środa, 27 stycznia 2016

Weekend w Sligo (2)


W mieście Sligo leżącym na północnym zachodzie wyspy w całkiem niedużej odległości od siebie stoją dwie katedry: katolicka Niepokalanego Poczęcia z XIX wieku i protestancka  Świętego Jana Chrzciciela. Ta druga jest starsza i to w niej w XIX wieku John Butler Yeats poślubił Susan Pollexfen. Para doczekała się garstki dzieci, ale tylko dwoje z nich zdobyło wielki rozgłos i na zawsze zapisało się na kartach irlandzkiej historii. William Butler Yeats dorobił się tytułu cenionego poety, a jego młodszy brat utalentowanego malarza.



Bracia realizowali się na nieco innym polu, a łączyło ich nie tylko nazwisko, lecz przede wszystkim sentyment do ukochanego Sligo, gdzie zwykli spędzać swoje dzieciństwo. To tam łapczywie chłonęli babcine opowiastki o mitologicznej Irlandii, podziwiali sielskie krajobrazy, by w późniejszych latach odzwierciedlić je w swoich dziełach. Za wspaniałe lata dzieciństwa bracia odwdzięczyli się z nawiązką – uratowali Sligo od zapomnienia. Hrabstwo Sligo nabyło przydomek Krainy Yeatsów. Czasem nazywa się je również pieszczotliwym i nostalgicznym określeniem, którego używał starszy z braci – The Land of Heart’s Desire.  


Relax, Take It Easy...



Sligo posiada dwie katedry, co dla niektórych jest wystarczającym argumentem do tego, by przypisać mu status city. W minionych latach miasto doczekało się wielu pokaźnych inwestycji, przeszło przez szereg mniejszych i większych zmian, ale mimo to nie bardzo zmienił się jego charakter. Dla niektórych osób Sligo zawsze będzie tylko  the arse end of nowhere. Dla innych the hidden gem in Ireland’s crown – klejnotem w irlandzkiej koronie. I choć daleka jestem od propagowania pierwszej tezy, Sligo jest dla mnie zdecydowanie town, a nie city. Bo z tym miastem jest jak z posiadaniem swojskiego Fiata 126p i nazywaniem go pieszczotliwie Mercem. Albo BMW. Wypowiedziana nazwa może brzmi dumnie, ale w żaden sposób nie zmieni skromnej bryły auta w luksusową limuzynę. Sligo jest zatem bardzo „małomiasteczkowe” i prowincjonalne. Ale ma swój urok.




Stopień prowincjonalności jest tu dość mocno odczuwalny, a kiedy mówi to Wiejska Baba, to musi to być prawda. Już po pierwszym dniu przebywaniu w Sligo, po kilkukrotnych objazdach autem, czułam się tu na tyle swobodnie, że spokojnie mogłabym samotnie pokonać na mieście dystans większy niż odległość od mojego hotelowego łóżka do łazienki. Prawdopodobnie obyłoby się bez interwencji służb ratunkowych i szeroko zakrojonych poszukiwań mej skromnej osoby.


Pytanie za 100 punktów: co bardziej przykuło moją uwagę? Auto czy budynek? 



Shelly place - miejsce obfitujące w muszle - to irlandzka nazwa Sligo. W czasie stawiania fundamentów pod miejskie budynki natrafiano tu na ogromne pozostałości po muszlach przeróżnych skorupiaków. A na co można obecnie trafić? Na liczne skupiska łabędzi pływających po rzece Garavogue, która w przeszłości nazywała się Sligo River.



Obiekt westchnień wielu kobiet ;)


Sligo może w istocie nie jest najładniejszym i najciekawszym miastem Irlandii, ale mimo wszystko warto tu zajrzeć. Krążąc po przeróżnych uliczkach, doszłam do wniosku, że miasto jest dość przeciętne pod względem urody. Potem jednak dotarłam do ścisłego centrum i po romantycznych spacerach wzdłuż rzeki, z widokiem na kolorowe elewacje i mosty, uznałam, że Sligo posiada naprawdę przyjemne centrum.



The Glasshouse Hotel - wart polecenia


Brak tu spektakularnych zabytków. Po średniowiecznym zamku Sligo nic niestety nie pozostało, w szczątkowej formie przetrwało za to wniesione kilka lat później Sligo Abbey, opactwo dominikanów, które za symboliczną opłatą można, a nawet wypadałoby, zwiedzić. Naturalne, urocze położenie nad zatoką w pobliżu łańcuchów górskich, a także szereg powiązań literackich i muzycznych – to tu należy szukać korzeni chociażby Westlife i Dervish – sprawia, że Sligo nie narzeka na brak zainteresowania ze strony turystów. To miasto do doskonała baza wypadowa, a atrakcji w okolicy naprawdę nie brakuje.




W centrum, przed budynkiem Ulster Banku, rzuca się w oczy dość nietypowa i nieruchoma sylwetka. Po tym jak W.B Yeats unieśmiertelnił Sligo w swoich dziełach, mieszkańcy miasta postanowili mu się zrewanżować. W 1989 roku, w 50 lat po śmierci pisarza wzniesiono posąg ku jego pamięci – ciało Williama pokrywają jego własne słowa.



Lokalizacja monumentu nie jest przypadkowa. Rzeźby nie postawiono tu z uwagi na malowniczy pejzaż. Kiedy w 1924 roku poeta odbierał nagrodę Nobla z rąk króla Szwecji, stwierdził, że sztokholmski Pałac Królewski przypomina mu budynek Ulster Banku w Sligo. Stoi tu zatem William Butler Yeats wrapt in his words i przyciąga kolejnych chętnych do zdjęcia turystów.



Nieco dalej, na Quay Street, dość przyjemnym zakątku miasta, nad brzegiem rzeki Garavogue umieszczono kolejną rzeźbę. To Famine Memorial, posąg, który dobitnie pokazuje, że Sligo nie zapomniało o swojej smutnej przeszłości. Po najazdach wikingów, średniowiecznych walkach i potyczkach miasto prześladowały kolejne nieszczęścia. Dziewiętnastowieczna epidemia cholery zebrała wyjątkowo obfite żniwo w Sligo. Umarli gęsto wyścielali ulice. Świadkiem tamtego horroru była m.in. matka Brama Stokera, autora „Drakuli”. Niektórzy twierdzą, że jej opowieści rozbudziły wyobraźnię syna i stanowiły dla niego inspirację.




Po epidemii cholery nadeszły lata wielkiego głodu. Ulice miasta pustoszały w zastraszającym tempie, wypełniały się za to statki z chętnymi do rozpoczęcia swego emigracyjnego życia za oceanem. Szacuje się, że w latach 1847-51 ponad 30 tysięcy ludzi wyemigrowało z portu w Sligo. Hrabstwo stało się mocno wyludnione, szkoły świeciły pustkami, a pola przez długie lata leżały ugorem. Sligo is no more – tak kiedyś podsumował ówczesną sytuację jeden z dziennikarzy. Rzeźba nad rzeką upamiętnia wszystkich tych, którzy wyemigrowali, jak również tych, którzy stali się ofiarami głodu.




środa, 13 stycznia 2016

Obrazkowe podsumowanie 2015 roku

Zgodnie z obietnicą, a także z nie tak dawno zapoczątkowaną tradycją, zamieszczam dziś wybrane zdjęcia z 2015 roku. Jedne lepsze, inne gorsze. Jak widać po niektórych z nich - mojej lampy w aparacie nadal nie udało się wskrzesić. Wycieczka do stolicy, odbyta specjalnie dla polecanego sklepu fotograficznego, nie przyniosła pomyślnego rozwiązania i aparat nie poszedł pod nóż. Pech chciał, że ich specjalista od Nikonów zmarł, więc nie mieli nikogo, kto mógłby zająć się sprzętem na miejscu. Wysyłanie aparatu do UK w celu wyceny ewentualnej naprawy mnie nie bawi, podobnie zresztą jak kupno lampy błyskowej, która swoją drogą wcale taka tania nie jest. Zamiast reanimować gruchota, chyba jednak wolę trochę dołożyć i nabyć nowy aparat. Nie popisały się Japońcyki w przypadku mojego aparatu, nie popisały ;) Nikon trochę mnie rozczarował. Nie wiem, czy nie czas powrócić do Canona - mam nadal dwa aparaty tej marki i ciągle działają, mimo że jeden z nich pamięta czasy, kiedy po Ziemi chodziły dinozaury.


W 2015 roku znacznie powiększyła się nam kolekcja planszówek. Do "7 cudów świata" nadal nie mogę się przekonać, ale za to "Osadnicy z Catanu" wymiatają. "Carcassonne" daje radę, choć to dość krótka gra i wielkich emocji nie gwarantuje.


A tu "Scrabble". Wielkanoc upłynęła pod ich znakiem.


Gdyby szukali ochotników do jedzenia, to ja już się zgłaszam ;)


To był jeden z tych zwyczajnych, leniwych niedzielnych poranków. Książka super, ale jako że ma rozmiary cegły i naszpikowana jest mnóstwem ciekawych informacji, to jej czytanie idzie mi dość powoli.


Bo życie to nie tylko słońce. Czasami mam wrażenie, że tęcza to irlandzki wynalazek. Nie zliczę, ile razy widziałam ją w tym roku.


Kocia mama dorobiła się spersonalizowanej poduszki :) W rzeczywistości jest dużo ładniejsza niż na zdjęciu, snieżnobiała. PS. Dobra rada na przyszłość: nazywajcie swoje koty tak, żeby nie trzeba było cenzurować ich imienia przed publikacją ;)


Jeśli nie chcesz mojej zguby, kwiaty kup mi, luby ;) Hiacynty i tulipany to jedne z moich ulubionych kwiatków. Ale tak naprawdę należę do tych osób, którym można dać jakikolwiek bukiet, nawet ostów, a one i tak będą się cieszyć ;)


Tęsknię za latem i możliwością czytania na świeżym powietrzu w ogródku.


Jej wysokość hortensja. Piękna i dostojna. Na nowo odkryłam urok tych krzewów. Przypominają mi mój pobyt we Francji sprzed ponad 10 lat. Swoją drogą, brakuje mi w mojej mieścinie jakiejś giełdy kwiatowej.


1000 kawałków, 2-3 wieczory pracy w tandemie. Satysfakcja nie do opisania.


W żadnym innym roku nie odwiedziłam tylu plaż, ile w 2015. Ktoś Ci opowiadał, że w Irlandii nie ma piaszczystych plaż? Wybacz mu, bo nie wiedział, co czynił.


Nie ma lata bez plażowania!


Stary człowiek i morze ;)



Beztroskie chwile na plaży. Jedne z moich ulubionych wspomnień z minionego roku :) Kilkaset przejechanych kilometrów i piknik na plaży... w deszczu. Tego się nie zapomina :) Prawie jak Słoneczny Patrol ;)


Wreszcie nauczyłam się pozbywać książek, których już nie potrzebuję. Te akurat powędrowały do miejscowej biblioteki. Pani bibliotekarka oniemiała z wrażenia: "wyglądają jak nowe!"


W 2015 nie tylko docierałam do nowych miejsc, odwiedzałam też te stare. Były leśne wędrówki...... a także ruiny. Dużo ruin.



Okrągłe wieże - nieoficjalny symbol Irlandii. Na całej wyspie jest ich kilkadziesiąt. Przypuszcza się, że oprócz pełnienia roli dzwonnic, służyły także jako skarbiec oraz schronienie w przypadku najazdów.


Jak miło, że na wyspie są jeszcze darmowe zamki do zwiedzania.


Kto chce (w) dynię? ;) Halloween nie do końca do mnie przemawia, ale zwyczajowi rzeźbienia dyni zdecydowanie mówię TAK.


Boże Narodzenie było wyjątkowo bezstresowe w tym roku. Nie bez znaczenia pozostał tu fakt, że wszystkie prezenty zgromadziłam na długo przed nim. Dzięki tegorocznym wyprzedażom udało mi się kupić kilka prezentów dla bliskich. Tylko najchętniej już teraz bym je rozdała, a nie czekała na specjalną okazję...