czwartek, 28 grudnia 2017

Z serii "Tego się nie wybacza": Zamach na moje życie

Od dobrych paru lat mieszkasz z kimś pod jednym dachem, dzielisz z nim ten sam dom, a nawet jedno łóżko i generalnie wydaje Ci się, że znacie się jak łyse konie, bo zjedliście razem niejedną beczkę soli.


Znasz to uczucie, prawda? Wydaje Ci się, że wiesz o tym kimś wszystko i znasz go jak własną kieszeń. Mnie też się tak wydawało. Aż do dzisiejszego wieczora. A teraz pozwól, że wyszepczę Ci coś do ucha: You know nothing, Jon Snow!


Bo ten ktoś jest w stanie wbić Ci nóż myśliwski w plecy, mimo że jeszcze jakieś pół godziny wcześniej siedzieliście razem przy stole i patrzyliście sobie głęboko w oczy, a po Twojej głowie plątały się wtedy myśli, że to najpiękniejsza para oczu, jaką było dane Ci zobaczyć.


Żeby jeszcze bardziej nie komplikować tej historii, streszczę Ci szybko, jak wyglądał mój PRAWIE ostatni dzień życia, kiedy to otrzymałam zdradziecki cios nożem, który szczęśliwie nie pozbawił mnie życia, ale złamał mi serce na milion kawałków.


Zastanawiasz się, czy w takiej sytuacji można wyczuć pismo nosem? Ja nie wyczułam. Być może dlatego, że węch od zawsze uważałam za najmniej rozwinięty z moich pięciu zmysłów, a może zwyczajnie dlatego, że znakomita większość ludzi nie przeczuwa swoich ostatnich chwil. A nawet jeśli, to mają tendencję do lekceważenia swojego przeczucia.


Tak, wiem. Ty nie masz się czego obawiać. Takie rzeczy przytrafiają się innym, ale nie Tobie. A ja Ci mówię: Strzeż się! Dobrze Ci radzę.


Pamiętasz z lekcji historii takiego gostka jak Juliusz Cezar? On też machnął ręką, kiedy wieszcz mówił mu, by strzegł się idów marcowych. Niedługo później mówił, K O N A J Ą C, - to słowo jest ważne! - do swego "przyjaciela": Et tu, Brute, contra me?! Jeśli nie spotkała Cię w młodości przyjemność pobierania lekcji języka łacińskiego, już tłumaczę: "Serio, Brutusie, serio?!!!


Nie mów, że Cię nie ostrzegałam.


Choć jak tak teraz sobie myślę, to dochodzę do wniosku, że ten dzień od samego ranka był wyjątkowo podejrzany. Bo kiedy o 6:38 zadzwonił budzik, byłam święcie przekonana, że ktoś zrobił mi głupi dowcip. Miałam nieodparte wrażenie, że do snu położyłam się zaledwie dwie godziny wcześniej, nie zaś sześć. Na tyle oszacowałam mój sen.


Egipskie ciemności za oknem nie ułatwiały i tak ciężkiej pobudki.


Sprawy nie polepszył brak mleka w lodówce, przez co nie mogłam zjeść owsianki na śniadanie, choć i tak nie miałam na nią ochoty. Zadowoliłam się więc kęsem makowca, bananem i kubkiem czarnej kawy, którą wypiłam przyklejona do gorącego grzejnika w kuchni, będącego tego ranka moim najukochańszym przyjacielem.


Po tym niezwykle zdrowym śniadaniu mistrzów, które spowodowało, że dzisiejszego dnia przekręcił się w trumnie niejeden dietetyk, wyszłam z domu w mroczną ciemność, by niedługo później stawić się zwarta i gotowa w moim miejscu pracy, czule przeze mnie zwanym Komnatą Tortur.


Tam zaś okazało się, że nie tylko w nocy ktoś regularnie podkrada mi moje drogocenne godziny życia. Ponad dziewięć godzin pracy upłynęło mi nader szybko, przy czym ostatnia zdominowana była przez natarczywą myśl o trzech rzeczach: jedzeniu, jedzeniu i jedzeniu. O dużej ilości jedzenia.


Musisz bowiem wiedzieć, że przed wyjściem z domu szybko zlustrowałam zawartość lodówki pod kątem jadła, które mogłabym zabrać ze sobą na "lunch" do pracy. Jednak szybko jasnym się stało, że do wyboru mam tylko garniec bigosu, garniec sałatki śledziowej albo słoik majonezu. Wtedy mój wzrok padł na stojący na ladzie pojemnik na owoce z cytryną i dwoma bananami, ostatnimi Mohikanami, których Połówek nie zdążył pożreć poprzedniego dnia. I to tymi dwoma malutkimi bananami szybko zadowoliłam się w pracy.


Nie dziw się zatem, że w drodze do domu myślałam tylko o jednym, a wszystko i wszyscy wokół przybierali formę jedzenia.


Po dotarciu do domu nie mogłam jednak liczyć na kolację podaną pod nos, bowiem stała się niewyobrażalna tragedia. Zastałam w nim Połówka z wielkim, opuchniętym i czerwonym nochalem, którego nie powstydziłby się Gerard Depardieu, z równie czerwonymi oczami, z których tryskała Niagara łez. W pierwszej chwili pomyślałam, że ukradli mu PlayStation, jednak myliłam się. Stało się coś gorszego. Połówek zachorował na męski katar, a jak zapewne wiedzą wszystkie kobiety, to dziadostwo jest gorsze niż rzeżączka, dżuma, Ebola i AIDS razem wzięte.


Upewniwszy się, że chory przeżyje bez mojej opieki, przygotowałam długo pożądane jadło, a później zaś udałam się na piętro na szybki prysznic. Natomiast po wyjściu z łazienki chwyciłam jeszcze monstrualne opakowanie miliona chusteczek higienicznych, które kupiliśmy, nie przesadzając, chyba z osiem lat temu, i które to obiecałam przynieść dogorywającemu Połówkowi do naszego dawnego salonu, przekształconego w nagłej potrzebie na hospicjum.


Chusteczki i całą zgrzewkę papieru toaletowego zapakowałam do kosza z brudną bielizną, którą miałam zaraz wyprać, i po ciemku ruszyłam w doskonale mi znanym kierunku klatki schodowej, nie przeczuwając, że najgorsze dopiero nadchodzi i że oto zaraz będę brać czynny udział w zamachu na moje własne życie.


Sprawnie pokonałam 3/4 schodów, po czym nagle moja noga napotkała wyjątkowo miłą i mięciutką nawierzchnię, jakże odmienną od szorstkiej wykładziny podłogowej, którą wyłożone są nasze stopnie na klatce schodowej.


Nie jestem w stanie Ci powiedzieć, co dokładnie działo się w ciągu kilku następnych sekund, bo przebieg takich wypadków rzadko kiedy się pamięta. Wiem za to, że kosz wypadł mi z rąk, ja się z tych ostatnich schodków ześliznęłam i zatrzymałam się na ścianie. Jakby tego było mało, tak mocno walnęłam się w stopę, że zobaczyłam nie tylko słynne gwiazdki, lecz także dodatkowo zorzę polarną. Narobiłam przy tym tyle rabanu, że Połówek będący już jedną nogą w trumnie, zdobył się na bohaterski czyn i ledwie zipiąc, rzekł: "Co zrobiłaś??". Sił wystarczyło mu tylko na dwa pytajniki. Trzeci musiał już pominąć.


Ja również zdobyłam się na bohaterski wyczyn - udało mi się choć na kilkanaście sekund przestać zwijać się z bólu i powtarzać "au, au, au, au, au!!!", by wystrzelić niczym z karabinu serię następujących słów: "Chyba zabiłam kota i złamałam nogę!!! Au, au, au, au, au, au!!!


Jakąś minutę później, zapewne dokończywszy swoją serię zwodów, dryblingu i innych piłkarskich sztuczek [priorytety!], Połówek łaskawie odłożył kontroler od PlayStation i wyszedł na korytarz popatrzeć, kto robi mu konkurencję w umieraniu. Szybko rzucił: "gdzie ona jest?", nie zatrzymując na mnie wzroku dłużej niż dwie sekundy. A kiedy pomiędzy jednym "au" a drugim z goryczą wyrzygałam mu, że bardziej się przejął stanem kota niż moim [ahem, ahem, tak tylko przypominam, że kot ma siedem lub nawet dziewięć żyć, a ja do cholery tylko jedno!!!], stwierdził rzeczowo, że "skoro stoisz, to znaczy, że noga wcale nie jest złamana!" Cóż za kochający mężczyzna!


Nie wiem. Doprawdy nie wiem, kto bardziej złamał mi serce i boleśniej zranił. Ona czy on? Chyba jednak ona, bo to ją przygarnęłam z ulicy do ciepłego i kochającego domu, to jej zapewniłam wszystkie luksusy, o których może marzyć nawet najbardziej wybredny kot. To ją rozpieściłam. I na co mi to było? W najmniej spodziewanej chwili usiłowała targnąć się na moje życie!


W przypływie dobroci myślę sobie, że w zasadzie to powinnam się cieszyć, iż nie rozłożyła się na którymś z górnych schodków. Po gdybym nadepnęła na nią, leżącą u samego szczytu klatki schodowej, sturlałabym się jakieś dziesięć schodów w dół i najpewniej skręciła sobie kark. Albo zatrzymała się w oknie wieńczącym klatkę schodową, dokonując przy tym zgrabnej samodekapitacji i zapewniając sobie pośmiertny angaż w "Śmierci na 1000 sposobów".


A na koniec jeszcze małe ostrzeżenie: jeśli chcesz odwrócić kota ogonem i winą za całe zajście obarczyć mnie: don't! Nadal mam podwyższony poziom kortyzolu i nie ręczę za siebie. Dla własnego bezpieczeństwa traktuj mnie jak ekstremalny przypadek PMS-u. I zaakceptuj moją wersję zdarzeń. Nie kota.



Aha. I jeszcze jedno. Tak, ten ktoś często siedzący ze mną przy stole w czasie spożywania posiłków, to właśnie mój kot. Nie podoba Ci się to? So what! Sue me! Mój cyrk, moje małpy. A moje małpy koty to pełnoprawni domownicy.

niedziela, 17 grudnia 2017

Nakaz eksmisji

Nigdy nie byłam mistrzynią spostrzegawczości, ale teraz to już naprawdę przegięłam. Mam wrażenie, że nawet ślepy - po ilości różnego rodzaju znaków na ziemi i na niebie - domyśliłby się, co się święci. Ale nie ja.

Dopiero kiedy komornik zapukał do mych drzwi, złośliwie podśpiewując sobie słowa kolędy "Nie było miejsca dla Ciebie", dopiero wtedy zrozumiałam jego aluzję. Dopiero wtedy skumałam, że on nie wpadł do mnie z towarzyską wizytą w bożonarodzeniowym, optymistycznym duchu, lecz... z nakazem eksmisji. I nagle nastąpiło olśnienie. Wszystkie elementy układanki znalazły się tam, gdzie być powinny. Ale - o dziwo! - nie był to powód do radości, jaką zwykle odczuwa się po ułożeniu puzzli.

Wprost przeciwnie. Odczuwam gorycz. Żal. I coś jeszcze, co nie bardzo nadaje się do publikacji. Albowiem po dziesięciu latach pisania tego bloga, nakazano mi (i wszystkim innym blogerom udzielającym się na onetowej platformie) zwijać manatki. Tak po prostu. Bez słowa wytłumaczenia. Bez "przepraszamy". Bez "jest nam naprawdę przykro". Wiadomo jednak, że kiedy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o kasę. O siłę napędową naszego świata.

Smutny czas nastał dla mnie i dla wielu moich znajomych po fachu, którzy podobnie jak ja, poświęcili swojej stronie wiele lat swojego życia i włożyli w to całe serce.

Do 31.01.2018 roku ma nas tu nie być. Pan i władca ma dość swoich krnąbrnych dzierżawców, którzy nie przynoszą mu pożądanego dochodu, dlatego też zdecydował się wybić nas co do jednego - niczym karaluchy, lub najgorszą z plag. Nie będzie żadnych sentymentów. Wszystko, co nie zostanie zapisane/przeniesione przed końcem stycznia 2018 roku, przepadnie na wieki. Po platformie blog.pl zostaną tylko popioły, a nam, blogerom, niesmak.

Way to go, Onet, way to go! Najgorszy prezent na Gwiazdkę ever! Możecie być z siebie dumni!

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Zakochaj się w Connemarze: piękne i kolorowe Clifden


Słowa Amandy przypomniały mi, dlaczego nie zwykłam ufać cudzym rekomendacjom.



Antyreklama wyjątkowo sprawia, że robię się jeszcze bardziej nieufna i sceptyczna niż jestem z natury.  Amanda jednak o tym nie wiedziała. Wyraźnie weszła na wyższe obroty i zrobiła Clifden pi-ar tak czarny jak smoła. Kiedy jej słuchałam, musiałam mieć minę jak postać z „Krzyku” Edvarda Muncha. Miałam ochotę złapać się za głowę i stamtąd uciec. Co za pierdoły!



A zaczęło się tak pięknie.



Najpierw dobrze się wyspałam, a potem jej mąż zrobił mi niebywałą przyjemność, serwując na śniadanie przepyszne jaja Benedykta [nie wiem, kim był Benedykt, ale jaja miał wyborne!]. I kiedy taka wniebowzięta udawałam się w kierunku swojego pokoju, by przygotować się do wyjazdu, Amanda zapytała o moje plany na dzień. Clifden – odpowiedziałam. DON’T GO THERE!!! THERE’S NOTHING TO SEE OVER THERE! – Amanda błyskawicznie storpedowała mój pomysł niczym pancernik Bismarck, a ja na chwilę zamarłam rażona siłą jej wybuchu. „Czy my aby na pewno mówimy o tym samym Clifden?” – pomyślałam. Fakt, od mojej wizyty w tym mieście upłynęło trochę czasu, a ja nie zawsze jestem na bieżąco z lokalnymi i światowymi nowinkami, ale mimo to nie sądziłam, bym przegapiła informację o katastrofalnym trzęsieniu ziemi, ogromnym tsunami, czy szalejącym tornado, które miałoby doszczętnie zniszczyć Clifden. Bo przecież według mojej rozmówczyni nie miało tam być niczego ciekawego do zobaczenia. Ale co ja tam wiem.



Pojechałam, bo przecież nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła.




Pojechałam, wysiadłam z auta i już po zrobieniu kilkunastu kroków wymruczałam z przekąsem „nothing to see, my arse!”, ale naturalnie Amandzie nie dane było już tego usłyszeć. Nie wiedziałam, gdzie powinnam zatrzymać wzrok. Tyle kolorowych budynków, tyle przykuwających wzrok ciekawych fasad, a wszystko wokół takie czyste, poukładane i barwne. I te kwiaty wokół, no bajka!



Clifden jest największym miastem boskiej Connemary, a zarazem jej nieoficjalną stolicą. Bo Connemara to taka kraina, do której jedzie się dla pejzaży, a nie dla życia nocnego, czy muzeów. Jest mało zaludniona, piękna a jednocześnie dzika, nieujarzmiona i na swój sposób pierwotna. Jeśli ktoś tu nie poczuje się blisko matki natury, to powiadam Wam, już nie ma dla niego ratunku.




A skoro macie już jakieś wyobrażenie o Connemarze, to pewnie domyślacie się, że Clifden jest dość prowincjonalne i stosunkowo niewielkie. Tylko co z tego, skoro jest tak pięknie położone, tak uroczo wciśnięte między ocean, drzewa i góry, że aż ocieka słodyczą. Widać to szczególnie z „niebiańskiej drogi”, Sky Road, i Monument Hill. To jest tak sielski pejzaż, tak bajkowa sceneria, że kiedyś powieszę go sobie w domu na ścianie w formie naprawdę dużego obrazu.



Bajeczna sceneria absolutnie nie przekłada się na historię tego miasta. W tym miejscu kończą się podobieństwa do bajki. Sama historia, gdyby już koniecznie musiała być zobrazowana, przypominałaby raczej falę sinusoidalną – to zlepek lepszych i złych momentów, czasów prosperity ale także biedy, ubóstwa i klęski nieurodzaju.




Samo miasto jest stosunkowo młode, kilka lat temu obchodziło dwusetną rocznicę swojego istnienia, i uchodzi za jedno z ostatnich miast, które zostały wybudowane na irlandzkiej ziemi. To, co widzimy obecnie jest jednocześnie tym, czego nie może zobaczyć założyciel Clifden, John D’Arcy, bo zabudowa miasta pochodzi głównie z późnego wieku XIX, jak również z początków XX wieku. John D’Arcy już w tym czasie nie żył. Zmarł dość wcześnie, w 1839 roku, mając zaledwie 54 lata, ale może to i lepiej, bo chyba serce by mu pękło, gdyby zobaczył, jak w zaledwie kilka lat później po ulicach Clifden zaczęły snuć się „żywe trupy”. W 1845 roku Irlandię dotknęła straszna klęska głodu. Ci, którzy mogli, ratowali się emigracją. Część jednak pozostała na swojej ziemi ojczystej, tej niewdzięcznej ziemi, która nie mogła ich nakarmić. I ta część w wielu przypadkach przypłaciła to śmiercią.




Ale wróćmy jeszcze na chwilę do początku XIX wieku. D’Arcy był młodym wizjonerem z pasją i chęcią uczynienia czegoś z niczego. Pochodził z zamożnej rodziny mającej swą siedzibę rodową niedaleko Athenry, z wyboru był jednak człowiekiem Connemary. To tu znajdowały się odziedziczone przez niego ziemie, to tu postanowił osiąść na stałe w zamku leżącym niedaleko Clifden.




D’Arcy postanowił zawstydzić biblijnego proroka Salomona i udowodnić, że z pustego jednak da się nalać. Powołał do życia miasto Clifden, a wybitny inżynier, Alexander Nimmo, pomógł mu je ulepszyć poprzez budowę nabrzeża portowego i drogi do Galway. To był taki zaczyn, dzięki któremu miasto zaczęło pięknie rosnąć, a na osiem lat przed śmiercią D’Arcy’ego Clifden liczyło ponad 1250 mieszkańców i prawie 200 domów. Co nastąpiło później, to już wiecie ze wcześniejszego akapitu.



Pierwsza połowa XX wieku również nie była zbyt łaskawa dla Clifden. Wojna o niepodległość, jak również późniejsza irlandzka wojna domowa odbiły się mieszkańcom nieprzyjemną czkawką. Wiele ówczesnych budynków zostało splądrowanych, zniszczonych i spalonych, nie obyło się również bez ofiar w ludziach. Miasto jednak podniosło się po tym bolesnym ciosie i odrodziło niczym feniks z popiołów, by dziś cieszyć oczy przyjezdnych. A tych, wierzcie mi, nie brakuje. Na szczęście nie wszystkich udało się zniechęcić Amandzie.




A co Wy sądzicie o Clifden? Hot or not?





sobota, 25 listopada 2017

Breaking news

Wydarzenia z ostatnich kilku dni tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że życie chyba już nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.


Za każdym razem, kiedy tylko wydaje mi się, że moja wiedza o życiu osiągnęła master level, dostaję od niego tak siarczystego kopniaka w tyłek, posyłającego mnie w powietrze, że w sąsiednim hrabstwie policja zatrzymuje mnie za przekroczenie prędkości.


Mój ukochany Forrest Gump zwykł mawiać, że "życie jest jak pudełko czekoladek: nigdy nie wiesz, co Ci się trafi". Guess what? Ja wiem. W każdej - a jeśli już nie w każdej, to przynajmniej w co drugiej - mojej bombonierce są piękne sreberka, tylko co z tego, skoro jest w nie zawinięta kupa zamiast czekoladki.


Jeśli kiedyś zastanawiało Cię to, dlaczego zwykłam mawiać, że nie lubię niespodzianek, teraz już masz odpowiedź.


Końcówka roboczego tygodnia upłynęła mi zatem pod znakiem notorycznego wkurwa i nie, nie był to wynik PMS-u, którego to nie mam, albo inaczej: który to objawia się u mnie tym, że robię się miękką i płaczliwą bułą, którą wzruszają nawet reklamy czopków i środków na zgagę. Wspomniany stan wynikał głównie z przelania czary goryczy - był reakcją na niesprawiedliwość i bezbrzeżną głupotę ludzką, której to mam już zwyczajnie po kokardy. Chyba nigdy się na to nie uodpornię.


Szczęśliwie dla całej ludzkości nie dysponuję nadprzyrodzonymi mocami niczym El ze "Stranger Things", ani Elsa z "Krainy Lodu", bo latałyby gromy, a co niektórzy padaliby trupem. Są bowiem w życiu takie sytuacje, kiedy liczenie do dziesięciu - ba! nawet do stu! - gryzienie się w język, i powtarzanie w kółko "jestem oazą spokoju" nie przynosi żadnego skutku [oprócz bolącego języka...]


To są też jednocześnie takie sytuacje, w których to, już po ochłonięciu, dziękuję Bogu, że nie mam pod ręką spluwy, bo na znak zrezygnowania przyłożyłabym ją sobie do skroni i wypaliła niczym Jon-Erik Hexum  z "Niebezpiecznych ujęć", mojego ulubionego serialu z dzieciństwa [już wtedy wykazywałam zamiłowanie do kryminalistyki i kryminologii]. A tak na marginesie, skoro już tak filmowo zrobiło się w tym poście, to dodam, że drugim nieszczęśnikiem, który zginął w wyniku rany postrzałowej na filmowym planie był Brandon Lee z "Kruka", którego również ukochałam sobie w dzieciństwie, i którego do dziś uwielbiam i oglądam z wypiekami na twarzy. Najlepiej w Halloween.


Wiesz, jakie jest jedno z największych chamstw na świecie? To, jak ktoś bawi się bronią, a Ty dostajesz rykoszetem. To, jak ktoś zapada się w ruchomych piaskach i postanawia wciągnąć przy okazji Ciebie, bo w kupie zawsze raźniej. To, jak ktoś nawarzy sobie piwa, a Ty musisz je spijać.  I żeby była jasność: nie mówimy tu o Moëcie wśród piw, tylko o zwyczajnym, podłym sikaczu, którego nie dotknąłby kijem nawet największy osiedlowy żulik. To jest właśnie chamstwo przez CH.


Żeby nie było tak do końca depresyjnie, wspomnę, że Boże Narodzenie tuż za rogiem! Na niektóre przygotowania jest zwyczajnie za wcześnie, ale jest coś, co lubię robić wcześniej, żeby później nie biegać z obłędem w oczach. I tym czymś są zakupy. Nie cierpię galerii handlowych i tłumów, byłam więc przeszczęśliwa, kiedy udało mi się sporą część upominków nabyć przez Internet. Black Friday też nieco mi w tym pomógł, bo ceny interesujących mnie produktów faktycznie były niższe [od 15-50%] od tych zwyczajowych. Udało mi się upolować kilka łupów, zanim inni się na nie rzucili. Co prawda ktoś mi sprzątnął sprzed nosa zestaw męskich kosmetyków Hermèsa, a także jedną zabawkę dziecięcą, ale bilans i tak jest na plus. I nawet mnie nie poniosło i nie wykupiłam całego asortymentu kosmetyków Diora, którego jestem wielką fanką, mimo że dwa moje zapachy już się skończyły i doprawdy nie pogniewałabym się, gdyby jakimś cudem się odnowiły. Trzeba znać umiar.


Kilka brakujących rzeczy dokupiłam z kolei wczoraj w sklepie stacjonarnym, do którego to wpadłam na błyskawiczne zakupy, bo wyjątkowo nie miałam ochoty ani nastroju na szwendanie się po sklepie, ale rozsądek kazał mi to zrobić. Ostatecznie wróciłam do domu dopiero... wpół do pierwszej nad ranem, bo w sklepie niespodziewanie natrafiłam na znajomego, z którym w nieco nieprzyjemnych okolicznościach urwały mi się kontakty z dekadę temu, a który to uparł się na kawę u niego w domu. I choć nie bardzo mi się to widziało, to mówił do mnie takim głosem, że w końcu się zgodziłam. Powiem tylko tyle, że było zaskakująco miło i przyjemnie, a z samej kawy nic nie wyszło, bo ostatecznie zastąpiliśmy ją whiskey. Muszę przyznać, że sama nie wiedziałam, że aż tak bardzo tego potrzebowałam. Więc to chyba jednak nie do końca tak, że życie zsyła mi same poronione niespodzianki. Ta akurat była zaskakująco miła. A jakby tego było mało, wychodząc od niego, zauważyłam, że z nieba lecą grube płatki śniegu, co tylko dodatkowo wprowadziło mnie w dobry nastrój. I nawet ślizgające się auto na pokrytej śniegiem nawierzchni na naszym osiedlu [bo przecież wszyscy normalni ludzie już śpią, więc nikt nie miał okazji zniszczyć tej pięknej warstwy puchu...] nie zmyło mi uśmiechu z twarzy.


Bo widzisz, do śniegu mam nadal podejście typowo dziecięce i ogromnie nacechowane sentymentem. Ekscytuję się nim tak, jak robiłam to kilkanaście lat temu i tak, jak robią to tutejsze dzieci. Tak się bowiem składa, że ze śniegiem i moim rodzeństwem mam najprzyjemniejsze wspomnienia. Choć zazwyczaj bywało tak, że fukaliśmy na siebie niczym kot na psa, to jednak śnieg zawsze nas jednoczył. To był ten czas, kiedy zakopywaliśmy topór wojenny, wybiegaliśmy na podwórko, by spędzać tam długie godziny na budowaniu murów obronnych, walkach na śnieżki i na jeździe z górki na workach wypchanych słomą. Kiedyś to nawet najprawdziwsze igloo wybudowaliśmy. Tak kozackie, że zazdrościła go nam cała wieś!


Dziś rano zaś obudziłam się w białym świecie. Jak za starych, dobrych lat w Polsce, kiedy zima była zimą z tonami śniegu i mrozem sięgającym prawie trzydziestu kresek na termometrze. A że na Zielonej Wyspie nadal jest to rzadki widok, postanowiłam to odnotować w blogowych annałach.


A żeby nie było mi tak wesoło, obudziłam się z czymś jeszcze - rumieniem o średnicy dwóch centymetrów, z wielkim jak Mount Everest pęcherzem w środku, który - mam wrażenie - cały czas rośnie. I za cholerę nie mogę dociec, skąd wzięło mi się to dziadostwo na ręce. I co to w ogóle jest?! Z wyglądu przypomina bąble po oparzeniu słonecznym, które miałam parę lat temu, i których to nabawiłam się z powodu swojej własnej głupoty, bo przez cały dzień pobytu nad irlandzkim oceanem, nie użyłam ani kropelki kremu do opalania, mimo że miałam ze sobą całą butlę. Naiwnie myślałam, że skoro słońce schowane jest za grubymi chmurami, to nic mi nie zrobi. Zrobiło mi niezłe kuku. Skończyło się na bolących pęcherzach na ramionach, dekolcie i plecach, nieprzespanych nocach [ja w przeciwieństwie do Połówka nie lubię spać na brzuchu] i paru dniach nieobecności w pracy. Wtedy jednak nie miałam tej czerwonej otoczki, jaką mam teraz.


Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie poszukała pomocy w Google. Raka mózgu na szczęście nie mam, ale jedna taka babka z sieci porządnie mnie wystraszyła, bo miała to samo dziadostwo, które po pęknięciu pęcherza goiło się przez jakieś trzy tygodnie i zostawiło bliznę [moje wspomniane bąble po oparzeniu nie zostawiły ani jednego śladu, skóra cudownie się zregenerowała!]. I jak tu spać?! Zwłaszcza, że jedna z wersji pojawienia się tajemniczego rumienia z pęcherzem głosi, że powstał on po ugryzieniu przez pająka! I ja się teraz pytam, gdzie były moje koty, kiedy ja ich najbardziej potrzebowałam?! [jeden z nich UWIELBIA zjadać wszystkie owady i pajęczaki, to dla niego największy rarytas - nawet ukochany Perfect Fit, Iams i Purina One nie smakują tak wybornie jak włochata ćma, albo pająk].


Kończę ten przydługi wpis filozoficzną myślą: spieszmy się kochać śnieg, tak szybko odchodzi. A nawet dwoma, przy czym ta ostatnia będzie nieco fatalistyczna: jakbym długo nie dawała znaku życia, to wiecie - ten pęcherz to był jednak rak mózgu.

wtorek, 14 listopada 2017

Lekcja historii w Westport House


Sama ­­­­­­nie wiem, czy o decyzji o wyjeździe do Westport przesądziła moja ciekawość, roztropność, czy też może zwykłe skąpstwo, aczkolwiek przychylam się do dwóch pierwszych opcji, bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby świadomie uchodzić za skąpego?



Data moich darmowych wejściówek do Westport House dobiegała końca i jasnym było, że jeśli nie wykorzystam ich w tę uroczo deszczową, chłodną i pochmurną niedzielę, to tym bardziej nie uda mi się tego zrobić w dzień powszedni, bo wyjazd do pięknego Westport to nie truchcik do warzywniaka za rogiem. Zatem im dłużej o tym myślałam, im bardziej przyglądałam się kroplom deszczu rozbijającym się o okienne szyby, tym bardziej moja oszczędna natura dochodziła do głosu: "Po co czekać na piękną pogodę i bulić kilkanaście euro za zwiedzanie, skoro możesz mieć to tu i teraz. Dziś! Deszcz? No cóż, nie wyglądasz, moja droga, na starożytny papirus [choć te zmarchy koło oczu mówią co innego!] ani nawet na jajko Fabergé [choć Twoja sylwetka do złudzenia je przypomina!], bierz zatem tyłek w troki i jedź! NO JEDŹ!!!"



Okrucieństwo i siła argumentów mojej własnej natury poraziły mnie niczym prąd z zerwanej linii wysokiego napięcia. Z takimi faktami się nie dyskutuje. Wobec takich argumentów wsiada się do auta i jedzie. Na oślep. Byleby jak najdalej. Byleby tylko uciszyć tę okrutną jędzę.



Ponoć większość czytelników lubi happy-endy. Mogłabym zatem napisać Wam tutaj, że jak tylko wyszliśmy z domu, nieboskłon rozjaśnił najpiękniejszy odcień indygo, zza pobliskiego krzaka wybiegła szczęśliwa para jednorożców, a do samego Westport eskortowała nas chmara koliberków, ale i tak wiem, że nie nabrałby się na to nawet mój kot.



Prawda, jak zwykle, jest zwyczajna i mało atrakcyjna. Na miejscu byliśmy na pięć minut przed południem, a przez całą drogę miałam okazję podziwiać pięćdziesiąt odcieni szarości mijanego krajobrazu. Zaś po opuszczeniu suchego wnętrza auta i zmoczeniu nogawek w długiej i mokrej trawie, miałam ochotę czym prędzej wrócić do niego, natychmiast zwinąć się w kłębek i pozwolić mojej ulubionej muzyce utulić mnie w żalu. Zebrałam się jednak na odwagę i poszłam stawić czoło niedogodnościom pogodowym.



Westport House to nie jest Chatka Puchatka. To georgiański kolos z XVIII wieku, który może imponuje swoimi rozmiarami i zawartością, ale na pewno nie tchnie ciepłem. A przynajmniej nie w chłodne i dżdżyste dni. Nawet teraz, na wspomnienie o nim, wzdrygam się jak na widok flaczków, przy czym - niechętnie to stwierdzam - w tym przypadku to chyba nawet flaczki są lepsze, bo przynajmniej ciepłe.



Urocza blond recepcjonistka przywitała nas jednak tak ciepło, że temperatura mojego ciała momentalnie wzrosła co najmniej o jeden stopień, a mimo to na widok ognia trzaskającego w kominku miałam ochotę zaryzykować życie i wymontować z naszego auta siedzenie, by wygodnie ustawić je koło kominka i przesiedzieć tam do zamknięcia obiektu. Mój zacny plan zniweczyło jednak nieznośne parcie na pęcherz, udałam się więc ruchem jednostajnym przyspieszonym w kierunku wskazanym przez recepcjonistkę. Ledwo zaś zamknęłam drzwi i zdjęłam z szyi to koło młyńskie w postaci aparatu, osłupiałam, bo mój wzrok spoczął na akwarelach, którymi udekorowane były ściany. W zasadzie to nie wiem, dlaczego tak mnie to wtedy zaskoczyło. Przecież toaleta to idealne miejsce, by podziwiać obrazy. To przecież tam się skupiamy! Korciło mnie, Boże jak mnie korciło, by zakrzyknąć do Połówka: "Marian, tu jest jakby luksusowo!". Mówiłam przecież, że Westport House to nie Chatka Puchatka?



Pani z recepcji poinformowała nas, że do obejrzenia udostępniono jakieś trzydzieści pokojów, ale kiedy już obeszłam wszystkie te, które znajdowały się na parterze, żaden z nich - mimo że ciekawe,  bo np. zawierające interesujący parkiet, imponujący księgozbiór, czy nietypowy sufit, na którym wymalowane było... niebo - nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak okazała klatka schodowa wykonana z sycylijskiego marmuru przez najprawdziwszych Włochów, oraz znajdujący się na niej posąg Witającego Anioła.




To ciepłe, różowawe światło, biel tych schodów, ten stoicki anioł i ten piękny żyrandol, niczym żywcem wyjęty z "Upiora w operze" to dla mnie bezsprzecznie najładniejszy zakątek tej rezydencji. Anioł, okrutnie przechrzczony przez Połówka na "Jednorożca" z powodu wyrastającego mu na środku głowy "rogu" jest autorstwa dziewiętnastowiecznego rzeźbiarza, C.F. Fullera. Za każdym razem, kiedy ktoś z rodziny wracał z wyjazdu, witał się z aniołem, podając mu rękę. Taką oto tradycję stworzyła sobie rodzina Brownów, arystokratów i filantropów, mieszkająca w okazałym Westport House od stuleci, a dokładniej mówiąc od 1730 roku.



Nie od razu Rzym zbudowano, i nie od razu powstał też Westport House. To, co widzimy obecnie jest wynikiem działań trzech międzynarodowych głów: niemieckiego architekta, Richarda Castle'a [aka Cassels], który rozpoczął budowę rezydencji,  Irlandczyka, Thomasa Ivory'ego, oraz Anglika, Jamesa Wyatta, który doprowadził do zakończenia budowy 50 lat później. To również on  stworzył w 1780 roku urbanistyczny projekt Westport, które zachwyca mnie za każdym razem, kiedy tam jestem.



Oprócz posągu powitalnego anioła natrafimy tu także na monumenty poświęcone irlandzkiej królowej piratów, Grace O'Malley, siejącej postrach na morzach w XVI wieku. Grace była protoplastką rodu Brownów, co by miało sens i tłumaczyło tę waleczność, butę i odwagę płynącą w żyłach rodu. A tej z pewności nie można odmówić chociażby Jeremy'emu Altamontowi, jedenastemu markizowi Sligo. Wspominam o nim, bo spokojnie można powiedzieć, że to właśnie on umieścił Westport House na turystycznej mapie Irlandii. W 1960 roku dokonał śmiałego kroku, udostępniając swoją rodzimą rezydencję zwiedzającym. W ówczesnym okresie było to nie tylko dość nietypowe działanie, ale przede wszystkim bardzo ryzykowne dla samego Jeremy'ego. Jego doradcy sugerowali mu jedno: uciekaj od tego domu, jak najdalej potrafisz. Znajomi wtórowali:  sprzedaj dom, zgarnij kasę, rozsądnie ją zainwestuj, prowadź łatwe życie.



Jeremy nie chciał jednak iść łatwą drogą. Nie miał serca do wyburzenia swojego rodzinnego domu. Twierdził, że żadne pieniądze, ani żadni architekci nie są w stanie zbudować drugiej takiej rezydencji. Nade wszystko był wizjonerem, wierzył w ogromny potencjał turystyczny Irlandii, miał niesamowitą determinację, przedsiębiorczość i pasję do marketingu. Miał niewiele ponad 20 lat, a już wtedy wiedział, że musi być niesłychanie elastyczny i otwarty na nowinki rynkowe. Bez tego nie miał co liczyć na sukces. Dlatego przyświecała mu idea jak najszybszego dostosowywania się do zmieniających się trendów i wychodzenia naprzeciwko turystycznym potrzebom. Mawiał: "We must move with times and adapt to changing trends as fast as we can spot them".



I robił to za każdym razem, kiedy musiał. Był jak magik. Chcesz króliczka z kapelusza? Hey presto, pstryk, i już! Proszę! Oto twój królik. Tak działał. Kiedy zatem zauważył, że w latach 70. pojawiło się zapotrzebowanie na wczasy z własnym wyżywieniem, dał ludziom to, czego chcieli. Ich króliczka w postaci apartamentów i chatek, które mogli sobie wynająć na terenie jego posiadłości. Stworzył pole namiotowe, udostępnił nawet "cygańskie" wozy ciągnięte przez konie dla wszystkich tych, którzy od zaczepienia się w jednym punkcie woleli swobodne przemieszczanie się po pięknej wyspie.



Również w latach 70. nawiązał współpracę z Fossett's Circus, bo wyczuł niszę na rynku. Na terenie całego kraju ZOO było tylko w Dublinie. No i u niego "w ogródku". Małpy, lwy, foki, lamy, szopy pracze, kangury rdzawoszyje... Nawet miejsce na słonia się znalazło. Z kolei w latach 80. wprowadził szereg atrakcji dla najmłodszych. To one były tym ziarnem, z których wyrósł obecny Pirate Adventure Park, w którym dzieci mają do dyspozycji m.in. galeon piracki, zjeżdżalnię wodną, kolejkę, dmuchane zamki, czy ogromne łabędzie-rowerki wodne.



Posiadłość jest ogromnie komercyjna i to widać niemal na każdym kroku. Oprócz, standardowych dla takich rezydencji, księgozbiorów, galerii portretów rodzinnych, sreber stołowych, kolekcji wyrobów ze szkła i antyków [pewne mahoniowe drzwi przywędrowały tu aż z jamajskich plantacji trzciny cukrowej należących do członków rodu] są tu także mniej i bardziej tandetne rekwizyty. Są krzywe zwierciadła, które przysporzyły nam sporej dawki śmiechu z powodu naszych zdeformowanych sylwetek, jest ciekawa piwniczka na wino, kolekcja figur woskowych przedstawiająca znane osobistości powiązane z zachodem Irlandii, są też lochy, będące ponoć oryginalną częścią dawnego zamku Grace. Powiem tylko tyle, że gdyby w tych lochach płynęła rzeka Piedra, usiadłabym nad nią i zapłakała.



Jedna z końcowych sal na naszej trasie zwiedzania poświęcona była ostatnim pięćdziesięciu latom rodziny Brown. I to chyba tu najbardziej do mnie dotarło, dlaczego Jeremy tak zacięcie walczył o swój rodzinny dom. Westport House to nie tylko kolejne "muzeum" pełne "przypadkowych" obiektów. Jak na przykład te dwie wielkie metalowe "donice" na tarasie. Może nie są najpiękniejsze, ale dwa wieki temu z pewnością uratowały życie niejednemu głodującemu, kiedy to klęska głodu dziesiątkowała ludność Irlandii. Brownowie nie pozostali obojętni na krzywdę biedaków. W tych dwóch wielkich pojemnikach zawsze znalazła się zupa bądź też owsianka dla głodujących.  Westport House to skarbnica historii, a dla samego zainteresowanego - skarbnica wspomnień. A te, jak wiemy, są bezcenne.



Myślę, że królowa piratów byłaby z niego dumna. Nie tylko dlatego, że walczył w zasadzie do upadłego, próbując ocalić swoją rodzinną rezydencję, ale także z powodu spłodzenia pięciu córek. Kiedy patrzy się na rodzinne zdjęcie zrobione w 2007 roku, nie trudno jest zauważyć, że w rodzinie Jeremy'ego dominują silne kobiece geny. Pięć córek, dziewięcioro wnucząt i tylko dwóch męskich potomków.



Wszystko ma jednak swój kres. Dlatego też na początku tego roku Westport House został wystawiony na sprzedaż. Pięcioletnia walka córek Jeremy'ego o zachowanie domu w swoich rękach została przegrana, a rodzinna tradycja przerwana. Sam senior już tego jednak nie doczekał. Zmarł w 2014 roku, zanim dom przeszedł w ręce rodziny Hughes, lokalnych biznesmenów.



Nawet jeśli sama rezydencja nie wydaje się Wam być godna zwiedzania, to spieszę zapewnić Was, że i tak warto tu przyjechać. Westport ze swoim ośmiokątnym rynkiem i promenadami obsadzonymi drzewami sam w sobie jest uroczy. Poza tym stąd już tylko rzut beretem do "świętej góry" Irlandii, do wyspy Achill, do pięknych plaż, do wspaniałej zatoki Clew, w której jeśli wierzyć mitologii, znajduje się aż 365 wysepek. Po jednej na każdy dzień roku. I nieważne, że prawdopodobnie jest ich tylko około 117. Widok rozpościerający się na zatokę jest czymś, co warto zobaczyć na własne oczy. Uroda tego miejsca nie jest mitem. Niech świadczy o tym choćby fakt, że jedną z tych wysepek kupił w latach 60. sam... John Lennon, by służyła jemu i Yoko za ich prywatną oazę. Pech chciał, że Lennon nie dożył momentu wybudowania domu na swojej "Beatle Island", ale to już raczej opowieść na inny raz...


poniedziałek, 16 października 2017

Armageddon

Powiadam Wam, marzenia naprawdę się spełniają! Czasami wręcz w błyskawicznym tempie.


Wczoraj wieczorem, w czasie leżenia na łóżku i majtania nogami, prowadziłam telefoniczną konwersację z Połówkiem wracającym z pracy. Żałośnie zawodziłam do słuchawki, jak to mi źle i niedobrze, bo mam nieodparte wrażenie, że ktoś mnie okradł z niedzieli.


- "Ciebie? A co ja mam powiedzieć?" - stwierdził mój rozmówca. "Sobota w pracy, niedziela w pracy. I przynajmniej pięć najbliższych dni też w pracy!"


Z takimi argumentami trudno polemizować osobie, która miała dwa dni wolnego. Wyprztykałam się z argumentów, a działa wytoczone przez Połówka w tej słownej potyczce bez wątpienia były potężniejsze od moich straszaków. Ucięłam więc dyskusję tęsknym: "ach, co ja bym dała, żeby jutro też była niedziela i dzień wolny od pracy!".


Nie, nie mylisz się. Poniedziałek nastąpił, tak, jak można było się tego spodziewać. A wraz z jego przyjściem uruchomiona została machina dobrze mi znanych, rutynowych czynności. Poranna toaleta, wpuszczenie do domu Wyższej Formy Inteligencji, od dobrych kilku minut wyśpiewującej mi serenady pod sypialnianym oknem i niedającej spać jakiejś 1/3 osiedla [i Ty, Brutusie, przeciwko mnie?!], potem przygotowanie dwóch łyżek owsianki na mleku [i zjedzenie jej jak zwykle z rozsądku, a nie apetytu], wypicie kawy [bo dzień rozpoczęty od gorącego prysznica i ulubionej kawy MUSI być dobry], a na koniec cennego czasu spędzonego w domu - ekspresowa prasówka.


Szybkie przelecenie wzrokiem nagłówków na independent.ie, bo na szczegółowe czytanie artykułów nie mam za bardzo ani chęci, ani czasu. Huragan Ofelia? Phi, mnie to nie dotyczy. Machnięcie ręką, bo to ten jeden z nielicznych momentów, kiedy cieszę się, że nie mieszkam na zachodzie wyspy, któremu zawsze, ale to zawsze, dostaje się porządny wpierdziel od wszelakiej maści sztormów i huraganów.


Wychodząc z domu, odnotowuję jeszcze szybko przysłowiową ciszę przed burzą. Łagodna temperatura, praktycznie nie ma wiatru, ale mimo to wszystkie szkoły są dziś zamknięte ze względów bezpieczeństwa. W końcu w całym kraju obowiązuje "czerwony alert pogodowy" z powodu rzeczonej Ofelii, mającej być najgroźniejszym cyklonem tropikalnym w ostatniej połowie stulecia.


W pracy spotyka mnie niespodziewane szczęście. Moje wczorajsze marzenie właśnie się ziściło! Mimo że Ofelia została zdegradowana z rangi "huraganu" do cyklonu tropikalnego, Irlandczycy wolą dmuchać na zimne. Pracuję tylko kilka porannych godzin, a potem mój szef proponuje, że odwiezie mnie do domu, żebym dotarła przed najgorszym. "Zanim rozpęta się piekło".


Siedząc w aucie wystukuję szybkiego SMS-a do Połówka z zapytaniem, czy dotarł szczęśliwie do pracy i dziwię się, kiedy dostaję odpowiedź, że... jest w domu. Już po dotarciu do niego dowiaduję się, że jego szefostwo poszło po rozum do głowy i odwołało wszystkich pracowników, którzy jeszcze nie zdołali rozpocząć swojej zmiany, mimo że jeszcze w niedzielę wieczorem nie było o tym mowy.


"Armageddon. Świat oszalał!" - myślę sobie, patrząc na to, co dzieje się po drugiej stronie okna. "Jeszcze w sobotę suszyłam pranie w ogródku, a dziś świat się kończy" - a tak przynajmniej mogłoby wynikać z zalewających nas ostrzeżeń, zakazów i nakazów.


Większość osób faktycznie dostosowała się do zaleceń i pozostała w swoich domach. Ulice są nad wyraz puste, sklepy pozamykane na cztery spusty, tak samo z urzędami, stacjami paliw, szkołami i miejscami pracy. Na moim osiedlu widok typowo niedzielny: praktycznie wszystkie miejsca parkingowe są zajęte - znak, że właściciele domów nie pracują. Przez ulicę nie przebiegnie nawet pies z kulawą nogą.


Oczywiście zawsze znajdzie się jakiś poszukiwacz wrażeń, toteż były już doniesienia o śmiałkach uskuteczniających kąpiele w morskiej toni. O rodzinach z dziećmi na plaży, o amatorach selfie w ekstremalnych warunkach.


Ofelia zbiera już pierwsze owoce tego, co zasiała. W powietrzu latają dachy, są już pierwsze ofiary śmiertelne, potężne drzewa kładą się niczym zapałki, a setki tysięcy ludzi pozostają bez prądu. U mnie tymczasem nihil novi sub sole... Nic, czego wcześniej bym nie widziała przy okazji innych, jesiennych sztormów. Jest zdecydowanie spokojniej, niż myślałam, że będzie. I chyba inni zaczynają to dostrzegać, bo sporadycznie przed oknem śmignie mi samochód.


Siedzę w domowym zaciszu i cieszę się moją dodatkową "niedzielą".

sobota, 7 października 2017

Noc dziwów, czyli wieśniara w przebraniu i jej dziewiczy rejs

Zaprawdę powiadam Ci, to była dla mnie noc dziwów!


Epsilon, jeden z kilku promów Irish Ferries obsługujący trasę Dublin-Holyhead, odpływał dopiero o 1:55 w nocy. Wykoncypowaliśmy więc, że jakieś 160 minut powinno spokojnie wystarczyć nam na dojazd do portu i na obskoczenie stacji paliw, gdzie zamierzaliśmy wlać do dresowozu 70 litrów paliwa, tak by maksymalnie opóźnić ewentualne tankowanie w Walii.


Połówek nie znosi tankowania na nieznanych stacjach niemal tak samo jak znienawidzonej pietruszki. Po tym, jak kilka lat temu sparzył się, kupując paliwo na innej niż zazwyczaj stacji, teraz jest wierny swojej ulubionej niczym pies Bobby z Greyfriars swojemu panu. Postanowił, że nigdy więcej nie będzie już patrzył, jak jego wehikuł dławi się i dusi, bo auta z silnikiem Diesla to niestety nie koty mające dziewięć żyć. Ich układy wtryskowe są tak wrażliwe na jakość wlewanego paliwa, jak nos policyjnego psa na narkotyki. Zatem, aby uniknąć nieprzyjemnych awarii na obcej ziemi, grzecznie odwiedziliśmy cepeen, a potem ruszyliśmy w kierunku srebrzącego się Księżyca.


Dwadzieścia minut przed północą już byliśmy w porcie, dokładnie tak, jak przepowiedziała nam GPS-owa wróżka. W tym momencie resztki mojego lekkiego podenerwowania  ulotniły się niczym kamfora. Nasza walijska przygoda nabierała coraz wyraźniejszego kształtu, ale mimo to napiszę później w swoim pokładowym dzienniku, popijając kawę z Café Lafayette za 3.75€: "Wow, nie do końca wierzę, że jednak udało nam się wprowadzić w życie ten plan!".


To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, ale wtedy - odurzona zapachem przygody - nie wyczułam w tym nic podejrzanego. Bez stania w jakiejkolwiek kolejce podjechaliśmy do budki, by dokonać odprawy, gdzie otrzymaliśmy specjalną zawieszkę do powieszenia na lusterku i gdzie dokonano naszej identyfikacji. Brzmi to tak poważnie jak diagnoza o raku, a tymczasem zaś cała identyfikacja nie trwała chyba nawet minuty i wyglądała mniej więcej tak:


- Pana nazwisko?


- Zstwaskwplhk - rzekł Połówek, a ja już zdążyłam podsumować jego naiwność dwukrotnym przewróceniem oczami. No bo kto przy zdrowych zmysłach podaje Irlandczykowi swoje nazwisko, będące dla obcokrajowca - nieobeznanego z polską mową - nieznośnym zlepkiem spółgłosek? Ja już dawno nauczyłam się, że to nie działa. Proszona o nazwisko od razu zaczynam je literować, by zaoszczędzić sobie i rozmówcy czasu. W tym wypadku jednak nawet nie zdążyłam powiedzieć Połówkowi "no weź, przeliteruj!", kiedy kobiecy głos perfekcyjnie powtórzył:


- "Pan Zstwaskwplhk? Dwie osoby w samochodzie, tak?"


Od razu jasnym się stało, że obsługuje nas nasza krajanka. Jakby tego było mało, to wszystko tak na słowo, bez żadnej kontroli, bez sprawdzania zawartości auta, bez niczego! Zdziwiłam się i oburzyłam zarazem. Przyzwyczajona do restrykcyjnych kontroli bezpieczeństwa na lotniskach, spodziewałam się podobnych w porcie. No bo jak to tak? Nikt nie raczy nawet zajrzeć nam do bagażnika? Żyjemy w takich niebezpiecznych czasach, a tu żadnej kontroli? Przecież, gdybyśmy chcieli, spokojnie moglibyśmy wtedy przemycić w aucie co najmniej dwie osoby i lamę, narkotyki, albo nawet komponenty do ładunku wybuchowego!


"Skandal!" - pomyślałam wtedy, a wszechświat sprawnie wychwycił moje oburzenie i żeby utrzeć mi nosa w drodze powrotnej do Irlandii, tuż przed załadowaniem się na prom, zostaliśmy wytypowani do "rutynowej kontroli" przez funkcjonariuszkę bezpieczeństwa. Do dziś zastanawiamy się, co by było, gdybyśmy przewozili wtedy w bagażniku, zakupiony w angielskim zamku Beeston, miecz Templariuszy, do którego to Połówek zapałał miłością od pierwszego wejrzenia. Morał tej historii jest następujący: be careful what you wish for, it might come true!


Jak już wspomniałam wcześniej, ta bezproblemowa odprawa nie wzbudziła u mnie żadnych podejrzeń. W mojej nieskażonej myślą głowie nie pojawiło się ani jedno pytanie typu: "A czemu tu nie ma żadnych kolejek?", "Gdzie są wszyscy pasażerowie?". Dziś odpowiedź na to pytanie brzmiałaby: "Wszyscy są już na pokładzie!!!". A ja naiwna myślałam, że to my stawiliśmy się jako jedni z pierwszych. Na grubo ponad godzinę przed rejsem!


Bo widzisz. W obawie, że na pokładzie promu zdradzę się, że to mój dziewiczy rejs i że jestem tu wieśniarą w przebraniu, która zupełnie nie wie, co i jak, niedługo przed wyjazdem z domu zrobiłam research. Filmik instruktażowy zaiste obiecywał niezwykle łatwą odprawę i załadunek. W rzeczywistości było jeszcze łatwiej, bo dresowóz został umieszczony na pokładzie piątym, nie musieliśmy zatem korzystać z żadnych klatek schodowych, by dotrzeć do recepcji. Wystarczyło tylko zrobić kilkadziesiąt kroków, by oficjalnie zostać przywitanym na pokładzie Epsilona.


Nikt mi jednak nie powiedział, że nikt z pasażerów-weteranów nie traktuje serio informacji o tym, że do odprawy wystarczy stawić się na 30 minut przed rejsem. A już na pewno nie przed tym nocnym, trwającym 3,5 godziny.


W efekcie szybko nauczyłam się, że na promie generalnie obowiązuje prawo dżungli. Kto pierwszy, ten lepszy. Silniejszy zjada słabszego. Szybszy uprzedza powolnego [umysłowo]. Chyba domyślasz się już, o czym mówię?


W Café Lafayette wszystkie sofy były już pozajmowane przez leżących ludzi. Podobnie zresztą jak w sąsiedniej Boylan's Brasserie. Sprytniejsi mieszkańcy dżungli dumnie okupowali najwygodniejsze miejscówki, z nogami bezpretensjonalnie spoczywającymi na przeciwległych fotelach. Jeszcze inni przysypiali z głowami spoczywającymi na stolikach, bądź - tu absolutny hit! - leżeli na podłodze w śpiworze... Dałabym słowo, że patrzyli na mnie z nieukrywaną satysfakcją ze swoich czynów, a wyraz ich twarzy mówił tylko jedno: FRAJERKA!  Ja z kolei zaczęłam poważnie obawiać się tego, że mój dziewiczy rejs skończy się tak, jak żywot Joanny d'Arc. Spłonę. Spłonę ze wstydu, przez rumieniec, którym się oblałam.


To już było oficjalne: okazałam się frajerką roku, która nie dość, że nie kupiła kabiny na nocny rejs, to jeszcze przyszła za późno na pokład.


Jakieś dwie godziny później, patrząc ze smutkiem na Połówka, który usilnie próbuje spać w tych spartańskich warunkach i zregenerować się przed długimi godzinami jazdy, skłonna byłam podejść do obsługi i zapytać, czy ostała im się jeszcze jakaś kabina, bo jeśli tak, to biorę ją z miejsca, a cena nie gra roli. Powstrzymywała mnie jedynie obawa, że w odpowiedzi usłyszę:


- Kabina? KABINA?! THIS IS SPARTAAAAAA!!!

poniedziałek, 25 września 2017

Walijski road trip (2)


Walia nauczyła mnie zasadniczo dwóch rzeczy. Pierwsza to to, że nie znam siebie tak dobrze, jak myślałam, bo naiwnie uwierzyłam, że te trzy dni pobytu na obcej ziemi wystarczą mi do zrobienia wszystkiego, co chciałam. Druga to to, że czasem najlepszym planem jest zwyczajnie brak planu i że kupno kota w worku może być najlepszym, co Cię może spotkać.



To nie do końca było tak, że pojechałam za granicę bez jakiegokolwiek planu i pomysłu na mój urlop. Miałam oczywiście na swojej mentalnej liście żelazne punkty, atrakcje, do których chciałam dotrzeć. Była nimi głównie wielka czwórka, czyli przepiękne zamki króla Edwarda I: Beaumaris, Conwy, Caernarfon i Harlech zaliczane do Światowego Dziedzictwa UNESCO. Owszem, udało mi się je wszystkie zwiedzić, a nawet zobaczyć jeszcze cztery inne, ale nie spodziewałam się, że Walia, która jest w pewnym sensie bliźniaczo podobna do Irlandii, ma tak odmienne zamki.



Bo musisz wiedzieć, że to, co my tutaj nazywamy zamkami, w Walii zasługiwałoby co najwyżej na miano popierdółki a nie twierdzy z prawdziwego zdarzenia. Na Zielonej Wyspie jest zatrzęsienie zamków. Są to jednak w dużej mierze niewielkie wieże-zamki, ruiny. Coś, co po angielsku ładnie zwie się "shells", czyli dosłownie tłumacząc "skorupki". Ich zwiedzanie nie zajmuje zbyt dużo czasu. Co więcej, są często darmowe, a jeśli już trzeba zapłacić za wstęp, to przeważnie nie jest on drogi. W Walii - zupełnie przeciwnie. Powiem Ci, że już dawno, naprawdę dawno nie widziałam tak wspaniałych, tak cudnie zachowanych, imponujących i tak ogromnych zamków!



Jeśli jesteś, tak jak ja, wielbicielem średniowiecznych twierdz i masz w planach zwiedzenie tego, co Walia ma najlepsze [a bez wątpienia są nimi te wspomniane zamki], to coś Ci zdradzę. Otóż mam nadzieję, że masz dobrą kondycję i nie lubisz szybkich numerków. Wpadnięcie i wypadnięcie - co to, to nie. Takie numery to nie tu!



Jeśli masz zamiar wpaść i wypaść, to równie dobrze możesz sobie darować wizytę w tych zabytkach. Weź te ponad dwadzieścia parę funtów, które zaoszczędzisz pomijając te atrakcje, kup sobie browara albo fish & chips, a zamki zostaw prawdziwym hardkorom. Każdy z nich bowiem wyciśnie z Ciebie siódme poty, a już szczególnie ta pierwsza trójka. Przygotuj się na SETKI wąskich i złośliwych schodków do pokonania. Gdyby nie to, że często-gęsto byłam zbyt skupiona na tym, by nie spaść, policzyłabym, ile takich wrednych schodów jest w jednym zamku. Wymiękłam po jednej, jedynej wieżyczce w twierdzy Caernarfon, gdzie było tylko 116 stopni. Potem przestałam liczyć, bo jako blondynka nie mogę wykonywać zbyt wielu czynności jednocześnie. Brak podzielności uwagi i te sprawy. A dla mnie ważniejsze było wtedy skupienie się na powtarzaniu "wdech, wydech, wdech, wydech". Szybko zrozumiałam, dlaczego w moim przewodniku było napisane, że zdobywanie tych zamków jeden po drugim, w krótkim odstępie czasu, to niezwykle wymagające zajęcie. Krótko mówiąc: misja samobójcza. Zwłaszcza, jeśli akurat trafisz na prawdopodobnie najgorętszy dzień roku, a może nawet stulecia.




Dla uściślenia: takich wież było w tym zamku na pęczki. Jeśli więc zwiedzasz te wszystkie budowle, a w dodatku robisz to codziennie, to masz wrażenie, że bierzesz udział w jakimś mało śmiesznym, niekończącym się treningu na stepperze. Widoki są za to cudne, wynagradzają cały trud i trzymają Cię przy życiu. A kiedy tak stoisz na szczycie wieży i podziwiasz to piękno, które Cię zewsząd otacza, to w istocie możesz się poczuć jak władca, który ma u stóp cały świat. Oczywiście możesz też pójść na łatwiznę i darować sobie zwiedzanie wież. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: where's the fun in that? Ach, no i jeszcze jedno. Conwy, Beaumaris, Caernarfon. To są zamki-potwory. Poświęć im kilka godzin ze swojego życia, jeśli naprawdę chcesz solidnie zapoznać się z każdym z nich.



Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że nie kupiłam tych kartek... Najpiękniejsze, jakie widziałam!


Walia udowodniła mi, że brak planu i improwizacja nie są takie złe. Wzmagają kreatywność, pobudzają szare komórki, dodają adrenaliny i generalnie nakręcają przygodę. Podróż do tego kraju była zupełnie odmienna od moich wcześniejszych wyjazdów zagranicznych. Nie tylko dlatego, że po raz pierwszy przeprawiałam się promem, ale także dlatego, że wybraliśmy się tu bez uprzedniej rezerwacji noclegów. Zawsze to robiliśmy. Zawsze grzecznie bukowaliśmy jakieś hotele, pensjonaty, bed and breakfasty. Bo tak bezpieczniej, bo tak wygodniej, bo to takie ułożone i świadczące o pomyślunku i rozsądku.




Moja naiwność okazała się mieć jednak jeden plus. Ponieważ myślałam, że uda nam się zjechać Walię wzdłuż i wszerz, a przy okazji zahaczyć nawet o Stonehenge i Strattford-upon-Avon, to zwyczajnie ciężko było mi przewidzieć, gdzie wypadną nam noclegi i ile kilometrów będziemy robić każdego dnia. Skonsultowałam dostępność noclegów na bookingu i doszłam do wniosku, że presji nie ma. Nie musimy niczego rezerwować już teraz, bo jest jeszcze ileś tam procent dostępnych pensjonatów. Coś się wymyśli na miejscu. W najgorszym wypadku będziemy spać w aucie. Już nawet mentalnie się na to przygotowałam i przezornie zabrałam z domu dwa ulubione koce.



Czas jednak pokazał, że ostatecznie wyszło nam to na dobre. Bo gdy już mieliśmy dość, gdy czuliśmy, że wyglądamy jak szmaty przeciągnięte przez wyżymaczkę Franię, zatrzymywaliśmy się i szukaliśmy w okolicy noclegu. Los był po naszej stronie, bo za każdym razem trafialiśmy w super miejsce, gdzie po orzeźwiających ablucjach znów wyglądaliśmy jak ludzie i czuliśmy się jak młode bóstwa.



To był wyjazd mocno improwizowany, co mu jednak w żadnym stopniu w niczym nie umniejszało. Chyba zaryzykowałabym stwierdzenie, że było lepiej, niż sobie to wymyśliłam. Pogoda, zabytki, uroda Walii - to wszystko przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wróciłam zachwycona i święcie przekonana, że to jest kraj, do którego muszę jeszcze wrócić. Wcześniej, nie później. Następnym razem, żeby ułatwić sobie życie, chyba jednak obiorę za cel Walię Południową, czyli kurs: Rosslare-Pembroke. Nie zaś Dublin-Holyhead. Choć i w Walii Północnej miałabym jeszcze co zwiedzać na najbliższe kilka miesięcy, a może nawet i lat.