czwartek, 15 stycznia 2015

Obrazkowe podsumowanie 2014 roku


Resztki ciasta urodzinowego. Ostatni kawałek zawsze smakuje najlepiej.



Swojego nadal nie mam, ale chętnie fotografuję cudze.


Nawet zachmurzony dzień nad morzem jest lepszy niż słoneczny w głębi lądu.


Kerry. Moje ukochane Kerry. Najpiękniejsze hrabstwo Irlandii.



Wreszcie upragniony wyjazd na urlop nad irlandzkim morzem.



Madonna z wielkim cycem. Wcale nie upadła, bo siedzi. Idę o zakład, że autorem tego pomnika jest mężczyzna.



Nad rzeczką opodal krzaczka mieszkała kaczka dziwaczka...



...poszła więc raz do fryzjera, ma trwałą że "o cholera!" ;)



Wyrzeźbione ręką Matki Natury



Say hello to Fungie. Najpopularniejszy delfin Irlandii.



Jesteś aresztowany. Masz prawo zachować milczenie. Cokolwiek powiesz, może być wykorzystane przeciwko Tobie ;)



Jedna z moich ulubionych rzeźb.



Smak lata. Ninety-nine. Już od dawna nie za 99 centów. Dorównują mu tylko Chocolate Fudge Brownie Ben & Jerry's i Belgian Chocolate Haagen-Dazs



Rzadkie, lecz drogocenne chwile na plaży. Choć lato dopisywało, nie było ich tyle, ile bym chciała.







Z nieba mi spadłeś! Tylko czemu do wody?



Dość kiepska ta "Kochanka".



Dwudniowe szczurki w barze mlecznym "U Mamy"



przyszła koza do płota :)



pojazd na Halloween już gotowy ;)



Rattoo Round Tower. Nie ma to jak przejechać pół Irlandii po to tylko by zobaczyć wieżę w remoncie.



Kawy i pacierza nigdy nie odmawiam :)


Półdupek zza krzaka ściany, czyli "schowaj się, tylko tak, żeby Cię nie było widać!"


Piękna, ciekawa, niezniszczona. Jedna z moich ulubionych wysp.



Chwyta za serce.



Na co się tak patrzysz?!


Moja skromna komnata ;)


Droga do nikąd?



Moya Brennan z Clannad. Urocza, utalentowana, ludzka.



Cudowne prezenty świąteczne. Dziękuję, Mikołaju!



To, co tygryski lubią najbardziej, czyli kryminalistyka, forensic science i psychologia.


"Zamieć..." czytało się niczym powieść A. Christie. "Latarnik" dobry, ale szału nie ma. Pierwsze 50 stron "Fabrykantki aniołków" to porażka - niedokończone rozdziały, urwane słowa... Treść książki pomylono z treścią któregoś wcześniejszego tomu. Facepalm.


Już zacieram ręce :)


Stos podróżniczy i destynacje turystyczne będące wysoko na mojej liście.


Plaża niczym lotnisko. Nie sposób się oprzeć i nie poszaleć po niej autem. Koniecznie przy dźwiękach Kings of Leon.


Całe życie na walizkach ;)


Jeden z "cudów" Irlandii Północnej.


To by było na tyle. Jeśli chcielibyście częściej widzieć postu tego typu, lub zapoznać się z recenzją którejś w przedstawionych książek, dajcie znać.

niedziela, 4 stycznia 2015

Podsumowanie 2014 roku

Gdybym miała podsumować 2014 rok jednym słowem, powiedziałabym, że był to rok zaskakujący. Gdyby kilkanaście miesięcy temu ktoś powiedział mi, jakie zmiany mnie w nim spotkają, odpowiedziałabym, żeby czym prędzej zmienił dilera. I że to jedne wielkie brednie, bo nie wierzę, by choć jedna z przepowiadanych rzeczy się spełniła. W moim mniemaniu nic takiego nie miało prawa się zdarzyć. A jednak. To tylko potwierdza, jak niesamowicie nieprzewidywalne jest nasze życie. I że prawdę mówi przysłowie: „człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”.


Nie powiem, że łatwo było mi się pogodzić ze zmianami, które przygotował dla mnie los, ale teraz już wiem, że czasami nie warto walczyć z przeznaczeniem. Nie każda zmiana jest zła. A najlepsze decyzje niekiedy podejmuje za nas los. Nie my sami. Trzeba tylko wierzyć, że ta nowa droga prowadzi w lepsze miejsce, i pozwolić mu działać.


Prawda jest taka, że nie był to mój najlepszy rok, niemniej nie powinnam bluźnić i mówić, że był zły. Mam za co być wdzięczna, mam z czego się cieszyć, choć przez te kilkanaście minionych miesięcy musiałam trochę nagimnastykować się, próbując przeskoczyć kłody rzucane przez los prosto pod moje nogi. Dziś jednak z optymizmem patrzę w przyszłość, a wszystko w myśl zasady: let bygones be bygones. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. O przeszłości należy pamiętać, ale już niekoniecznie się w niej babrać.


Gdybym miała – tak jak Amerykanie robią to w Dzień Dziękczynienia - powiedzieć za co jestem wdzięczna, powiedziałabym, że za bliskie mi osoby. Bez nich nic nie byłoby takie samo. Za życie. Moje i moich bliskich. Za zdrowie, za prozaiczny, ale jakże ważny fakt, że mam dwie ręce i nogi, dach nad głową i pracę. Za to, że żyję w kraju, który uwielbiam, za to, że otaczają mnie życzliwi ludzie. Za to, że nie muszę codziennie wstawać i narzekać, jak mi źle w tej brzydkiej Irlandii i jak wredni są tubylcy.


Jestem wdzięczna za wszystkie odbyte wycieczki i choć z różnych powodów nie było ich tak dużo, jak bym tego sobie życzyła, każda z nich była fajna i każdą z nich będę ciepło wspominać. W zimne i nienajlepsze dni będę ogrzewać się myślami o nich, pamiętając że nawet po najgorszej burzy wychodzi słońce. Cudnie było powrócić w ukochane strony wyspy, na nowo się w nich zakochać. I na nowo utwierdzić się w przekonaniu, że Irlandia jest przepięknym krajem o klimacie nie do podrobienia.


Jestem wdzięczna za tę kocią gromadkę, którą mam pod dachem. Po raz pierwszy od jakichś piętnastu, może nawet szesnastu lat, mam znów swoje koty. Takie wychowane od małego, którym z przyjemnością mogłam zapewnić szczęśliwe „dzieciństwo”. Łatwo było przypomnieć sobie, jak się z nimi obchodzić. To takie naturalne uczucie dla wszystkich tych, którzy uwielbiają zwierzaki. Fajnie było patrzeć na cud porodu, na to, jak maluchy wesoło brykają, nieświadome tego, że na zewnątrz, poza ich małym, ograniczonym światem czai się zło. Czasami w postaci innego zwierzęcia, czasami w postaci człowieka. Fajnie było patrzeć, jak wychowują się razem, kradną mi ołówki i długopisy, gubią mleczaki i jak słodko śpią. To takie małe radości codziennego życia. A tak na marginesie - chiński horoskop jest do bani. 2014 to wcale nie był rok konia. Dla mnie zdecydowanie był to rok kota :) Sponsorowała go liczba 4 [bo tyle mam kociaków] i jej wielokrotność [bo obchodziłam 8 rocznicę życia na wyspie].


W 2015 rok wskoczyłam gładko i bezproblemowo i muszę stwierdzić, że ten nowy rok jest mocno przereklamowany ;) Tyle szumu wokół niego, tyle przygotowań, ekscytacji, a tymczasem nowy rok… łudząco przypomina stary. Robię rzeczy, które robiłam w starym, wyglądam tak, jak wyglądałam w 2014 i tak samo się czuję, choć jestem o rok starsza. Czytam książki, które dostałam, oglądam fajny i zabawny serial Lilyhammer, który budzi we mnie tęsknotę za Norwegią, gram w ciekawe gry sprezentowane przez hojnego i pamiętającego Mikołaja, robię przeróżne plany [bo w życiu trzeba mieć plan, a nie wirować bez sensu i bez kierunku niczym liść unoszony przez wiatr]. Generalnie jest mi dobrze. Life is good. Ale kto wie, może za parę miesięcy będę inaczej śpiewać ;)


Jako że minęło już parę dni nowego roku, a ja jeszcze nie miałam okazji złożyć Wam życzeń, czynię to teraz. Będzie banalnie, ale przecież na tych banałach-filarach opiera się nasze życie. Zatem szczęścia na każdy dzień roku, zdrowia, dobrych ludzi wokół i spełnienia wszystkich Waszych marzeń. Niech ten rok będzie dla Was przełomowy. Nie taki, jak sobie zaplanowaliście, ale jeszcze lepszy. Przy okazji dziękuję, że w tym minionym roku byliście ze mną. Wielkie dzięki za każdy komentarz [tu wyróżnić muszę Rose, która wygrywa wszystkie Internety, bo nikt nie komentuje tyle, co ona], za każde słowo otuchy, za każdy mail, za to, że niektórzy z Was wyszli z ukrycia i dali o sobie znać. A jeśli i Wy chcecie mi czegoś życzyć, to podpowiem Wam, że nowy rok to ciąg dalszy zmian. Oprócz zdrowia będzie potrzeba nam dużo samozaparcia [nie mylić z zaparciem!], odwagi, a także szczęścia i powodzenia na "nowej drodze", bo to one często leżą u podstawy sukcesu.


To tyle na dzisiaj. Dziś było słowne podsumowanie starego roku, a za niedługo zapraszam Was na obrazkowe, które w pierwotnej wersji miało być połączone z tym postem. Tylko jak zwykle się rozpisałam, i trzeba było zmienić plany.

piątek, 2 stycznia 2015

"Islandzkie zabawki" - nie czytaj zanim umrzesz i nie miej wyrzutów


„Islandzkie zabawki” Mirosława Gabrysia to pierwszy z książkowych prezentów, które dostałam pod choinkę od niezwykle szczodrego Mikołaja. Długo rozmyślałam, po który najpierw sięgnąć, bo tematyka była różnorodna, a wybór naprawdę trudny. Ostatecznie zdecydowałam się na tę niewielką gabarytowo książkę, bo Islandia od dawna znajduje się na mojej liście krajów, które chciałabym zobaczyć.


Z informacji zawartych na tyle okładki można wyczytać, że „Islandzkie zabawki” to relacja z trzech lat życia na wyspie, a także alternatywny przewodnik pisany z perspektywy pubów i klubów muzycznych. To portret Islandczyków i swoista kronika polskiego najazdu na wyspę.


Dla mnie to jednak bardziej portret samego autora, bo w miarę przewijania kartek coraz więcej rzeczy dowiadywałam się o Gabrysiu, jego upodobaniach muzycznych niż samej Islandii. Nie powiedziałabym zatem, że jest to przewodnik, bardziej zbiór ciekawostek, lub pamiętnik, w którym znajdują się różnego rodzaju zapiski. Taki też jest podtytuł: Zapiski z wyspy wulkanów.


Kiedy czytałam informacje, które Gabryś zamieścił o sobie na okładce [„listonosz, przemytnik wódki i papierosów, pracownik McDonald’s, dziennikarz, praczka”], pomyślałam, że to będzie fajna lektura, bo autor ma do siebie dystans i poczucie humoru. Po kilkudziesięciu stronach wiedziałam już, że ma także zmysł obserwatorski i dar opowiadania. Gabryś używa dość niewyszukanego języka, jego nieformalnej odmiany [„kibel”, „skapowałem”, „nie muszę oglądać codziennie tych samych pysków”, „nikt nie pieprzy za uszami”…]. Można odnieść wrażenie, że się siedzi w pubie i słucha opowieści kumpla-emigranta, który właśnie wrócił z Islandii i opowiada o tym, jak tam było.


Gabryś nie robi z siebie wielkiego intelektualisty, nie kreuje się na obraz i podobieństwo wielkich mistrzów pióra. Wierzę, że jest autentyczny - taki, jak w prawdziwym życiu i że posługuje się takim językiem na co dzień. I to by było chyba tyle, jeśli chodzi o zalety autora i jego książki.


Nie podobało mi się przede wszystkim pogardliwe wypowiadanie o tubylcach, ich rzekomym zamiłowaniu do ubierania się w wieśniackim stylu, o szkaradnych Islandkach, złośliwie określanych w książce jako foki. To jest coś, co mnie zawsze strasznie irytuje w emigrantach: narzekanie na to, co nowe, inne, krytykowanie tubylców, ich urody, wyglądu i zwyczajów. Jejku, nie podoba się wam za granicą, to wracajcie do Polski! Proste. Uwierzcie, jakoś tu bez was przeżyją. My, Polacy, to chyba jednak lubimy się nurzać w martyrologii i kreować na ofiary. Jest tyle krajów na świecie. Tyle państw o przyjaznym klimacie, wysokim poziomie życia i odpowiednio zadowalających zarobkach – dlaczego Polak-maruda musi żyć w tym, który mu się nie podoba? No dlaczego? Czyżby bał się, że gdyby trafił do tego idealnego, nagle okazałoby się, że nie wie, jak żyć, bo nie ma na co narzekać?


Nie kupuję tego negatywnego portretu złych Islandczyków i brzydkich Islandek. Za bardzo przypomina mi to moją własną sytuację sprzed wyjazdu na Zieloną Wyspę. Też wtedy wmawiano mi, że Irlandczycy – a już w ogóle Irlandki – to najgorsze zło. Takie są zawistne, takie złośliwe, a wszystko to dlatego, że nie mogą strawić pięknych Polek. [Polak zawsze i wszędzie jest najmądrzejszy i najładniejszy].


Gabryś wpadł w pułapkę: tak bardzo chciał odciąć się od Polaków na wyspie, którzy już zdążyli wyrobić nam wśród Islandczyków złą markę, że „zmienił” sobie narodowość [w wielu sytuacjach podawał się za Czecha] i nawet nie zauważył, kiedy sam zaczął mieć znamiona Polaka-cwaniaka: jeżdżenie w pracy (!) i poza nią bez posiadania prawa jazdy, bez zapiętych pasów [życzę powodzenia w przypadku wypadku samochodowego i przeciążenia…]. Każdemu z nas zdarza się łamać przepisy - niech pierwszy rzuci kamień ten, komu nie zdarzyło się przekroczyć prędkości na drodze – tylko po co o tym pisać w swojej książce? Dla poklasku? Dla lansu? Trochę przypomina mi to zachowanie pewnego znajomego Polaka, dla którego nawet najbardziej obciachowe zachowanie jest powodem do dumy.


Dopisywanie sobie nadgodzin w celu wyłudzenia większej wypłaty to kolejny numer z repertuaru pana Gabrysia. I tu zabrakło mi u autora spójności. Bo jeśli faktycznie nie wyjechał dla pieniędzy, jak sugerował w książce, to po co robić takie przekręty?


Czytając „Islandzkie zabawki” miałam czasami wrażenie, że czytam o Irlandii [bardzo zmienna i kapryśna pogoda, rzadkie opady śniegu, pobłażliwa policja…]. Nie oparłam się też wrażeniu, że książkę nie napisano po to, by coś wnieść na polski rynek książkowy, lecz przede wszystkim po to, by nabić kabzę autora, a przy okazji rozliczyć się ze swoimi byłymi kolegami z pracy, sąsiadami czy też współlokatorami Polakami. Takie dwa w jednym.


Autor nie bardzo przypadł mi do gustu i nie nazwałabym go osobą, którą chciałabym kiedyś poznać, by np. wziąć od niego autograf. Mam alergię na tych, którzy krytykują ubiór i wygląd innych, nie przyjmując jednocześnie do wiadomości, że może sami nie są przy tym opoką mody i wzorem do naśladowania. Widać jedyny słuszny rodzaj ubioru to ten nie islandzki, nie wieśniacki, preferowany przez Gabrysia, koniecznie skompletowany ulubionymi glanami i granatową czernią włosów, które to autor sam sobie ścina i farbuje.


Reasumując: „Islandzkie zabawki” to generalnie smutny i nieco depresyjny obraz Polaków za granicą. To nieco ponad 200-stronnicowa książka, którą czyta się dość szybko i z której niekoniecznie dużo się wynosi. Nawet wciąga, ale przecież bagna też wciągają. Czy autor przybliżył mi Islandię? Odrobinę. Czy przekonał mnie do zapoznania się z pozostałą częścią jego twórczości? Nie [poezji nie lubię, a prozaików znam lepszych].  Jeśli polecę do Islandii, to na pewno nie będzie to jego zasługa.