poniedziałek, 27 lipca 2015

Explore. Dream. Discover.


Samotnia w Mayo marzyła mi się już od dawna. Tyle miesięcy upłynęło od mojej ostatniej wizyty w tym hrabstwie, że zdecydowanie zabrakłoby mi palców u rąk i nóg, by je zliczyć. Nie liczyłam ich więc. Zamiast tego liczyłam, że jeszcze w tym roku tam wrócę. Nie w miejsca, w których już byłam, tylko w te całkowicie mi nieznane. Nie uważam się za wielką podróżniczkę, ale czasami budzi się we mnie zew prawdziwego podróżnika. Każe przeć przed siebie, odkrywać to, co nieznane. Ruszać. Byle gdzie, byleby tylko być w ruchu.



To wzgórze nie jest zwykłym kopcem kreta. Ma historyczne znaczenie i wiele, wiele lat


Wstępny plan był taki, by się szarpnąć i wynająć jakiś przytulny domek koło plaży. Tak na tydzień. Chciałam codziennie, choć przez te parę dni, budzić się i zasypiać tulona do snu przez kojący szum fal. Móc wstawać wcześnie rano, kiedy powietrze jest niesamowicie orzeźwiające i z kubkiem gorącej kawy w ręce stać sobie w drzwiach, na werandzie, balkonie, lub w oknie i patrzeć na żywioł, którego nie da się okiełznać, na morze, którego woda „żyje” swoim życiem. Życiem w „magiczny” sposób powiązanym z rotacją Ziemi.  I chciałam przy okazji docenić swoje życie. Być może nawet poukładać sobie w głowie różne sprawy.



Kawa Tima Hortonsa - moja najlepsza przyjaciółka w czasie podróży


Wygórowane ceny i mały wybór domków w interesującym mnie terminie sprawiły, że plan powędrował do muzeum niezrealizowanych marzeń. Miałam co prawda nieśmiały plan pojechania tam chociaż na jeden dzień, ale wszystko wskazywało na to, że to tylko moje pobożne życzenia. Najpierw pogoda nie sprzyjała, a kiedy już zaczęła, nabawiłam się kontuzji nogi. Wprawdzie małej, ale jednocześnie na tyle dużej, by uniemożliwić mi swobodne chodzenie bez grymasu bólu i bez utykania jak kuternoga.


Ani kroku dalej!


Oczywiście doszło do boju między sercem i rozumem. Serce koniecznie chciało jechać tam, gdzie kiedyś zostawiłam jego małą cząstkę. Rozum zaś bombardował argumentami o powalającej sile: pojedziesz w takim stanie, to wrócisz w gorszym. Chcesz się doigrać? To się doigrasz! A poza tym, będzie Cię tak bolało, że nie będziesz w stanie docenić widoków rozpościerających się przed Tobą. Spójrz prawdzie w oczy – ślimak na środkach uspokajających jest znacznie szybszy od Ciebie.



Szczęśliwie dla mnie apteczne specyfiki, skombinowane przez Połówka, wkrótce przyniosły pożądany efekt i dwa dni później mogłam biegać po irlandzkich łąkach niczym łania po lesie. A kiedy już się wybiegałam, udałam się na plażę. Przez dwadzieścia kilka lat mieszkałam tak daleko od morza i tak rzadko je widywałam, że do dziś próbuję nadrobić stracone lata. Nieprędko tego dokonam.



Kolejnym prezentem od losu była dostawa kosza piknikowego. Akurat dotarł na dzień przed wyjazdem. Wprawdzie nieco mnie rozczarował kolorem, bo na zdjęciu na eBayu prezentował się inaczej, ale da się żyć jako ofiara Photoshopa. Już nie chciało mi się bawić w reklamacje. Dopóki pełni swoją funkcję, jest dobrze. Zadebiutował zatem kosz na uroczej plaży w Mayo w kroplach letniego deszczu. Bo tak dla równowagi, żebym czasem nie zwymiotowała tęczą z tego szczęścia, rozpadało się niedługo po tym, jak dotarliśmy na plażę i rozłożyliśmy się na kocu.



Ale chyba nie muszę mówić, że te przelotne opady deszczu nie zmyły mi uśmiechu z twarzy. Wpatrywałam się w morze, piłam parującą herbatę rozcieńczoną kroplami lipcowego deszczu i przegryzałam kanapkę. A ta oczywiście smakowała lepiej niż popisowe dania wszystkich najlepszych kucharzy świata. Sorry, panie Gordonie Ramsay, sorry, panie Wojciechu Amaro – żaden z Was nie doprowadziłby mnie wtedy do lepszego orgazmu kulinarnego.



Dzień przed wyjazdem robiłam jeszcze rozeznanie w sieci – wypisałam wtedy wiele atrakcji, które chciałabym zobaczyć w tym hrabstwie. Oczywiście nie dotarłam do wszystkich. Mayo jest zbyt duże, a mój dzień był zbyt krótki, by upchnąć w nim tyle zabytków i zakątków. Ale i tak nie mam powodów do narzekania. Miałam aż nadto atrakcji i frajdy. Mam też kolejny powód, by tam wrócić.


Wyścig po garniec złota czas rozpocząć!


To był wspaniały dzień pełen wrażeń. A jakby tego było mało, w drodze powrotnej udało mi się zatrzymać w Bootsie - bo przecież w mojej wiosce nie ma takich wynalazków - i kupić dwie ostatnie sztuki perfum, na które polowałam już od dłuższego czasu.



I co z tego, że nieco inaczej wizualizowałam sobie ten dzień i że w moich wyobrażeniach nie było opadów deszczu?  Nie wszystko można sobie w życiu zaplanować. I może to lepiej. W przeciwnym razie nasze życie byłoby nieznośnie nudne.


Jedna z sześciu okrągłych wież Mayo


Żegnam się z Wami pięknymi słowami Marka Twaina: „Za dwadzieścia lat bar­dziej będziesz żałował te­go, cze­go nie zro­biłeś, niż te­go, co zro­biłeś. Więc od­wiąż li­ny, opuść bez­pie­czną przys­tań. Złap w żag­le po­myślne wiat­ry. Podróżuj, śnij, od­kry­waj.”


"Ale wiesz, że wyglądasz teraz jak upośledzone dziecko?" [rzekł Połówek do Taity cieszącej się na widok baniek mydlanych]. I jak go nie kochać?

czwartek, 23 lipca 2015

Zwyczajna, niezwyczajna Irlandia

Ta wycieczka zrobiła mi naprawdę dobrze.



Kilka dni temu urządziłam sobie małą przerwę w budowaniu arki – tak, tak, lipcowa pogoda nadal nie zachwyca i praktycznie każdego dnia są opady deszczu o jakimś tam natężeniu – i wybrałam się w trasę. Boże, jak mi tego brakowało… Dwanaście godzin poza domem, kilkaset przejechanych kilometrów i ileś tam pokonanych pieszo dało mi więcej przyjemności, relaksu i szczęścia niż weekend w luksusowym SPA. To był taki nieco spóźniony prezent od siebie dla siebie z okazji dziewiątej rocznicy pobytu na wyspie.




Do domu wracałam w strugach deszczu, ale nawet on nie był w stanie zmyć mi z twarzy uśmiechu zadowolenia. Zresztą już się nie liczył. Przez cały dzień pogoda wyjątkowo sprzyjała, choć zdarzyło się, że w nastrojowym opactwie cystersów położonym dość wysoko, u podnóża wielkiej góry, wiatr solidnie mnie wysmagał.  No ale od czego ma się w samochodzie termos z pokrzepiającą i jeszcze parującą herbatą?



Gdyby ten wątły i kruchy mnich nie przytrzymywał się żywopłotu, z pewnością zostałby wywiany do Chin


To niesamowite, ile radości może przynieść w takim momencie różowy kubek ze zwykłą herbatą z cytryną. I zwykła bagietka z całkiem zwyczajnym nadzieniem. Przysięgam, że ta zjedzona w czasie podróży, zrobiona przeze mnie kilkanaście godzin wcześniej, była najlepszą, jaką jadłam od dłuższego czasu. W takim momencie szczęście sprowadza się do tego ciepła gorącego napoju, który wypełnia ciało od wewnątrz, do bezpiecznej i wygodnej bryły auta, która ochroni od zimna, wiatru i ulewy.



Jaki kraj, takie Morskie Oko ;)


Zobaczyłam inne pejzaże, inne miasta i ludzi. Inny świat – to właśnie ta potrzeba zobaczenia go, posmakowania czegoś nowego, pcha mnie w trasę. Kiedy podróżuję, czuję, że żyję. Czuję, że oddycham pełną piersią. Uwielbiam swój dom, uwielbiam do niego wracać, ale kiedy przebywam w nim zbyt długo, czuję, że się duszę. Jestem jak ptak, który nie potrafi żyć bez wolności. Zamknięta w klatce usycham jak kwiat, którego pozbawia się wody. Klatka, nawet złota i najpiękniejsza, będzie tylko i wyłącznie klatką.



Chyba mogę powiedzieć, że tegoroczny urlop spędziłam pod palmami? ;)


Jadąc wśród zielonych pól, złotych łanów zboża, tuneli utkanych ze splecionych gałęzi drzew, wśród lasów – tych lasów, których przecież nie ma w Irlandii! - na nowo odkryłam piękno tego kraju. Zaskoczyła mnie uroda hrabstw, które wydawało mi się, że znam. Tak mało wiem jeszcze o tym kraju. Tyle zakątków mam tu do odkrycia.



Niby zwyczajny widok, a nie potrafiłam przejechać koło niego obojętnie


Zauroczyło mnie piękno Knockmealdown Mountains, mimo że widziałam znacznie wyższe góry. I "The Vee” – fantastyczna trasa wśród lasów, paproci, krzewów i rododendronów, których już nie miałam okazji podziwiać w czasie kwitnięcia. I nawet długowłose owce wypełzły w pewnym momencie na drogę. Przez sekundę poczułam się, jak w moim ukochanym Kerry. Takie same owce nam wtedy przed dresowozem biegały.


Niezbyt ostre, bo robione na szybko i przez szybę auta


Teraz tylko pozostaje wziąć się w garść i przelać na papier jak najwięcej wrażeń. Spisać je na gorąco i jeszcze ciepłe podać Wam pod nos. Tak dla przypomnienia, jak pięknym i interesującym krajem jest Zielona Wyspa. Tymczasem zaś zostawiam Was z kilkoma fotkami odwiedzonych miejsc, które mam nadzieję, opiszę już niedługo. Zastanawiam się, czy uda Wam się rozpoznać któreś z nich?


Klimatyczne ruiny ukryte w lesie. Niedługo poświęcę im cały post


A oto kogo spotkałam w drodze: Minionka ze Smurfem :)


poniedziałek, 13 lipca 2015

(Niedoszła) Dama z Łasiczką

Takiego nietypowego gościa w moim ogródku zdecydowanie się nie spodziewałam. Gdyby tego samego ranka ktoś podsunął mi pod nos ankietę z zapytaniem: „Na kogo dzisiaj przez przypadek trafisz?” i z odpowiedziami takimi jak:


a) czterorogą owcę,


b) Baracka Obamę,


c) łasicę,


d) ufoludka


zdecydowanie wybrałabym b. Miałabym ku temu co najmniej kilka powodów. Bo po pierwsze on jako jedyny nie pasuje do pozostałych odpowiedzi [a ja pewnie upatrywałabym się jakiegoś podstępu i podchwytliwości],  po drugie – świat jest przecież taki mały, a po trzecie – on ma przecież irlandzkie korzenie [nie mówcie, że nie zauważyliście tego uderzającego podobieństwa do typowego Paddy’ego?!]. No i rzecz najważniejsza – za parę dni w Moneygall, rodzinnej wiosce przodków Obamy, miał odbyć się Obama Country Fest, więc pewnie pomyślałabym, że prezydent USA zrobi niespodziankę swoim wielbicielom i zaszczyci ich obecnością. A ja jakimś dziwnym zrządzeniem losu będę tego świadkiem.


Bardzo bym się myliła.


Wieczorem tego samego dnia stojąc w kuchni i krojąc warzywa na sałatkę kątem oka dostrzegłam coś, czego mój umysł nie chciał zatwierdzić i zaakceptować. Ze zdziwienia mało co nie odcięłam sobie palca. I dobrze, że tak się nie stało, bo z pewnością nikt nie doceniłby faktu, że tym razem do sałatki dorzuciłam od siebie coś więcej niż zwyczajne składniki.


Gdyby zrobiono mi w tamtym momencie zdjęcie, kiedy w szoku niemalże przecierałam oczy, a później porównano je z fotką karpia i kazano komuś znaleźć kilka podobieństw, gwarantuję Wam, że jako pierwszą wskazałby naszą minę.


Spod szopy w ogródku wychyliła się mała ciekawska główka z szyją dziwnego stwora, rozejrzała na boki i na moment zastygła w bezruchu, tak jak nieraz po wyjściu z domu roztargniona pani domu zastanawia się, czy aby na pewno wyłączyła żelazko i uruchomiła alarm. Najwidoczniej  futrzany peryskop uznał, że nie zlokalizowano żadnego niebezpieczeństwa, bo chwilę później stwór wyszedł na światło dzienne w całej okazałości.


Żeby było śmieszniej, w ogródku jak co dzień zresztą, przebywały koty, no ale najwidoczniej w oczach stwora wyglądały nad wyraz łagodnie lub zostały sklasyfikowane jako „taki przeciwnik to nie przeciwnik”. Jeszcze śmieszniej było wtedy, kiedy te same koty, tak na oko ze dwa-trzy razy większe i cięższe, w popłochu uciekały gdzie popadnie, kiedy stworzenie ruszyło w ich kierunku, poruszając się w przezabawny sposób.


I wtedy mnie oświeciło. Wiem! Wiem, co to za zwierz! Przypomniało mi się, że znam go ze słyszenia. Słyszałam o nim w dzieciństwie. Za każdym razem, kiedy pojawiał się u nas na wsi, na ludzi padał taki strach jak na Dolinę Muminków wtedy, kiedy pojawiała się w niej Buka. Toż to przecież łasica musi być! To ją starszyzna wioskowa pieszczotliwie nazywała „tą k***ą jedną", która znów nocą zjadła przytulaśnego królika albo żółciutkiego kurczaczka.



Podekscytowałam się tym wydarzeniem jak galerianka wizją nowych spodni i poleciałam do ogródka, żeby mieć lepszy widok, tak na wszelki wypadek jednak nie wypuszczając z ręki noża. Lepiej dmuchać na zimne. Pyton też niekoniecznie wygląda super groźnie, a przecież bez trudu potrafi zjeść człowieka. Strzeżonego Pan Bóg strzeże!



Łasiczka okazała się przekomicznym zwierzątkiem, bardzo przyjaźnie nastawionym do człowieka, przed którym wcale, ale to wcale, nie uciekała. Dobrych manier jej tylko nieco brakowało, bo wykorzystała fakt, że zostawiliśmy otwarte drzwi do ogródka i wparowała do kuchni bez niczyjego zaproszenia. Trochę też „nagadała” Połówkowi, kiedy zagrodził jej drogę butami i lekko nakierował w stronę wyjścia.


Głodna „bida” być musiała, bo węszyła w ogródku niczym pies tropiący, albo świnia za truflami, więc jak nakazuje staropolski dobry zwyczaj, postanowiłam ugościć ją tym, czym chata bogata. A że akurat robiłam wspomnianą na wstępie sałatkę, to miałam pod ręką skórkę z łososia i kawałek pomidora. Skórkę zajumała i uciekła z nią pod szopę, wielce ukontentowana, a na pomidora nawet nie spojrzała. Czyli wszystko w normie. Jak później wyczytałam w sieci, łasice nie gustują w wegetarianizmie.


Ta ucieczka pod szopę dała mi trochę do myślenia. A co jeśli ona tam urządziła sobie mieszkanko? A może ma małe, którym zaniosła tę skórkę? W pewnym momencie już nawet pogodziłam się z myślą, że mam w ogródku łasicę. Jejku, wielkie mi co, jedni mają krasnale ogrodowe, to ja mogę mieć łasiczkę. A poza tym, to kto wie? Może nawet znajdzie się jakiś współczesny Leonardo Da Vinci, który postanowi kiedyś namalować zmodernizowaną wersję obrazu „Dama z łasiczką” ze mną w roli głównej?


Niedługo później okazało się jednak, że łasiczka ma swoje plany. I że wcale nie jest łasiczką, tylko tchórzofretką. I że wydano za nią list gończy.


Taka sytuacja. Udzieliłam schronienia zbiegowi.

czwartek, 9 lipca 2015

Długo zapowiadany comeback

Prawie trzy miesiące upłynęły od mojego ostatniego wpisu, a mnie zwyczajnie nie chce się w to wierzyć. Gdyby nie to, że znaleźli się wierni i niestrudzeni Czytelnicy [też Was kocham!] systematycznie, acz taktownie przypominający mi o tej przedłużającej się ciszy, pewnie nieprędko bym tu coś napisała. Prawda jest taka, że jakoś ostatnio nie po drodze mi z blogiem. Mijamy się jak skłócone małżeństwo, a nasze ścieżki za nic nie chcą się połączyć. Co najgorsze – wydaje się być nam z tym dobrze. Nie tęsknimy za sobą, nie odczuwamy potrzeby naprawiania czegokolwiek.


Nie mogę się oprzeć, by nie sparafrazować popularnych słów piosenki Andrzeja Rosiewicza - „trzy miesiące minęły, jak jeden dzień”. Z niecodziennych wydarzeń chciałabym odnotować, że w tym czasie udało mi się wydrzeć ptaka z paszczy śmierci, no i prawie zostałam damą z łasiczką, ale o tym opowiem Wam może następnym razem. Stuknęła mi też niedawno prawie, że okrągła rocznica pobytu na wyspie i też nie wiem, kiedy te wszystkie lata przeleciały. Trochę to dziwne uczucie, bo czuję się czasami, jak osoba, która po prawie dziesięciu latach została wybudzona ze śpiączki. Mentalnie ciągle tkwię w przeszłości, w tym roku, w którym „zapadłam w śpiączkę” i nie mogę zrozumieć, jak to możliwe, że jestem nagle starsza o prawie dekadę. Przecież to było wczoraj! Mrugnięciem oka – ot, czym jest nasze życie.


A skoro już mowa o życiu, to biję się właśnie z własnymi myślami i próbuję podjąć ważną decyzję życiową. Dotarłam w pracy do punktu, do którego wiedziałam, że kiedyś dotrę. Nie widzę już w niej miejsca ani perspektyw dla siebie. Prawdę powiedziawszy nie mam też motywacji, o czym uczciwie doniosłam szefowi wszystkich szefów. Wygarnęłam mu przy okazji parę innych rzeczy, które leżały mi na wątrobie. Choć rozmawiamy normalnie i obyło się bez fochów i rękoczynów, to jednak sytuacja zrobiła się niezręczna i napięta jak gacie na tyłku Kim Kardashian, bo każda strona czuje się teraz tą poszkodowaną. Nie podobają mi się zmiany, które zaszły, a jemu to, że mnie się może coś nie podobać. Nie usłyszałam tego na własne uszy, ale mam wrażenie, że wyszło na to, że jestem straszną niewdzięcznicą. Dziwne, że jeszcze nie usłyszałam, że toczą się boje o tak zajebistą pracę, a na moje miejsce jest iluś tam chętnych. Nie satysfakcjonuje mnie już wizja podwyżki i zmniejszenia godzin pracy. Kusi mnie, naprawdę mnie kusi, by złożyć wypowiedzenie, choć z drugiej strony nie palę się do tego, by przekonać się, jak to jest być bezrobotną. Może kiedyś pożałuję swojej decyzji, ale póki co, mam dużą potrzebę utarcia komuś nosa.


Ze spraw mniejszej wagi – jestem właśnie na etapie poszukiwania fajnego kosza piknikowego. Co prawda piękne i gorące irlandzkie lato najwyraźniej już się skończyło, ale łudzę się, że jeszcze powróci. Po okresie wysokich temperatur, kiedy słupek rtęci praktycznie codziennie przekraczał 25-26 stopni, temperatury poleciały w dół na łeb na szyję i znów trzeba było wyciągnąć z szafy kurtkę i robić za trolla waciakowego. Oczywiście miało to miejsce teraz, kiedy już jedną nogą jestem na urlopie. Jakie to typowe. A mój nowy i piękny kapelusz leży bezużytecznie i się kurzy.


Wracając jednak do koszyka na piknik – jeśli wiecie, gdzie można znaleźć takie cudo, dajcie znać. A jak nie wiecie, to chociaż wypowiedzcie się, który ładniejszy: niebieski, szary czy może ten w kształcie serca? Tego ostatniego tak naprawdę nie biorę zbytnio pod uwagę, bo jest mało pojemny i przeznaczony dla dwóch osób, nie dla czterech.


A tak w ogóle to morze mi się marzy. I plaża. I jakaś irlandzka samotnia, gdzie w ciszy, tylko wśród dźwięków przyrody i ewentualnie mojej ulubionej muzyki będę mogła oczyścić umysł i całkowicie się zresetować.


Jako, że niedługo spodziewam się corocznej „delegacji” z Polski, wymyśliłam sobie, że może by tak zabrać gości na jakiś  tygodniowy pobyt nad morzem lub oceanem. Piękna plaża, przytulny domek – te klimaty. Upiekłabym wtedy dwie pieczenie na jednym ogniu: zaspokoiłabym wyżej wspomnianą potrzebę, a przy okazji zapewniłabym atrakcję gościom. Zaczęłam więc węszyć i szukać, ale coraz bardziej zaczyna to przypominać orkę na ugorze. Co by nie mówić, pomysł roku to to nie jest. Co fajniejsze domki w atrakcyjnej lokalizacji i cenie są już dawno zarezerwowane, a jak trafi się jakiś wolny, to ma tak wyśrubowaną cenę i śmieszny standard, że musiałabym na głowę upaść, by wydać sześćset euro za takie coś. Chyba ze dwa razy przekopałam się przez Internet i udało mi się trafić na taki, który mógłby spełnić moje oczekiwania, ale jeszcze nic nie rezerwowałam. Wyciągnęłam za to następujące wnioski: sierpień to zdecydowanie nie jest najlepszy miesiąc na wynajem domów letniskowych, a Irlandia jest cholernie droga pod tym względem. Taniej wychodzi wynajem domu na Wyspach Kanaryjskich, gdzie pogoda jest raczej pewna. A, i jeszcze jedna rzecz. Jak już koniecznie chcesz wynająć taki dom w Irlandii na sierpień, to nie bądź łosiem i nie szukaj go w lipcu. Taka mała rada od… klępy.