poniedziałek, 25 września 2017

Walijski road trip (2)


Walia nauczyła mnie zasadniczo dwóch rzeczy. Pierwsza to to, że nie znam siebie tak dobrze, jak myślałam, bo naiwnie uwierzyłam, że te trzy dni pobytu na obcej ziemi wystarczą mi do zrobienia wszystkiego, co chciałam. Druga to to, że czasem najlepszym planem jest zwyczajnie brak planu i że kupno kota w worku może być najlepszym, co Cię może spotkać.



To nie do końca było tak, że pojechałam za granicę bez jakiegokolwiek planu i pomysłu na mój urlop. Miałam oczywiście na swojej mentalnej liście żelazne punkty, atrakcje, do których chciałam dotrzeć. Była nimi głównie wielka czwórka, czyli przepiękne zamki króla Edwarda I: Beaumaris, Conwy, Caernarfon i Harlech zaliczane do Światowego Dziedzictwa UNESCO. Owszem, udało mi się je wszystkie zwiedzić, a nawet zobaczyć jeszcze cztery inne, ale nie spodziewałam się, że Walia, która jest w pewnym sensie bliźniaczo podobna do Irlandii, ma tak odmienne zamki.



Bo musisz wiedzieć, że to, co my tutaj nazywamy zamkami, w Walii zasługiwałoby co najwyżej na miano popierdółki a nie twierdzy z prawdziwego zdarzenia. Na Zielonej Wyspie jest zatrzęsienie zamków. Są to jednak w dużej mierze niewielkie wieże-zamki, ruiny. Coś, co po angielsku ładnie zwie się "shells", czyli dosłownie tłumacząc "skorupki". Ich zwiedzanie nie zajmuje zbyt dużo czasu. Co więcej, są często darmowe, a jeśli już trzeba zapłacić za wstęp, to przeważnie nie jest on drogi. W Walii - zupełnie przeciwnie. Powiem Ci, że już dawno, naprawdę dawno nie widziałam tak wspaniałych, tak cudnie zachowanych, imponujących i tak ogromnych zamków!



Jeśli jesteś, tak jak ja, wielbicielem średniowiecznych twierdz i masz w planach zwiedzenie tego, co Walia ma najlepsze [a bez wątpienia są nimi te wspomniane zamki], to coś Ci zdradzę. Otóż mam nadzieję, że masz dobrą kondycję i nie lubisz szybkich numerków. Wpadnięcie i wypadnięcie - co to, to nie. Takie numery to nie tu!



Jeśli masz zamiar wpaść i wypaść, to równie dobrze możesz sobie darować wizytę w tych zabytkach. Weź te ponad dwadzieścia parę funtów, które zaoszczędzisz pomijając te atrakcje, kup sobie browara albo fish & chips, a zamki zostaw prawdziwym hardkorom. Każdy z nich bowiem wyciśnie z Ciebie siódme poty, a już szczególnie ta pierwsza trójka. Przygotuj się na SETKI wąskich i złośliwych schodków do pokonania. Gdyby nie to, że często-gęsto byłam zbyt skupiona na tym, by nie spaść, policzyłabym, ile takich wrednych schodów jest w jednym zamku. Wymiękłam po jednej, jedynej wieżyczce w twierdzy Caernarfon, gdzie było tylko 116 stopni. Potem przestałam liczyć, bo jako blondynka nie mogę wykonywać zbyt wielu czynności jednocześnie. Brak podzielności uwagi i te sprawy. A dla mnie ważniejsze było wtedy skupienie się na powtarzaniu "wdech, wydech, wdech, wydech". Szybko zrozumiałam, dlaczego w moim przewodniku było napisane, że zdobywanie tych zamków jeden po drugim, w krótkim odstępie czasu, to niezwykle wymagające zajęcie. Krótko mówiąc: misja samobójcza. Zwłaszcza, jeśli akurat trafisz na prawdopodobnie najgorętszy dzień roku, a może nawet stulecia.




Dla uściślenia: takich wież było w tym zamku na pęczki. Jeśli więc zwiedzasz te wszystkie budowle, a w dodatku robisz to codziennie, to masz wrażenie, że bierzesz udział w jakimś mało śmiesznym, niekończącym się treningu na stepperze. Widoki są za to cudne, wynagradzają cały trud i trzymają Cię przy życiu. A kiedy tak stoisz na szczycie wieży i podziwiasz to piękno, które Cię zewsząd otacza, to w istocie możesz się poczuć jak władca, który ma u stóp cały świat. Oczywiście możesz też pójść na łatwiznę i darować sobie zwiedzanie wież. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: where's the fun in that? Ach, no i jeszcze jedno. Conwy, Beaumaris, Caernarfon. To są zamki-potwory. Poświęć im kilka godzin ze swojego życia, jeśli naprawdę chcesz solidnie zapoznać się z każdym z nich.



Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że nie kupiłam tych kartek... Najpiękniejsze, jakie widziałam!


Walia udowodniła mi, że brak planu i improwizacja nie są takie złe. Wzmagają kreatywność, pobudzają szare komórki, dodają adrenaliny i generalnie nakręcają przygodę. Podróż do tego kraju była zupełnie odmienna od moich wcześniejszych wyjazdów zagranicznych. Nie tylko dlatego, że po raz pierwszy przeprawiałam się promem, ale także dlatego, że wybraliśmy się tu bez uprzedniej rezerwacji noclegów. Zawsze to robiliśmy. Zawsze grzecznie bukowaliśmy jakieś hotele, pensjonaty, bed and breakfasty. Bo tak bezpieczniej, bo tak wygodniej, bo to takie ułożone i świadczące o pomyślunku i rozsądku.




Moja naiwność okazała się mieć jednak jeden plus. Ponieważ myślałam, że uda nam się zjechać Walię wzdłuż i wszerz, a przy okazji zahaczyć nawet o Stonehenge i Strattford-upon-Avon, to zwyczajnie ciężko było mi przewidzieć, gdzie wypadną nam noclegi i ile kilometrów będziemy robić każdego dnia. Skonsultowałam dostępność noclegów na bookingu i doszłam do wniosku, że presji nie ma. Nie musimy niczego rezerwować już teraz, bo jest jeszcze ileś tam procent dostępnych pensjonatów. Coś się wymyśli na miejscu. W najgorszym wypadku będziemy spać w aucie. Już nawet mentalnie się na to przygotowałam i przezornie zabrałam z domu dwa ulubione koce.



Czas jednak pokazał, że ostatecznie wyszło nam to na dobre. Bo gdy już mieliśmy dość, gdy czuliśmy, że wyglądamy jak szmaty przeciągnięte przez wyżymaczkę Franię, zatrzymywaliśmy się i szukaliśmy w okolicy noclegu. Los był po naszej stronie, bo za każdym razem trafialiśmy w super miejsce, gdzie po orzeźwiających ablucjach znów wyglądaliśmy jak ludzie i czuliśmy się jak młode bóstwa.



To był wyjazd mocno improwizowany, co mu jednak w żadnym stopniu w niczym nie umniejszało. Chyba zaryzykowałabym stwierdzenie, że było lepiej, niż sobie to wymyśliłam. Pogoda, zabytki, uroda Walii - to wszystko przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wróciłam zachwycona i święcie przekonana, że to jest kraj, do którego muszę jeszcze wrócić. Wcześniej, nie później. Następnym razem, żeby ułatwić sobie życie, chyba jednak obiorę za cel Walię Południową, czyli kurs: Rosslare-Pembroke. Nie zaś Dublin-Holyhead. Choć i w Walii Północnej miałabym jeszcze co zwiedzać na najbliższe kilka miesięcy, a może nawet i lat.