niedziela, 30 sierpnia 2015

Heaven, I'm in heaven...

„Heaven, I’m in heaven” – myślę sobie, ilekroć rozejrzę się wokół siebie. Jeszcze za życia trafiłam do nieba. Wspaniałe uczucie.


To jedna z tych chwil, kiedy mam ochotę powiedzieć: „chwilo, trwaj wiecznie”, i kiedy jednocześnie żal okrutnie ściska mi serce, bo nie mogę zatrzymać czasu, albo chociaż spowolnić jego upływu. Bo choć jest mi tu niesamowicie dobrze, to jednak wiem, że to, co widzę, to bańka mydlana. Piękna, ale nietrwała. Niedługo pryśnie, bo jest krucha niczym życie motyla. Jednak zanim to nastąpi, zanim stanie się nieuniknione, czyli znienawidzony powrót do szarej rzeczywistości i pracy, będę mieć jeszcze kilkanaście godzin w boskim Mayo. Już teraz, siedząc w uroczym hotelu z widokiem na Clew Bay, wsłuchując się w ryczące wody oceanu i wpatrując się w czarne jak atrament niebo, wiem że przyjazd tu był świetną decyzją. Nie żałuję ani jednego przejechanego kilometra.


Mam masochistyczne ciągoty. Lubię, kiedy wiatr znad oceanu ostro mnie smaga, rozwiewa mi włosy we wszystkie strony świata, a zimno kąsa niemal do bólu. Ma to wszystko swój urok. Wtedy przypominam sobie, jak czasami niewiele potrzeba do szczęścia, jak dobrze czuję się w takich samotniach, w których częściej natrafia się na owce niż na ludzi. Nie przeszkadza mi nawet smak rozpuszczalnej kawy z hotelowego pokoju. Tu, gdzie tylu ludzi prowadzi prosty, poczciwy żywot w zgodzie z przyrodą, narzekanie na tak prozaiczne sprawy jak nie taki smak kawy, zakrawa na bluźnierstwo. Każdy dzień nad oceanem jest lepszy niż ten w głębi lądu.


Może za miesiąc, dwa skręcałabym się z tęsknoty za cywilizacją. Teraz jednak żałuję, że nie mogę rozciągać czasu niczym gumy. Bo Mayo na nowo rozkochało mnie w sobie i awansowało do czołówki moich ulubionych hrabstw. Westport faktycznie jest uroczy i kolorowy, Croagh Patrick dostojny i piękniejszy niż na zdjęciach, a ocean - jak zwykle zresztą – oszałamiający.  Tylko dlaczego czuję, że moje miejsce jest tu, a nie tam, kilkaset kilometrów dalej?


Są rzeczy, osoby i zdarzenia, które możne podsumować jednym słowem. Są też takie, których nie mogą opisać wszystkie słowa tego świata. Bo bez względu na to, co bym tu napisała, i tak nie oddam klimatu i piękna tego miejsca. To trzeba zobaczyć. Na razie jestem poza domem, ale kiedy już do niego dotrę i przerzucę zdjęcia z aparatu na komputer, pokażę Wam mój kawałek raju. I odpiszę na wszystkie komentarze. Tymczasem zaś przesyłam Wam ciepłe pozdrowienia z zachodu, przepraszam za przerwę na blogu, tego grafomańskiego posta skreślonego na kolanie i życzę Wam dobrej nocy. Dziś, jak na wariatkę spragnioną oceanu przystało, śpię przy szeroko otwartym oknie i nie mam zamiaru korzystać z zasłon. Kiedy ma się za oknem takie widoki i takie odgłosy, grzechem byłoby odcięcie się od nich.


Tak mi tu dobrze…

środa, 12 sierpnia 2015

Ballysaggartmore Towers - piękno zrodzone z pychy i nienawiści


Wieże Ballysaggartmore zwane lokalnie po prostu wieżami – The Towers – to dobitny przykład na to, że nie tylko Wy dowiadujecie się czegoś ode mnie, lecz także ja od Was. Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się o nich od Bawy, a było to rok temu, nie mogłam pojąć, jak to możliwe, że mieszkam tu tyle lat i nigdy o nich nie słyszałam. Zabawna sprawa – dowiadywać się o lokalnych atrakcjach od czytelniczki z Polski. Ale jak to mówią: najciemniej pod latarnią. Wkrótce też wyjaśniła się zagadka mojej niewiedzy. Wieże są czymś na kształt ukrytego skarbu. Nie wspominają o nich przewodniki po Irlandii, wiedzą o nich tylko nieliczni.



Na szczęście łatwiej do nich trafić, niż odnaleźć prawdziwy ukryty skarb. Kiedy już się o nich wie, wystarczy podążać w kierunku wskazanym przez znak. A ten trudno przegapić – stoi przy moście przerzuconym przez rzekę Blackwater w uroczym Lismore, po tej samej stronie co zamek. Jak na ironię losu do wież prowadzi droga R666. Prawdziwy chichot losu zważywszy na fakt, że ich właściciela spokojnie można określić diabłem w ludzkiej skórze.



Czy dla Arthura Kiely, bo to o tym diable mowa, śmierć ojca była prawdziwym nieszczęściem, to już wielce dyskusyjna sprawa. W 1808 roku odziedziczył po nim rozległe tereny rozciągające się aż na 8000 akrach. Jedną ósmą pozostawił dla siebie na swój prywatny użytek, resztę przeznaczył na wynajem lokalnej ludności. W międzyczasie zaś, jako że woda sodowa mocno uderzyła mu do głowy, wielki pan dodał do swojego nazwiska drugi człon, stając się tym samym Arthurem Kiely-Ussher, bo tak brzmiało ono bardziej po arystokracku.



Warto wspomnieć, że Arthur miał brata Johna. Na pewnym etapie życia obydwaj panowie ożenili się, a ich wybrankami okazały się siostry z hrabstwa Galway: Elizabeth i Margaret. Wbrew pozorom to wydarzenie wcale ich nie zbliżyło. Na próżno było doszukiwać się miedzy nimi braterskiej miłości i jakichkolwiek wyższych uczuć. Miejsce miłości zajęła niezdrowa rywalizacja napędzana chorobliwą zazdrością. John i Margaret zamieszkali bowiem w dostojnej rezydencji zwanej Strancally Castle. I to było cierniem wbijającym się w zimne serca Arthura i jego żony.



Niezadowoleni małżonkowie postanowili utrzeć nos Johnowi i Margaret. Wymyślili sobie sprytny plan. Wybudują sobie jeszcze piękniejszą rezydencję! Głupi John nie będzie już wtedy chwalił się, jak wielki jest jego zamek, jak to trzeba poświęcić cztery i pół minuty szybkiego spaceru na dojście z kuchni do jadalni. Ich pałac będzie jeszcze piękniejszy!



Napędzani swoją żądzą, zaślepieni zazdrością jakoś przełknęli gorzką pigułkę w postaci tymczasowego mieszkania w skromnym – zapewne tylko ich zdaniem – domu Ballysaggartmore House, zniszczonym w 1930 roku. W myślach już widzieli się w najpiękniejszym pałacu w całej Irlandii. Mieli powody do dumy i pychy. Obmyślony plan zaczął przynosić pierwsze pożądane efekty. Powstały piękne wieże w gotyckim stylu: jedna będąca jednocześnie mostem, druga „zwyczajna”, ale wcale nie ustępująca urodą tej pierwszej. Ich budowa pochłonęła 2000£. I to był chyba ten moment, w którym Arthur rzekł do Elizabeth: Houston, we have a problem!  Wyprztykaliśmy się z całej kasy!



A co się robi, kiedy jest się okrutnym właścicielem ziemskim? Wtedy za swoje błędy każe się płacić swoim najemcom. Jakby mało było nieszczęść, z którymi musiała zmagać się ludzkość Irlandii [zaraza ziemniaczana, która doprowadziła do tzw. wielkiego głodu i śmierci miliona osób], Arthur dodał ubogim chłopom kolejne w postaci podwyższonego czynszu. Tym samym zapisał się na kartach historii jako ten zły landlord.



Podczas gdy inni właściciele ziemscy, ci o dobrym sercu, obniżali chłopom czynsz, on go bezlitośnie podnosił. A wszystko to w jednym celu: ziszczenia marzenia o najpiękniejszym zamku. Ci, którzy nie mieli pieniędzy na czynsz, byli brutalnie pozbawiani domów: wyrzucani na bruk, a ich domostwa niszczone. Ich miejsca zajmowało nabyte przez Kiely’ego bydło i owce – w jego mniemaniu miało ono zapewnić mu większy dochód niż chłopi.



Nic dziwnego zatem, że niechęć do okrutnika rosła w zastraszającym tempie. W maju 1847 roku podjęto próbę zamachu na życie Arthura. Co prawda zakończyła się ona fiaskiem, winnych ujęto i zesłano na Tasmanię jakiś czas później, to jednak dobra passa opuściła Arthura. Nie udało mu się dopiąć swego. Wymarzona posiadłość nie została wybudowana. Dziś o niespełnionym marzeniu tego szaleńca przypominają bajkowe wieże - piękno, które zrodziło się ze zła.



Z informacji praktycznych: niewielki parking znajduje się po prawej stronie drogi R666. Tu [po uprzednim zabraniu z auta wszystkich cennych rzeczy – o czym przypomina ostrzegawczy znak] można od razu ruszyć w głąb lasu, albo skorzystać z ławki i urządzić sobie piknik. Warto jednak nieco się z tym wstrzymać, bo w głębi lasu jest zdecydowanie przyjemniej. Odpowiednia w tym celu ławka znajduje się koło wieży z mostem i niewielkiego wodospadu. A nawet jeśli jest ona zajęta, to mamy do dyspozycji spory pas zieleni.



Nie ma większego znaczenia, czy wybierzemy ścieżkę po prawej stronie parkingu, czy też po lewej. I tak dotrzemy do tego samego celu. Ta po prawej już na samym początku zaczyna się dość ostrym podejściem. Reszta trasy jest za to prosta, lekka i niewymagająca. Ścieżka po lewej cały czas delikatnie wspina się pod górkę. Warto mieć dobre obuwie, przystosowane do leśnych wędrówek, bo podłoże bywa podmokłe i śliskie. Trasa jest przyjemna, zatacza pętlę i ogólnie mówiąc ma niewielki stopień trudności. Mijaliśmy po drodze rodziny z dziećmi w wózkach. Cały spacer zajął nam prawie godzinę, z czego sporą część poświęciliśmy na robienie zdjęć. Dobre miejsce na spędzenie czasu na świeżym powietrzu wśród siedemnastowiecznych dębów i innych drzew. Miejsce piękne o każdej porze roku. Klimatyczne i „magiczne”.




poniedziałek, 3 sierpnia 2015

O człowieku, który zło dobrem próbował zwyciężać


Jego słowa: „Przemoc nie jest oznaką siły lecz słabości. Komu nie udało się zwyciężyć sercem lub rozumem, usiłuje zwyciężyć przemocą” wyryły mi się w pamięci na długo przed tym, zanim tak naprawdę zrozumiałam, kim był, i jaki jest ich sens. Wielokrotnie wpatrywałam się w nie jako dziecko w czasie kolejnych nabożeństw w mojej rodzinnej parafii. Niewiele wtedy o nim wiedziałam. Na lekcjach religii, pozostawiających wiele, wiele do życzenia, nie mówiło się o nim. Kiedy zrozumiałam, jak ważną postacią był, i jaką piękną postawę prezentował w swoim dość krótkim życiu, jego już dawno nie było pośród żywych. Bestialsko zabito go zanim się urodziłam. Jego słowa są jednak do dziś żywe.


O „Matce Świętego. Poruszającym świadectwie Marianny Popiełuszko”, książce Mileny Kindziuk, dziennikarki i publicystki, usłyszałam po raz pierwszy od mojej mamy. Jej słowa, w pozytywnym świetle malujące obraz matki bł. Ks. Popiełuszki, na tyle mnie zaintrygowały, że postanowiłam przy pierwszej nadarzającej się okazji przeczytać tę książkę. Oczywiście irlandzka biblioteka nie przyszła mi tu z pomocą, ale św. Mikołaj – już tak.


Zmarła dwa lata temu Marianna Popiełuszko miała coś, czego nie można kupić, a co niejedna osoba chciałaby mieć – charyzmę. I to chyba ją wyssał z mlekiem mały Alfons [ks. Popiełuszko zmienił to imię w późniejszym okresie życia]. Prosta, ale nie prostacka, kobiecina ze wsi, miała w sobie tyle dobra, miłości i mądrości, że mogłaby nimi obdzielić kilku ludzi. Żyjąc według prostej filozofii: „I radość, i cierpienie pochodzi od Boga” z ogromną pokorą przyjmowała kolejne ciosy od życia. A ono doświadczyło ją jak mało kogo.


Śmierć od dawna była jej towarzyszką życia. Podążała za nią niczym cień. Marianna przeżyła śmierć dwuletniej córki, zabójstwo przez Rosjan jej ukochanego młodszego brata Alfonsa [na cześć którego dała to imię ks. Popiełuszce], stratę obydwojga rodziców, młodej synowej [której dziećmi musiała się zaopiekować], osiemnastoletniego wnuka, swojego długoletniego męża, no i oczywiście syna Jerzego. Tego syna, którego jeszcze przed narodzeniem ofiarowała Bogu. Wielu na jej miejscu nie podniosłoby się po tych wszystkich nieszczęściach. Wielu na dobre przeklęłoby Boga i wypowiedziało mu wojnę. Wielu zamieniłoby się w zgorzkniałych, ponurych i smutnych. Ale nie ona, bo dla niej każde cierpienie miało sens. Głęboka wiara była jej opoką, nie pozwalającą upaść i pozostać przygniecioną przez ciężar życia.


Zaimponowała mi tą niewyczerpaną wiarą i pogodą ducha. To jest coś, co niesamowicie rzucało się w oczy nie tylko w czasie spotkań na żywo z Marianną, tym, którym było to dane, ale nawet w czasie czytania książki o niej. Była zwykłą-niezwykłą bohaterką, która wydała na świat księdza, który najpierw był człowiekiem, a dopiero później kapłanem. Człowiekiem głębokiej wiary, którego nie można było złamać ani groźbą ani torturami. Ten mocny charakter i silną wolna zdecydowanie odziedziczył po matce.


Ksiądz Popiełuszko był niepokornym kapłanem stawiającym opór politycznej indoktrynacji i za to przyszło mu zapłacić ogromną cenę. Już w wojsku był prześladowany przez swoich dowódców z powodu praktyk religijnych. Brutalnie „uczony pływania”, zmuszany do stania na mrozie gołymi stopami, pozbawiony przepustek, dręczony psychicznie i fizycznie. Gnojony.


Wojsko zrujnowało mu zdrowie i niemal pozbawiło życia. Mimo to nie użalał się, nie marudził i nie skarżył rodzinie. Marianna dowiedziała się o tych brutalnych praktykach znacznie później, od jego kolegów z wojska. Mimo usilnych prób dowódców wojsko nie zabiło w nim ani wiary, ani tej naturalnej dobroci i życzliwości, która sprawiała, że gromadził wokół siebie innych, zjednywał zarówno młodych jak i starych. Ludzie czuli w nim dobroć i lgnęli do niego niczym ćmy do światła, by w trudnych dla nich i dla ojczyzny czasach ogrzać się jego ciepłem i pokrzepić dobrym słowem. Był ich powiernikiem, przyjacielem i duchowym przewodnikiem. Dla władz PRL-u zaś drzazgą w oku, którą należało jak najszybciej usunąć, bo „nadużywał wolności sumienia i wyznania”. Jego dobroć miała zbyt duży zasięg „rażenia”. Postanowiono więc uciszyć go raz na zawsze. Wszystko to w nadziei, że jak uderzy się pasterza, to owce się rozproszą.


Książka nie traktuje o kontrowersjach. Nie ma w niej rozdziałów poświęconych procesowi toruńskiemu, długich rękach esbeków. Są w niej archiwalne zdjęcia z rodzinnych albumów, zeznania Marianny w procesie beatyfikacyjnym, a przede wszystkim dwie słodko-gorzkie historie niezwykłych ludzi: matki i syna. Dwójki Polaków, o których wypadałoby pamiętać.


To zdecydowanie była pouczająca i wzbogacająca lektura. Ale niestety też smutna. Mimo że przebija się z niej wiele optymizmu i nadziei na to, że zło można zwyciężyć dobrem, to jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że na dobre tkwimy w szambie, które sami sobie wyprodukowaliśmy. Pozostał mi po niej smutny wniosek: świata nie da się naprawić. Wystający gwóźdź zostanie wbity. Wcześniej lub później.