piątek, 6 stycznia 2017

Słowo na nowy rok

Prawie tydzień nowego roku za nami, a u mnie nadal cisza, wypadałoby więc napisać parę słów, by dać Wam znać, że żyję, choć jak Bozię kocham, mam takie denerwujące i męczące dni w pracy, kiedy rozważam dobrowolne harakiri, albo chociaż wyprowadzkę na Antarktydę, byleby tylko z dala od ludzi, ich głupoty i generalnie od tego całego zła świata, które fundujemy sobie na własne życzenie.


Święta uwielbiam, więc oczekiwałam na nie z ekscytacją równą tej dziecięcej. Prezenty nie spędzały mi snu z powiek, jako że już od dawien dawna jestem niedyplomowaną mistrzynią kupowania upominków "na zapas" i trzymania ich w domu w oczekiwaniu na sprzyjającą okazję. Tak więc już w listopadzie miałam praktycznie wszystko skompletowane, a na grudzień zostawiłam tylko dekorowanie domu, gotowanie, pichcenie i sprzątanie [brzmi straszniej niż było w rzeczywistości]. Tego ostatniego nie miałam za dużo, bo po pierwsze u nas w domu nie ma bałaganiarzy, a po drugie nie praktykuję przedświątecznego sprzątania hacjendy od A do Z: z praniem firan [których zresztą nie mam], czyszczeniem dywanów, polerowaniem okien i szorowaniem łazienkowych fug szczoteczką do zębów. No dobra, umyłam dwa okna w kuchni i tyle, ale do tego akurat zmusiły mnie koty. Nie wiedzieć czemu wszystkie koty - nawet te nie moje - upodobały sobie zewnętrzny parapet w kuchni.  Przesiadują na nim, a co za tym idzie, ocierają się o okno i brudzą je. Mój mały włochaty maluch uwielbia z kolei polować na wszystkie muszki i pajączki, którym zdarza się rezydować na szybach, więc już przyzwyczaiłam się do tego, że na oknach mam często odciski ubłoconych kocich łapek. Albo że kot sąsiadów, Burasek, bezpardonowo podgląda moje kuchenne poczynania. Z mojego ogródka, z mojego parapetu. Bez mojego pozwolenia. Zastanawiam się nad przechrzczeniem go na Peeping Tom.


Zamarzyło mi się, jak co roku zresztą, odwiedzenie jakiegoś fajnego jarmarku bożonarodzeniowego. Lokalnego, irlandzkiego, bo w zagraniczne nie chciałam się bawić. Kusił mnie ten w Galway, na zdjęciach prezentował się super, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo z lokalnego tygodnika dowiedziałam się, że nie muszę jechać na jarmark, on sam do mnie przyjedzie. Hmm, czemu nie? Zawsze to bliżej niż Galway, a poza tym "cudze chwalicie, swego nie znacie" itd... Skoro organizują Christmas market u mnie w mieście, to pójdę tam, a jakżeby inaczej - ponurzam się w tej całej słodkiej otoczce, napiję gorącej czekolady albo grzańca, może coś przy okazji kupię... O ja naiwna! Za nazywanie tego czegoś jarmarkiem i wprowadzaniem ludzi w błąd powinni karać miesięcznym pobytem w więzieniu, a jeszcze lepiej - ciężką pracą w kamieniołomie. Po zapadnięciu zmroku, czyli dokładnie wtedy, kiedy ja się tam pojawiłam, wszyscy sprzedawcy, jak jeden mąż, zaczęli zwijać swoje kramy. W pierwszej chwili stanęłam jak słup soli i pomyślałam, że to, kurna, jakiś żart, nie może być przecież inaczej! Ktoś mnie chce zrobić w konia, zaraz się okaże, że to ukryta kamera... O jakże się myliłam! Wróciłam do domu z mocnym postanowieniem dożywotniego bojkotowania każdego jarmarku, jaki będzie miał miejsce w moim mieście.


Jeszcze na chwilę wracając do tematu sprzątania i ogarniania świąt, to tak gdzieś między sprzątaniem łazienki, ścieraniem kurzu i pieczeniem dopadła mnie pewna gorzka refleksja - ileż to osób nie cierpi świąt tylko i wyłącznie dlatego, że wiążą się one z ogromnym stresem, nakładem pracy i z balastem, który inni członkowie rodziny sprytnie i egoistycznie przerzucają na panią domu. Na pracującą panią domu - wypadałoby dodać. Przykre jest to, że w XXI wieku nadal mamy takie sytuacje, kiedy to kobieta jest we własnym domu niemal służącą - i to na niej spoczywa odpowiedzialność wyprawienia domownikom świąt. Najlepiej niezapomnianych i tradycyjnych, czyli z dwunastoma potrawami na stole. I tutaj przed oczami stanęła mi moja własna mama, która jako jedyna kobieta w domu miała przez dobrych kilkanaście lat tę wątpliwą przyjemność ogarniania brutalnej rzeczywistości: wymagającej pracy na pełnym etacie, wychowywania garstki dzieci, a przy tym dbania o dom, bo jej mąż nie tykał się "kobiecych" obowiązków w domu. Do dziś dźwięczą mi w uszach słowa mamy wypowiedziane w czasie pewnej Wigilii, kiedy byłam małym dzieckiem. Po kolacji wigilijnej zapytałam ją, czemu nie dołączy do nas, by wspólnie oglądać telewizję. A ona na to, że nie może, bo ktoś teraz musi to posprzątać. Kiedy ma się na głowie cały dom, nie ma zmywarki, ani pomocy w postaci męża, nie można pozwolić sobie na słodkie lenistwo.


Jako dziecko nie doceniałam ogromu tej syzyfowej pracy codziennie wykonywanej przez mamę. Po części dlatego, że - nie czarujmy się - rzadko które dziecko o tym myśli, a po drugie - było to dla mnie naturalne: mama pracowała, ale dbała też o dom, sprzątała, gotowała, troszczyła się o dzieci... Teraz, kiedy sama jestem dorosła, doskonale wiem, jak trudno jest łączyć ze sobą te wszystkie wyżej wspomniane czynności. Wiem, jak cholernie męczące to jest i wiem, że trzeba być prawdziwą siłaczką, by tego dokonać. Ale nade wszystko wiem, że NIE - to nie jest naturalne i normalne, by jedna osoba [niestety w przytłaczającej większości przypadków - kobieta] dbała dosłownie o wszystko.  Dlatego drodzy panowie: nie idźcie tą drogą. Nie bądźcie tymi, którym po pracy należy się tylko i wyłącznie fotel, pilot od telewizora i święty spokój. To są Wasze dzieci, to jest Wasz dom, a co za tym idzie także Wasza odpowiedzialność. Rzecz jasna, mówię tu o sytuacji, w której zarówno kobieta, jak i mężczyzna pracują na pełen etat. Bo jeśli jedna ze stron nie pracuje, to jak najbardziej powinna ona przyjąć na siebie odpowiedzialność za prowadzenie domu. Tylko takie rozwiązanie wydaje mi się być fair.


Nie ma co, piękna dygresja mi wyszła! Żeby pozostać jeszcze w temacie świąt, to powiem, że w minionym roku wyjątkowo wcześnie udekorowaliśmy dom, bo już w pierwszym tygodniu grudnia, i tak bardzo mi się to spodobało, że zamierzam praktykować to w kolejnych latach. Z reguły zostawiałam ubieranie choinki na krótko przed Wigilią, ale skutkowało to tym, że tak naprawdę nie miałam czasu nacieszyć się świątecznymi dekoracjami, bo w Irlandii rozbiera się choinkę już szóstego stycznia [o, kurczę, to dziś! Ups!]. To dzisiaj wypada święto Trzech Króli, które nazywa się tutaj Little Christmas lub Women's Christmas, czyli "Boże Narodzenie Kobiet". Skąd nazwa? Ano z tego, o czym pisałam wcześniej. Również w Irlandii dobrze miał się zwyczaj zrzucania przygotowań na kobiety. Szósty stycznia miał być dla nich dniem wytchnienia, dniem, w którym to mężczyźni przejmowali role kobiet i wyręczali je w obowiązkach domowych. Kobiety w tym czasie miały zasłużone prawo do odpoczynku: spotykały się w swoim gronie [w domu lub na mieście], by świętować to, że udało im się nie zaharować w święta. Te grzeczne piły kawę lub herbatę, te mniej grzeczne coś mocniejszego. Plotkowały, narzekały na swoich mężów i relaksowały się. Tylko czy można w pełni się zrelaksować powierzając dom w ręce "nierozgarniętych" mężów, bądź też wiedząc, że za chwilę znów czeka je powrót do kieratu? Tak sobie teraz myślę, że smutna jest geneza tej tradycji...


Na zakończenie tego przydługiego wpisu: mam nadzieję, że nowy rok zastał Was w dobrej formie; w zdrowiu i szczęściu, bez bólu głowy, za to z głową pełną pomysłów na kilkaset najbliższych dni. Niech 2017 rok będzie dla Was dobry. A sobie życzę tego, byście nadal tu zaglądali i zostawiali po sobie ślad, choć wiem, że w ostatnim roku częstotliwość dodawania nowych wpisów mocno u mnie kulała.