poniedziałek, 16 listopada 2015

Zaklinaczka ptaków

Ci, którzy regularnie czytają mojego bloga, zapewne doskonale wiedzą, że od kiedy pod moim dachem zamieszkała pewna kocia rodzina, na nowo odkryłam zalety tych zwierząt, i od tego czasu jestem zdeklarowaną kociarą. Założę się jednak, że niewiele z Was wie, że zanim nią zostałam, byłam zaklinaczką ptaków [przez niecały jeden dzień].


Lubię ptaki [Połówek pewnie nie może powiedzieć tego samego, po tym jak pewna rozjuszona mewa narobiła mu kiedyś na środek głowy…]. Lubię słuchać ich treli, patrzeć, jak z gracją szybują i swobodnie poruszają się po niebie. Chyba trochę im zazdroszczę tej wolności – nieograniczonej możliwości przemieszczania się z miejsca na miejsce. W dodatku darmowej. Bez paszportów, dowodów, dojazdów na lotnisko…



Czasami nasze ścieżki się splatały, przez co mam teraz kilka fantastycznych doświadczeń z nimi. Najbardziej niesamowite wydarzenie, jakie mi się przytrafiło z udziałem jednego z nich, miało miejsce, kiedy byłam małą dziewczynką. I gdyby nie to, że jego świadkiem była moja starsza siostra, pewnie sama bym nie uwierzyła w to, co miało miejsce. Otóż siedziałyśmy sobie kiedyś na zewnętrznej klatce schodowej naszego domu i rozprawiałyśmy o Bóg-wie-czym, kiedy nagle u naszych stóp wylądował mały ptak. Prawdopodobnie wróbel. Oczywiście moje uwielbienie do zwierząt nie mogło pozwolić mi na zignorowanie tego faktu. Odruchowo wyciągnęłam rękę w jego kierunku i powiedziałam: „Ptasiu, chodź do mnie”. A on… przyleciał. To było coś tak niesamowitego, a jednocześnie fascynującego i niewiarygodnego, że ten dzień zapamiętam do końca swojego życia.



Parę lat temu natrafiłam na trzy urocze pisklęta, które wypadły z jaskółczego gniazda. Jako że gniazdo – przyczepione pod dachem wysokiego domu - było poza moim zasięgiem, a samo środowisko niezbyt bezpieczne, nie pozostało mi nic innego, jak zabranie maluchów do domu. Te dwa tygodnie, kiedy mieliśmy je pod swoją opieką, karmiliśmy i uczyliśmy latać, były cudownym doświadczeniem. Wystraszone i nieufne na początku ptaki po pewnym czasie oswoiły się do tego stopnia, że czuły się całkowicie swobodnie w naszym towarzystwie. Po podniesieniu wieczka pudełka, w którym zamieszkały, wyskakiwały ochoczo na nasze ręce, a z mojej głowy i włosów robiły sobie lądowisko, uznając zapewne, że mają do czynienia z kopką siana. Były przeurocze, a moment, w którym przyszło mi je wypuścić na wolność dość wzruszający.


uwierzycie, że kiedy wyniosłam je na podwórko, wcale nie spieszyło się im do odlotu?


Jakiś czas później staliśmy się tymczasowymi właścicielami… gołębia, któremu chyba poprzepalały  się przewody w GPS-ie. Krążył koło naszego domu i ewidentnie chciał wejść do środka, jakby to było jego życiową misją. Tylko czekałam, kiedy za pomocą alfabetu Morse’a zacznie wystukiwać dziobem przekaz: „No wpuść mnie do środka, głupia babo!!!”. Zaprosiliśmy go w skromne progi naszej hacjendy sumiennie wypełniając obowiązki spoczywające na barkach gospodarzy domu. Robiliśmy, co mogliśmy, by gość czuł się swobodnie. Ostatecznie jednak chyba go zanudziliśmy, bo ptasi gość postanowił odlecieć gdzie pieprz rośnie, albo tam, gdzie gołębie zimują.



Ciężko jednak służyć jako tymczasowe schronisko dla ptaków, kiedy ma się pod dachem koty. A te, jak wiadomo, mają silnie rozwinięty instynkt łowcy. Wszystko, co się rusza [a nie jest człowiekiem i psem], musi zginąć. Tak w skrócie wygląda kocia filozofia. Czasem znajduję zatem w ogródku różne ofiary morderczej kociej aktywności. Nie zawsze niestety uda mi się zainterweniować w porę, ale tego dnia miałam wyjątkowo dużo szczęścia.



Kiedy wyjrzałam przez okno kuchenne i zobaczyłam całe kocie zbiorowisko [w tym nawet kota sąsiadów] ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie, wiedziałam od razu, że nie jest to saint-exupéry’owski przykład miłości bezgranicznej [„Miłość nie polega na wzajemnym wpatrywaniu się w siebie, ale wspólnym patrzeniu w tym samym kierunku” – Antoine de Saint-Exupéry]. Sytuacja wymagała natychmiastowej reakcji.



Wybiegłam więc z kuchni jak oparzona i przegoniłam wszystkie koty. Między płotem a torbą z ziemią, którą przez własne lenistwo pozostawiłam tam dzień wcześniej po sadzeniu kwiatków, dostrzegłam kawałek sylwetki ptaka. Włożyłam tam rękę z sercem w gardle, obawiając się, że wyciągnę ją zakrwawioną, a ptak będzie zraniony do tego stopnia, że nie będę mu w stanie pomóc. Ostrożnie wzięłam go do ręki i zaniosłam do domu, żeby lepiej obejrzeć. Ku mojemu zdziwieniu i jednoczesnej uldze, nie dostrzegłam żadnych ran. Od razu rzucił mi się w oczy brak ogona, co początkowo uznałam za winę kotów. Myślałam, że pastwiąc się nad nim, powyrywały mu sterówki.



Przez cały czas, kiedy trzymałam go w rękach, a później pieszczotliwie przytulałam do cyca i głaskałam, bida siedziała wyjątkowo cicho i spokojnie. Spodziewałam się, że będzie próbował się wydostać, upatrując we mnie kolejnego wroga. Widać jednak uznał, że jego modlitwy do ptasiego boga zostały wysłuchane, bo oto zjawiło się ocalenie w mojej osobie.



Wieczór już był, a ja postanowiłam się przespać z „problemem”. Wypuszczenie go do ogródka nie wchodziło w grę, bo równie dobrze mogłabym mu w tamtym momencie skręcić kark. Efekt  byłby taki sam. Włożyłam go do pudełka, dałam coś do picia i jedzenia i zostawiłam w zamkniętym pokoju, by koty nie włamały się do niego w środku nocy. Zastanawiałam się nad podpięciem prądu do drzwi, ale ostatecznie tylko je zaplombowałam i okleiłam znakiem ostrzegawczym niczym policjanci miejsce zbrodni.



Bałam się, że kiedy rano zajrzę do niego, będzie martwy, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Zachowywał się tak samo jak wczoraj. Z ulgą udałam się więc do pracy odliczając w niej godziny do powrotu do domu. Zawsze wtedy, kiedy mam w domu jakiegoś zwierzaka, pędzę do niego jak na skrzydłach. Tym razem jednak nie dane było mi zobaczyć się z nim ponownie. W środku dnia zadzwonił Połówek mówiąc, że szukał w Internecie informacji na temat naszego podopiecznego i z tego, co się dowiedział, wynika, że maluch jest podlotem, który właśnie przechodzi przez ważny egzamin swojego życia – uczy się przetrwania. Rodzice mają go dokarmiać, więc powinniśmy czym prędzej zwrócić mu wolność i pozostawić w bezpiecznym miejscu, najlepiej jak najbliżej tego, w którym go znaleźliśmy. Jak powiedział, tak uczynił. Maluch opuścił nasze ognisko domowe bez pożegnania ze mną. Od tamtego momentu słuch po nim zaginął. Nie znalazłam jego zwłok koło domu.



Ale jako że w przyrodzie nic nie ginie, a śmierć nie lubi, kiedy zakłóca się jej ustalony porządek, to niedługo później okrutne i bezwzględne koty upolowały dla pańci innego pisklaka.


Tak, że wiecie. Gdybym znów zniknęła z bloga na długi, długi czas, będzie to oznaczało, że tekst o karmie i powracającym dobrze możecie wcisnąć między bajki.


To będzie znak, że dopadła mnie ptasia grypa.