nie kradnij koła ratunkowego. Ukradzione koło, to skradzione życie


Gdybym mieszkała w Mayo na jakimś odludziu, miałabym na wyciągnięcie ręki to, co mnie tak zachwyca. Ale czy nie byłoby wtedy tak, że tkwiłabym głównie w tym hrabstwie, bo wybranie się na przeciwległy kraniec wyspy zakrawałoby niemalże na wyprawę na koniec świata? To są pytania, które od czasu do czasu rozum sprytnie podsuwa sercu, chyba w trosce o moje własne dobro – nie chcąc, bym tęskniła za czymś, co może być tylko utopią, moimi prywatnymi szklanymi domami.


Zawsze jest ten pierwszy raz. Takiego pięknego i karbowanego dna jeszcze nie widziałam


Trawa zawsze wydaje się bardziej zielona po drugiej stronie furtki. Może jestem tylko głupiutką owieczką, która myśli, że jest ona smaczniejsza.


Owca z hrabstwa Clare, ale nie miała nic przeciwko, by udawać mieszkankę Mayo :)


Tyyyleee wydm!


No doprawdy nie obraziłabym się, gdybym codziennie mogła pić kawę mając taki widok


Nie znacie? Powinniście! Super miejsce. 



Tak wygląda las, kiedy przypadkowo sfotografujesz go w trybie "pod wodą".


Tak, wiem, kompozycja kuleje. Uwierzycie, jeśli powiem, że to zdjęcie właśnie tak miało wyglądać? Ocean odsłonił ogromny kawał piaszczystego dna.


Po tupocie małych stóp zostały już tylko ślady

sobota, 10 października 2015

Magic Mayo

Najwyższy czas wywiązać się z obietnicy, aby nie zostać posądzoną o rzucanie słów na wiatr.


Będąc jakiś czas temu w hrabstwie Mayo, obiecałam Wam, że po powrocie zamieszczę na blogu zdjęcia z wyjazdu. Co prawda już się pojawił jeden wpis z kilkoma fotkami, ale ponieważ żaden japoński turysta - nawet na dopingu - nie jest w stanie zrobić więcej zdjęć niż ja, nie mogło się skończyć tylko na jednym poście. No bo jak można z kilkuset zdjęć wybrać tylko kilkanaście? Nie da rady. Próbowałam! Jedne z piękniejszych wydm, jakie miałam okazję zobaczyć w Irlandii. Nic tylko ściągać buty i biegać na bosaka, by jak najmocniej odczuć kontakt z naturą. Mimo że Mayo należy do czołówki największych hrabstw na wyspie, całą jego populację można by zmieścić w jednym dużym, polskim mieście. Widoki takie jak ten powyższy, gdzie prędzej spotkasz psa z kulawą nogą niż drugiego człowieka, wcale nie należą do rzadkości.


Przekleństwo wielu plaż i wód Mayo, czyli ratuj się, kto może. Prądy strugowe, zwane też wciągającymi, są niezwykle podstępnym, niepozornym i cichym zabójcą. Potrafią pokonać nawet doświadczonego pływaka. Nie walcz z nimi, a przede wszystkim nie panikuj. Zachowanie zimnej krwi może ocalić Ci życie.


Człowiek versus żywioł.


Nie muszę koniecznie kąpać się w oceanie, by czerpać przyjemność z jego bliskości i takich widoków. Mogę niemal godzinami, niczym katatonik, siedzieć w bezruchu, patrzeć i podziwiać. Czasami najlepsze spektakle oferuje natura.


The National Famine Monument, Murrisk. Statek pełen ludzkich  szkieletów. Ku pamięci wszystkich tych ofiar, które uciekając przed głodem i niedolą, wpadły w sidła zastawione przez śmierć. Ci, którzy przeżyli rejsy niechlubnymi statkami-trumnami zdecydowanie mogli uważać się za szczęśliwców. 


Smrodliwy przykład dyskryminacji. Dwie toalety, obydwie dla kobiet. Mężczyzno, radź sobie sam, albo... ryzykuj, że oberwiesz torebką po głowie od jakiejś niewiasty. 


W akcie rozpaczy zawsze można dla niepoznaki chwycić deskę pod pazuchę i załatwić potrzebę w wodzie...


...może to by wyjaśniało tę paskudną pianę i nie najczystszą wodę? ;) A tak całkiem poważnie: czy tylko ja uważam, że surferzy są seksi?


Przyroda wydzierająca to, co do niej należy.


Moore Hall. Tajemnicze ruiny w środku lasu. Rezydencję wybudowano pod koniec XVIII wieku dla irlandzkiego arystokraty, który zbił fortunę na handlu winem i brandy. Spalono ją w pierwszej połowie XX. wieku i od tego czasu już nie remontowano. Jak mówi legenda, lokalna ludność przestrzegała właściciela, George'a, przed jej budową - wieki temu nieopodal miejsca, w którym leży Moore Hall, zabito króla i jego druida. Ich duchy miały negatywnie wpływać na życie tych, którzy tam osiądą. George nie posłuchał. Długo tam nie pożył.