czwartek, 31 sierpnia 2017

Wszystkie barwy Mountmellick


Do końca 2017 roku pozostało jeszcze kilka miesięcy, ale już teraz śmiało mogę stwierdzić, że w moim prywatnym rankingu Mountmellick, małe miasto w hrabstwie Laois, szturmem zajęło pierwsze miejsce w kategorii "Największe odkrycie/zaskoczenie roku" i nie sądzę, by dało się zdeklasować. A wszystko to dzięki pewnej grupce kobiet, ale o tym za chwilę.



Tutaj muszę sparafrazować znane powiedzenie: "behind every great man there is a great woman", co w wolnym tłumaczeniu wyglądałoby następująco: "Za każdym wielkim/wspaniałym mężczyzną stoi wspaniała kobieta". W tym przypadku za sukcesem Mountmellick stoi nie jedna, ale cała gromada kobiet. Barwnych, pozytywnie zakręconych, a nade wszystko niesamowicie kreatywnych, utalentowanych i entuzjastycznych.




Jak same mówią: spotykają się raz na tydzień, jedzą ciasto, szydełkują, śmieją się, prowadzą burze mózgów i pogawędki. I tak od 2014 roku, kiedy to po raz pierwszy zgromadziły się w lokalnym pubie z gorącym postanowieniem zrobienia czegoś, co będzie miało znaczenie, czegoś, co upiększyłoby ich miasteczko i sprawiło, że oczy innych zwrócą się właśnie na Mountmellick.




Za motto obrały sobie jajcarskie stwierdzenie: "The Earth without art is just... Eh", co trudno przetłumaczyć na język polski, jako że zawiera w sobie grę słów. Bazując na mocnym związku Mountmellick z przemysłem włókienniczym; z przędzalnictwem, tkactwem i dziewiarstwem,  postanowiły zająć się jedną z najnowszych form sztuki znaną jako "yarn bombing" - "bombardowanie włóczką". Jako że nazwa nie do końca ma pozytywny wydźwięk, czasami ten rodzaj ulicznej aktywności zwie się bardziej przyjaznym "yarn storming".



Nie wiadomo, kto tak naprawdę zapoczątkował "yarn bombing", czy niejaka Magda Sayeg, która w 2005 roku zamieściła włóczkową instalację przed swoim sklepem, czy też może artysta Bill Davenport, który już piętnaście lat przed Magdą miał na koncie dekorowanie miejskich przedmiotów włóczką. Genezę ruchu upatruje się jednak w USA, a narodziny szacuje na XXI wiek.




Jeśli zastanawiasz się teraz, po co ktoś miałby robić coś takiego, to już spieszę z odpowiedzią. A chociażby po to by ubarwić szarą, miejską architekturę. By "pokolorować" swój świat, zwrócić uwagę innych na tę formę sztuki. Albo dać upust swoim kreatywnym zapędom, a przy okazji zrobić coś pożytecznego dla wspólnoty, w której się żyje.



Powiem Ci, że to naprawdę działa! Bo widzisz, wiele, wiele razy przejeżdżałam przez Mountmellick, i jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, by zrobić tutaj postój. Miasto wydawało mi się przeciętne, ot, kolejne typowe dla Irlandii małe miasto, które na pierwszy rzut oka nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Aż do czerwca tego roku, kiedy przejeżdżając przez nie, zauważyłam, że zostało pięknie i barwnie udekorowane.



kołatka w kształcie pierścienia Claddagh <3


Zaintrygowało mnie to. Skąd te ozdoby? O co w tym chodzi? Po co to wszystko? Chciałam wiedzieć więcej, chciałam tu jak najszybciej wrócić i zaspokoić swoją ciekawość. Krótko mówiąc wpadłam w pułapkę utkaną przez sprytne i kreatywne mieszkanki tego miasteczka. I powiem Ci, że nie ja jedna.




W czasie mojej wizyty na własne oczy widziałam, jak przed budynkiem Mountmellick Community Arts Centre zatrzymał się autobus, a z niego wysypała się grupa ludzi, która już kilkanaście sekund później z zapałem fotografowała kolorowy samochód - jeden z najbardziej okazałych eksponatów pokrytych dzianiną.




Same autorki tych kolorowych robótek przyznają, że ich prace przyciągają uwagę przejezdnych. Kolorowe miasto ich przyciąga. Ten nietypowy widok ich przyciąga. Przyjeżdżają więc, dociekają co i jak, zwiedzają i zostawiają tu swoje pieniądze. Zawsze wtedy, kiedy miasto jest udekorowane [a jest tak przeważnie przez miesiąc w roku], lokalne biznesy odnotowują wzrost obrotów. I ja w to całkowicie wierzę, bo sama byłam jedną z tych osób, które przyjechały tu tylko i wyłącznie dla yarn bombingu, a przy okazji skorzystały z gastronomicznej oferty miasteczka.




Spacer po mieście szybko uświadomił mi, jak bardzo myliłam się, myśląc, że w Mountmellick nie ma nic ciekawego. Miasto ma całkiem ciekawą historię związaną z przybyłymi tu w połowie XVI wieku kwakrami angielskiego pochodzenia. To dzięki ich pracowitości i przedsiębiorczości skromna osada zaczęła się prężnie rozwijać, a w XVIII wieku, ze względu na swój przemysłowy charakter, Mountmellick zdobył nawet przydomek "irlandzkiego Manchesteru".




Jest tu kilka naprawdę ładnych budynków i ciekawych zakątków, a do tego skwer O'Connell, który uchodzi za najlepszy, georgiański plac w całym hrabstwie Laois. Ale, żeby się o tym wszystkim przekonać, musisz dać Mountmellickowi szansę. Warto. Szczególnie, jeśli pogoda jest łaskawa. Miasto jest na Ciebie doskonale przygotowane - praktycznie na każdym kroku są tablice informacyjne, z których dowiesz się, gdzie pójść i co zobaczyć. Gdzie zjeść, dowiesz się ode mnie.




Przed Nora's Cake Shop stoi nietuzinkowy rower udekorowany kwiatami. Dla niewtajemniczonych osób jest to nic nie znaczący obiekt, dla innych zaś hołd złożony zasłużonemu i lubianemu mieszkańcowi Mountmellick, Andrew Reilly'emu.  Nora jest żoną jego brata. Sam Andrew zaś był wielkim miłośnikiem ogrodnictwa. Swoją pasję przekuł na interes. Po jego śmierci rodzinny biznes trafił w ręce jego córki i zięcia. Rower zaś, który niegdyś był własnością Andrew, zyskał nowe życie i teraz cieszy oczy. A Nora? Nora prowadzi dobrze prosperującą kawiarenkę, w której zjesz smaczne śniadanie, a nawet obiad, a do tego zostaniesz przyjaźnie przyjęty.




Właśnie - przyjazność mieszkańców. Kiedy tak spacerowałam po mieście, objuczona aparatem niczym wielbłąd, wielokrotnie wymieniałam przyjazne pozdrowienia z  mijającymi mnie osobami. Na mój uśmiech i powitalne "hej!" pewien mężczyzna odpowiedział sympatycznym klapnięciem mnie w plecy. Przyjacielskim gestem, który z reguły rezerwuje się dla swoich dobrych znajomych. Ktoś inny pomachał mi z samochodu. Jakaś kobieta wciągnęła mnie na pocztę, bo tam znajdował się inny eksponat, który nie został jeszcze wystawiony przed budynek. Powiesz, że robili dobre wrażenie pod publikę? Być może. Ja tam wolę wierzyć, że to była dla nich norma.




Ta wizyta w Mountmellick zdecydowanie przeszła moje oczekiwania. Kiedy tak przemierzałam wolnym krokiem kolejne metry i uważnie rozglądałam się na boki, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mieszkańcy tego miasteczka dokładają wszelkich starań, by uczynić to miejsce przyjemnym do życia.




Czułam się tutaj też niczym poszukiwacz skarbów. Nie miałam pewności, na jaki "skarb" natrafię za rogiem i to było niesamowicie ekscytujące.




Teraz już wiesz, dlaczego Mountmellick jest moim prywatnym odkryciem roku.




To może w zamian powiesz mi, czy dla Ciebie taki rodzaj sztuki to hit czy też może kit?






Myślałam, że większej kociary ode mnie już nie ma... ;)

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Walijski road trip (1)

Criccieth


Ach, gdybyście tylko wiedzieli, co ja robiłam w czasie mojego brytyjskiego road tripa! Szturmowałam wszystkie interesujące mnie zamki, sprawnie przemierzałam Walię z północy na południe, stałam na szczycie majestatycznego Snowdona, najwyższego szczytu w Walii, płynęłam barką po wąziutkim, ale za to cholernie wysokim akwedukcie Pontcysyllte i sikałam ze strachu w majtki, no i podziwiałam tajemniczy Stonehenge w sąsiedniej Anglii. Zazdrościsz? Nie masz czego! Bo problem polega na tym, że ja to wszystko robiłam tylko w myślach!


Harlech Castle


Plany miałam zacne. Doprawdy sam Krzysztof Kolumb wespół z Amerigo Vespuccim, Vasco Da Gamą i Ferdynandem Magellanem mogliby mi pozazdrościć kreatywności, chęci i wyobraźni.


Llanddwyn Beach 


Śmiać mi się teraz chce, kiedy pomyślę o tym, jak ekstremalnie naiwna byłam, myśląc, że uda mi się to wszystko zrealizować w tak krótkim czasie. Mawiają, że człowiek uczy się całe życie, a i tak umiera głupi. To zdecydowanie o mnie. Z drugiej zaś strony, mawiają też: DREAM BIG. I ja tak właśnie robiłam.


Beaumaris


Zabawna rzecz z tą wyobraźnią, wiesz? Bo to niesamowicie potężne narzędzie, ale jednocześnie stosunkowo niegroźne. Większej krzywdy tym nikomu nie zrobisz. Co najwyżej nieco się potłuczesz, kiedy spadniesz z tej mięciutkiej i puchatej chmurki, na której tak fajnie Ci się podróżowało w myślach.


latarnia morska South Stack


Ten dwuwymiarowy świat, który rysował się przede mną, kiedy będąc w Irlandii patrzyłam na mapę Walii w moim przewodniku, był taki fajny i uproszczony. Interesujących mnie atrakcji w sam raz, nie za dużo i nie za mało, bo to w końcu mały kraj jest. Jak takie małe państewko może stanąć na przeszkodzie tak dużym chęciom, jakie miałam?


Conwy Castle


Pewnie doskonale wiesz, że w prawdziwym życiu nic nie jest takie łatwe i przyjemne. Ja o tym chwilowo zapomniałam. Trójwymiarowy świat z tym całym swoim dobrodziejstwem, z prawdziwymi kolorami, zapachami, ludźmi i miejscami jest obłędnie fascynujący. I skrywa w sobie mnóstwo skarbów, o których masz prawo nie wiedzieć, bo Twój przewodnik nie śmiał Cię poinformować.


Caernarfon


Nigdy nie zapomnę tego uczucia, kiedy będąc już na walijskiej ziemi, wzięłam do rąk jakąś szczegółową mapę Walii z wszystkimi jej atrakcjami. Boże najsłodszy, tam był zamek na zamku w samym tylko północnym regionie, do którego to przybiłam dzięki uprzejmości Irish Ferries. Masz może za sobą moment, w którym cały Twój światopogląd legł w gruzach? Jeśli tak, to już wiesz, co ja wtedy odczuwałam. Nogi się pode mną ugięły. Poczułam się niczym kolos na glinianych nogach. W jednej sekundzie uleciała moja buta, a buńczuczność z podkulonym ogonem schowała się w pobliskich krzakach. Do tamtego momentu na moim niewidocznym sztandarze było wyryte "Mogę wszystko!". Od tamtej chwili: "Mogę niewiele!".



Jest w tym dużo mojej winy, wiesz? Bo oryginalny plan zakładał czterodniowy wyjazd. Nie jest to cała wieczność, ale kiedy masz swój pojazd, ogromne chęci,  Twój prom dobija do brzegu po piątej rano, a odpływa późnym wieczorem dwa dni później, to jest to całkiem dużo czasu. Problemem była jednak moja własna opieszałość w rezerwowaniu biletów na interesujące mnie daty. Zrobiłam to zaledwie na parę dni przed rejsem, kiedy po fajnych i okazyjnych cenach nie było już śladu. A jako że miałam mocne postanowienie nieprzekraczania budżetu w wysokości 360 euro [dlaczego tak a nie inaczej, o tym być może innym razem], miałam też ograniczone pole manewru. Skrócenie pobytu do trzech dni okazało się koniecznością, ale jakoś szczególnie nad tym wtedy nie ubolewałam. Ciągle naiwnie wierzyłam, że trzy całe dni wystarczą mi do zrobienia tego, co chcę...


Bodelwyddan Castle


Powiadam Ci, nieświadomość jest doprawdy błogosławieństwem!


Feeria barw w Criccieth

wtorek, 1 sierpnia 2017

Ach, co to był za wieczór!


Są takie wydarzenia w życiu każdego człowieka, o których nie sposób zapomnieć. Chcesz, ale nie potrafisz. Plączą Ci się po głowie, latają koło nosa niczym przysłowiowa osa, tkwią w Tobie niczym niefortunnie wbita drzazga, niczym odłamek szkła w oku Kaya i nie pozwalają Ci czerpać radości z tego wszystkiego, co Cię otacza.



To może być wszystko. Od wujka i ciotki pechowo nakrytych w czasie łóżkowego tanga [w tym wieku i jeszcze mogą?!], przez niesłuszny awans tej wrednej koleżanki, której tak nie znosisz, aż do zdrady, a nawet śmierci ukochanej osoby. Od najbardziej prozaicznej pierdółki do prawdziwego nieszczęścia.



W moim przypadku była to reklama zasłyszana w radiu. Tak, właśnie taka drobnostka. Usłyszałam o dublińskim koncercie Kings of Leon i od tego momentu przyszło mi się zmagać z rozterkami na miarę szekspirowskiego "być lub nie być". Tak, wiem. Dylematy XXI wieku.


Snu z powiek mi to nie spędzało, apetytu nie odbierało [a szkoda!], ale mimo wszystko nie dawało spokoju. Bo z jednej strony chciałam i czułam potrzebę, z drugiej zaś aż wzdrygałam się na myśl o tej ludzkiej, często zresztą pijanej, masie wypełniającej stadiony i hale koncertowe.


Ostatecznie zwyciężyło coś, co pewnie trudno będzie Ci zrozumieć - poczucie lojalności i obowiązku. Doszłam do wniosku, że zwyczajnie na świecie jestem "chłopakom" to winna. Tyle razy poprawiali mi humor, tyle razy rzucali linę, kiedy leżałam i kwiczałam w głębokim dole, tyle razy sprawiali, że świat stawał się piękniejszy, że po prostu nie mogłoby mnie tam zabraknąć.


Jest taka scenka w moim ukochanym serialu komediowym, "Father Ted", kiedy to do tytułowego ojca Teda przychodzi pogrążony w depresji ojciec Kevin. Ted włącza mu, dającą energetycznego kopa, piosenkę "Shaft". Kevin się w nią wsłuchuje, a jego humor znacznie się poprawia [aż do momentu, kiedy wsiada do autobusu i wysłuchuje "Exit Music" w wykonaniu Radiohead]. Kings of Leon to taki mój "Shaft". Ty też pewnie masz swój.


Nie wiem, czy ktoś kiedyś spisał przykazania każdego szanującego się fana, ale jeśli nie, to ja właśnie kładę kamień węgielny i ustanawiam pierwsze prawo: "przynajmniej raz w życiu powinieneś udać się na koncert swojego ulubionego wykonawcy na znak szacunku i sympatii do niego." I kij z tym, że stoi ono w opozycji do niegłupiego "you should never meet your heroes, you'll only be disappointed!".


Bo widzisz. Tak realnie rzecz ujmując, to mam niewielką szansę na wyjazd do Nashville, Tennessee w USA w najbliższym czasie, gdzie znajduje się centrum dowodzenia chłopaków. Co zatem innego mogłam zrobić w takiej sytuacji? Góra nie przyszła do Mahometa, to Mahomet przyszedł do góry. W tym konkretnym przypadku okazja nie zapukała subtelnie do moich drzwi. Ona je wyważyła niczym funkcjonariusz SWAT.


Przed wejściem do 3Arena pobłogosławiłam swoje własne lenistwo. To był ten jeden z nielicznych przypadków, kiedy to bardziej opłaca się być leniwym. Otóż, kiedy kupowaliśmy bilet na koncert, mieliśmy możliwość kupna także miejsca na Point Village Car Park, który znajduje się tuż obok 3Arena. Jedyne 12 euro. Połówek jednak zlekceważył tę opcję, twierdząc, że to bez sensu, bo po co płacić kilkanaście euro, skoro możemy zostawić naszego bolida na jego firmowym parkingu. Bo to przecież niedaleko.


Jak bardzo niedaleko odkryłam niedługo przed samym koncertem. Jakieś pół godziny spacerkiem. O nie, dziękuję. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak długo będzie trwał koncert, ale biorąc pod uwagę, że miał zacząć się gdzieś o 20:30, wiedziałam już, że nie chcę przed północą włóczyć się po Dublinie.


Zatem ostatecznie wykupiliśmy miejsce na parkingu, co okazało się strzałem w dziesiątkę i co Połówkowi wyszło na dobre. Było to bowiem stosunkowo niedługo po zamachu na koncercie Ariany Grande w Manchesterze i przed wejściem do 3Arena każdy musiał przejść kontrolę osobistą. Taki znak naszych czasów, jak chwilę wcześniej śpiewał na parkingu Harry Styles, kumpel perkusisty Kings of Leon. Nie przypominam sobie, bym przed żadnym innym koncertem [czy to Clannad czy też Queen] musiała przechodzić przez kontrolę osobistą. To było jednak KIEDYŚ. Na szczęście wszyscy wykazywali się zrozumieniem i nikt nie protestował.


Jako że w mailu informacyjnym nie umieszczono tak istotnych informacji jak to, że na halę nie można wnosić ze sobą lustrzanek ani też swojej wody, nasz aparat szybko zwrócił uwagę ochroniarza. Obiektyw mu się nie spodobał, bo gdyby to był zwykły, mały aparat kompaktowy, dostalibyśmy zielone światło. Tymczasem zaś Połówek musiał zawrócić i schować aparat do samochodu. Tutaj bardzo przydatny okazał się pobliski parking. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której musiałby drałować te pół godziny w jedną stronę na parking firmowy. Czas nas naglił, bo przyjechaliśmy nieco spóźnieni i support w postaci Nathaniela Ratliffa & The Night Sweats już dawno był na scenie. Nie wiem, ile piosenek zaśpiewał, ale mnie udało się wysłuchać tylko dwóch, ale to akurat nie miało dla mnie większego znaczenia.


Ja z kolei musiałam pozbyć się litrowej butelki wody mineralnej, którą niemal zawsze noszę ze sobą w torebce. A jako że w środku hali panowała temperatura niemal tropikalna, szybko zaczęłam się pocić niczym dziwka na spowiedzi, i jasnym się stało, że bez wody długo tu nie pociągnę. A skoro już wydałam to 100 euro, to chciałam mieć z tego koncertu jakąś przyjemność.


Z pomocą przyszła mi woda zakupiona w barze na terenie obiektu. Zimny pot mnie jednak oblał, kiedy usłyszałam cenę i już skłonna byłam uwierzyć, że pod wpływem zaćmienia umysłu wywołanego wysoką temperaturą omyłkowo zamówiłam butlę Dom Perignon zamiast małej, półlitrowej wody mineralnej. Kilka dni później kupiłam w moim miejscowym Tesco cały sześciopak tej samej wody.  Za niższą cenę. Taka ciekawostka. Ach, no i wodę sprzedają odkręconą. Kupujesz i dostajesz bez nakrętki. Bo, jak będą mieć szczęście, to się potkniesz, połowę wychlapiesz i znów zawitasz do sklepiku. No chyba, że wolisz wysuszyć się na wióry i przetrwać koncert bez zmoczenia ust. Każdy słyszał o takich hardkorach, ale nikt ich nie widział [to zupełnie jak z Yeti].


Sam koncert zaliczyłabym do bardzo udanych, aczkolwiek miałam lekki niedosyt, bo choć miejscówkę miałam zacną [naprzeciwko sceny], przez co widoczność była dobra, to jednak odległość robiła swoje. Do tej pory zawsze, jak tylko szłam do teatru na przedstawienie bądź koncert, brałam najdroższe bilety, by być blisko sceny. Zawsze to działało tak, jak tego oczekiwałam. Emocje sięgały zenitu, całość odbierało się znacznie intensywniej. Tym razem zaś od moich ulubieńców oddzielała mnie cała masa fanów stojących, a ja śmiem przypuszczać, że tamtejsza atmosfera przypominała tę w kotle czarownicy. Trochę im zazdrościłam, bo choć fajnie było posadzić tyłek na krzesełku, to jednak siedzenie na piętrze to nie to samo co przestrzeń koło sceny.


Mimo wszystko udało mi się zauważyć, że Jared niedawno zmienił fryzurę i na scenie wystąpił w blond czuprynie. Wolałam go w jego naturalnym odcieniu włosów, tak jak bardziej podobał mi się Caleb w wieku dwudziestu kilku lat, kiedy miał długie włosy i był mieszanką Ashtona Kutchera i młodego Ozzy'ego. Teraz zaś chyba znów ma fazę na stylistykę lat 70., bo jego pornstache sprawia, że momentami wygląda niczym perwers. Ale bądźmy poważni, to nie jest żaden powód do tego, by przestać ich słuchać i/lub lubić.


Tak w ogóle, to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Jared coraz bardziej chudnie i upodabnia się do swojej ślicznej żony, Marthy Followill. Ta sama blond czupryna, to samo kruche i wątłe ciałko. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ważył tyle samo, co ona. Najbardziej rzuciło mi się to w oczy, kiedy na telebimie Jared znalazł się tuż obok Nathana, swojego starszego brata. Skojarzenie: niczym Flip i Flap. Przy czym, zaznaczam, Nathan gruby nie jest. Ma po prostu apetyczną, szeroką klatę i z dala widać, że wypracował ciało na siłowni. Jared ma sylwetkę typowo chłopięcą. Nie zmienia to jednak faktu, że ciągle lubię mu się przyglądać, bo widać, że gra na gitarze basowej naprawdę sprawia mu frajdę.


A skoro o przyglądaniu mowa, to druga połowa koncertu była pod tym względem lepsza. Zmieniło się ustawienie telebimów, była lepsza gra świateł, lepsze efekty wizualne, a moment, w którym gruba, mięsista kurtyna opadła, by odseparować Caleba od reszty zespołu i wyeksponować go na pierwszym planie, to była poezja. Milk, Comeback Story i WALLS wykonane w taki sposób miały znacznie większą moc rażenia.


Większość siedzących obok mnie osób robiła to, co ja - kołysała się niczym dziecko z chorobą sierocą, aczkolwiek zdarzały się jednostki wybitne, jak dwóch młodzianów po mojej lewej stronie. Przyglądałam się im ukradkiem, uśmiechając się pod nosem, a niekiedy nawet wybuchając przyjaznym śmiechem, bo patrzenie na nich to była czysta przyjemność. Fajnie, że ktoś potrafi tak dobrze się bawić do muzyki. Tak ją czuć i odbierać. Nie to co sąsiad Połówka - zastanawiałam się momentami, czy on czasem nie śpi. Potem zaś doszłam do wniosku, że pewnie nieszczęśnika spotkał taki sam los jak Połówka - był tu w ramach towarzystwa, czyli za karę.


Setlista była wysmakowana i zróżnicowana. Znalazło się na niej 26 piosenek z wszystkich albumów, przy czym tylko 1 z Youth & Young Manhood, 4 z Aha Shake Heartbreak, 3 z Because of the Times, 4 z Come Around Sundown, 2 z Mechanical Bull, 5 z najnowszego albumu WALLS i aż 7 z Only By The Night. Gdyby tak dorzucić do listy King of the Rodeo, McFearless, Arizonę czy Talihina Sky, byłoby dla mnie idealnie.


W międzyczasie zaś Caleb zdążył poinformować widownię o irlandzkich korzeniach rodziny Followill, ale to ani ociupinkę mnie nie zdziwiło. Po tym, jak kilka lat temu dowiedziałam się o irlandzkim pochodzeniu... Baracka Obamy już nic nie jest w stanie mnie zszokować pod tym względem. [dla tych, którzy przegapili: TU znajduje się mój archiwalny wpis o irlandzkich korzeniach Obamy].


Ci, którzy zasnęli, z pewnością obudzili się na kilka minut przed końcem koncertu, bo to właśnie wtedy grupa zagrała Sex on Fire, który poderwał na nogi wszystkich, ale to dosłownie wszystkich. Nawet siedzącą szlachtę z piętra. Koncert zakończyła spokojniejsza Waste A Moment. O 22:30 Caleb dopił wodę, rzucił pustą butelkę w tłum, Nathan swoje pałeczki perkusyjne i tak oto, wśród niemych gestów i zapewnień o miłości, zespół zniknął ze sceny.


A my, nie tracąc czasu, udaliśmy się na pobliski parking, choć przyznam, że w czasie koncertu zastanawiałam się, czy w ogóle uda nam się podnieść i odkleić od lepkiej podłogi. 10 minut później już wyjeżdżaliśmy z parkingu, przy czym najwięcej czasu zabrał nam sam parking, nie zaś opuszczenie areny, bo to akurat był niezwykle sprawny proces.


Fajnie było, nie powiem, ale chyba wolę jednak mieć chłopaków na wyłączność i słuchać ich w domu lub w samochodzie przy idealnej dla mnie temperaturze, nie zaś w dusznej sali koncertowej.