sobota, 25 listopada 2017

Breaking news

Wydarzenia z ostatnich kilku dni tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że życie chyba już nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.


Za każdym razem, kiedy tylko wydaje mi się, że moja wiedza o życiu osiągnęła master level, dostaję od niego tak siarczystego kopniaka w tyłek, posyłającego mnie w powietrze, że w sąsiednim hrabstwie policja zatrzymuje mnie za przekroczenie prędkości.


Mój ukochany Forrest Gump zwykł mawiać, że "życie jest jak pudełko czekoladek: nigdy nie wiesz, co Ci się trafi". Guess what? Ja wiem. W każdej - a jeśli już nie w każdej, to przynajmniej w co drugiej - mojej bombonierce są piękne sreberka, tylko co z tego, skoro jest w nie zawinięta kupa zamiast czekoladki.


Jeśli kiedyś zastanawiało Cię to, dlaczego zwykłam mawiać, że nie lubię niespodzianek, teraz już masz odpowiedź.


Końcówka roboczego tygodnia upłynęła mi zatem pod znakiem notorycznego wkurwa i nie, nie był to wynik PMS-u, którego to nie mam, albo inaczej: który to objawia się u mnie tym, że robię się miękką i płaczliwą bułą, którą wzruszają nawet reklamy czopków i środków na zgagę. Wspomniany stan wynikał głównie z przelania czary goryczy - był reakcją na niesprawiedliwość i bezbrzeżną głupotę ludzką, której to mam już zwyczajnie po kokardy. Chyba nigdy się na to nie uodpornię.


Szczęśliwie dla całej ludzkości nie dysponuję nadprzyrodzonymi mocami niczym El ze "Stranger Things", ani Elsa z "Krainy Lodu", bo latałyby gromy, a co niektórzy padaliby trupem. Są bowiem w życiu takie sytuacje, kiedy liczenie do dziesięciu - ba! nawet do stu! - gryzienie się w język, i powtarzanie w kółko "jestem oazą spokoju" nie przynosi żadnego skutku [oprócz bolącego języka...]


To są też jednocześnie takie sytuacje, w których to, już po ochłonięciu, dziękuję Bogu, że nie mam pod ręką spluwy, bo na znak zrezygnowania przyłożyłabym ją sobie do skroni i wypaliła niczym Jon-Erik Hexum  z "Niebezpiecznych ujęć", mojego ulubionego serialu z dzieciństwa [już wtedy wykazywałam zamiłowanie do kryminalistyki i kryminologii]. A tak na marginesie, skoro już tak filmowo zrobiło się w tym poście, to dodam, że drugim nieszczęśnikiem, który zginął w wyniku rany postrzałowej na filmowym planie był Brandon Lee z "Kruka", którego również ukochałam sobie w dzieciństwie, i którego do dziś uwielbiam i oglądam z wypiekami na twarzy. Najlepiej w Halloween.


Wiesz, jakie jest jedno z największych chamstw na świecie? To, jak ktoś bawi się bronią, a Ty dostajesz rykoszetem. To, jak ktoś zapada się w ruchomych piaskach i postanawia wciągnąć przy okazji Ciebie, bo w kupie zawsze raźniej. To, jak ktoś nawarzy sobie piwa, a Ty musisz je spijać.  I żeby była jasność: nie mówimy tu o Moëcie wśród piw, tylko o zwyczajnym, podłym sikaczu, którego nie dotknąłby kijem nawet największy osiedlowy żulik. To jest właśnie chamstwo przez CH.


Żeby nie było tak do końca depresyjnie, wspomnę, że Boże Narodzenie tuż za rogiem! Na niektóre przygotowania jest zwyczajnie za wcześnie, ale jest coś, co lubię robić wcześniej, żeby później nie biegać z obłędem w oczach. I tym czymś są zakupy. Nie cierpię galerii handlowych i tłumów, byłam więc przeszczęśliwa, kiedy udało mi się sporą część upominków nabyć przez Internet. Black Friday też nieco mi w tym pomógł, bo ceny interesujących mnie produktów faktycznie były niższe [od 15-50%] od tych zwyczajowych. Udało mi się upolować kilka łupów, zanim inni się na nie rzucili. Co prawda ktoś mi sprzątnął sprzed nosa zestaw męskich kosmetyków Hermèsa, a także jedną zabawkę dziecięcą, ale bilans i tak jest na plus. I nawet mnie nie poniosło i nie wykupiłam całego asortymentu kosmetyków Diora, którego jestem wielką fanką, mimo że dwa moje zapachy już się skończyły i doprawdy nie pogniewałabym się, gdyby jakimś cudem się odnowiły. Trzeba znać umiar.


Kilka brakujących rzeczy dokupiłam z kolei wczoraj w sklepie stacjonarnym, do którego to wpadłam na błyskawiczne zakupy, bo wyjątkowo nie miałam ochoty ani nastroju na szwendanie się po sklepie, ale rozsądek kazał mi to zrobić. Ostatecznie wróciłam do domu dopiero... wpół do pierwszej nad ranem, bo w sklepie niespodziewanie natrafiłam na znajomego, z którym w nieco nieprzyjemnych okolicznościach urwały mi się kontakty z dekadę temu, a który to uparł się na kawę u niego w domu. I choć nie bardzo mi się to widziało, to mówił do mnie takim głosem, że w końcu się zgodziłam. Powiem tylko tyle, że było zaskakująco miło i przyjemnie, a z samej kawy nic nie wyszło, bo ostatecznie zastąpiliśmy ją whiskey. Muszę przyznać, że sama nie wiedziałam, że aż tak bardzo tego potrzebowałam. Więc to chyba jednak nie do końca tak, że życie zsyła mi same poronione niespodzianki. Ta akurat była zaskakująco miła. A jakby tego było mało, wychodząc od niego, zauważyłam, że z nieba lecą grube płatki śniegu, co tylko dodatkowo wprowadziło mnie w dobry nastrój. I nawet ślizgające się auto na pokrytej śniegiem nawierzchni na naszym osiedlu [bo przecież wszyscy normalni ludzie już śpią, więc nikt nie miał okazji zniszczyć tej pięknej warstwy puchu...] nie zmyło mi uśmiechu z twarzy.


Bo widzisz, do śniegu mam nadal podejście typowo dziecięce i ogromnie nacechowane sentymentem. Ekscytuję się nim tak, jak robiłam to kilkanaście lat temu i tak, jak robią to tutejsze dzieci. Tak się bowiem składa, że ze śniegiem i moim rodzeństwem mam najprzyjemniejsze wspomnienia. Choć zazwyczaj bywało tak, że fukaliśmy na siebie niczym kot na psa, to jednak śnieg zawsze nas jednoczył. To był ten czas, kiedy zakopywaliśmy topór wojenny, wybiegaliśmy na podwórko, by spędzać tam długie godziny na budowaniu murów obronnych, walkach na śnieżki i na jeździe z górki na workach wypchanych słomą. Kiedyś to nawet najprawdziwsze igloo wybudowaliśmy. Tak kozackie, że zazdrościła go nam cała wieś!


Dziś rano zaś obudziłam się w białym świecie. Jak za starych, dobrych lat w Polsce, kiedy zima była zimą z tonami śniegu i mrozem sięgającym prawie trzydziestu kresek na termometrze. A że na Zielonej Wyspie nadal jest to rzadki widok, postanowiłam to odnotować w blogowych annałach.


A żeby nie było mi tak wesoło, obudziłam się z czymś jeszcze - rumieniem o średnicy dwóch centymetrów, z wielkim jak Mount Everest pęcherzem w środku, który - mam wrażenie - cały czas rośnie. I za cholerę nie mogę dociec, skąd wzięło mi się to dziadostwo na ręce. I co to w ogóle jest?! Z wyglądu przypomina bąble po oparzeniu słonecznym, które miałam parę lat temu, i których to nabawiłam się z powodu swojej własnej głupoty, bo przez cały dzień pobytu nad irlandzkim oceanem, nie użyłam ani kropelki kremu do opalania, mimo że miałam ze sobą całą butlę. Naiwnie myślałam, że skoro słońce schowane jest za grubymi chmurami, to nic mi nie zrobi. Zrobiło mi niezłe kuku. Skończyło się na bolących pęcherzach na ramionach, dekolcie i plecach, nieprzespanych nocach [ja w przeciwieństwie do Połówka nie lubię spać na brzuchu] i paru dniach nieobecności w pracy. Wtedy jednak nie miałam tej czerwonej otoczki, jaką mam teraz.


Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie poszukała pomocy w Google. Raka mózgu na szczęście nie mam, ale jedna taka babka z sieci porządnie mnie wystraszyła, bo miała to samo dziadostwo, które po pęknięciu pęcherza goiło się przez jakieś trzy tygodnie i zostawiło bliznę [moje wspomniane bąble po oparzeniu nie zostawiły ani jednego śladu, skóra cudownie się zregenerowała!]. I jak tu spać?! Zwłaszcza, że jedna z wersji pojawienia się tajemniczego rumienia z pęcherzem głosi, że powstał on po ugryzieniu przez pająka! I ja się teraz pytam, gdzie były moje koty, kiedy ja ich najbardziej potrzebowałam?! [jeden z nich UWIELBIA zjadać wszystkie owady i pajęczaki, to dla niego największy rarytas - nawet ukochany Perfect Fit, Iams i Purina One nie smakują tak wybornie jak włochata ćma, albo pająk].


Kończę ten przydługi wpis filozoficzną myślą: spieszmy się kochać śnieg, tak szybko odchodzi. A nawet dwoma, przy czym ta ostatnia będzie nieco fatalistyczna: jakbym długo nie dawała znaku życia, to wiecie - ten pęcherz to był jednak rak mózgu.

wtorek, 14 listopada 2017

Lekcja historii w Westport House


Sama ­­­­­­nie wiem, czy o decyzji o wyjeździe do Westport przesądziła moja ciekawość, roztropność, czy też może zwykłe skąpstwo, aczkolwiek przychylam się do dwóch pierwszych opcji, bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby świadomie uchodzić za skąpego?



Data moich darmowych wejściówek do Westport House dobiegała końca i jasnym było, że jeśli nie wykorzystam ich w tę uroczo deszczową, chłodną i pochmurną niedzielę, to tym bardziej nie uda mi się tego zrobić w dzień powszedni, bo wyjazd do pięknego Westport to nie truchcik do warzywniaka za rogiem. Zatem im dłużej o tym myślałam, im bardziej przyglądałam się kroplom deszczu rozbijającym się o okienne szyby, tym bardziej moja oszczędna natura dochodziła do głosu: "Po co czekać na piękną pogodę i bulić kilkanaście euro za zwiedzanie, skoro możesz mieć to tu i teraz. Dziś! Deszcz? No cóż, nie wyglądasz, moja droga, na starożytny papirus [choć te zmarchy koło oczu mówią co innego!] ani nawet na jajko Fabergé [choć Twoja sylwetka do złudzenia je przypomina!], bierz zatem tyłek w troki i jedź! NO JEDŹ!!!"



Okrucieństwo i siła argumentów mojej własnej natury poraziły mnie niczym prąd z zerwanej linii wysokiego napięcia. Z takimi faktami się nie dyskutuje. Wobec takich argumentów wsiada się do auta i jedzie. Na oślep. Byleby jak najdalej. Byleby tylko uciszyć tę okrutną jędzę.



Ponoć większość czytelników lubi happy-endy. Mogłabym zatem napisać Wam tutaj, że jak tylko wyszliśmy z domu, nieboskłon rozjaśnił najpiękniejszy odcień indygo, zza pobliskiego krzaka wybiegła szczęśliwa para jednorożców, a do samego Westport eskortowała nas chmara koliberków, ale i tak wiem, że nie nabrałby się na to nawet mój kot.



Prawda, jak zwykle, jest zwyczajna i mało atrakcyjna. Na miejscu byliśmy na pięć minut przed południem, a przez całą drogę miałam okazję podziwiać pięćdziesiąt odcieni szarości mijanego krajobrazu. Zaś po opuszczeniu suchego wnętrza auta i zmoczeniu nogawek w długiej i mokrej trawie, miałam ochotę czym prędzej wrócić do niego, natychmiast zwinąć się w kłębek i pozwolić mojej ulubionej muzyce utulić mnie w żalu. Zebrałam się jednak na odwagę i poszłam stawić czoło niedogodnościom pogodowym.



Westport House to nie jest Chatka Puchatka. To georgiański kolos z XVIII wieku, który może imponuje swoimi rozmiarami i zawartością, ale na pewno nie tchnie ciepłem. A przynajmniej nie w chłodne i dżdżyste dni. Nawet teraz, na wspomnienie o nim, wzdrygam się jak na widok flaczków, przy czym - niechętnie to stwierdzam - w tym przypadku to chyba nawet flaczki są lepsze, bo przynajmniej ciepłe.



Urocza blond recepcjonistka przywitała nas jednak tak ciepło, że temperatura mojego ciała momentalnie wzrosła co najmniej o jeden stopień, a mimo to na widok ognia trzaskającego w kominku miałam ochotę zaryzykować życie i wymontować z naszego auta siedzenie, by wygodnie ustawić je koło kominka i przesiedzieć tam do zamknięcia obiektu. Mój zacny plan zniweczyło jednak nieznośne parcie na pęcherz, udałam się więc ruchem jednostajnym przyspieszonym w kierunku wskazanym przez recepcjonistkę. Ledwo zaś zamknęłam drzwi i zdjęłam z szyi to koło młyńskie w postaci aparatu, osłupiałam, bo mój wzrok spoczął na akwarelach, którymi udekorowane były ściany. W zasadzie to nie wiem, dlaczego tak mnie to wtedy zaskoczyło. Przecież toaleta to idealne miejsce, by podziwiać obrazy. To przecież tam się skupiamy! Korciło mnie, Boże jak mnie korciło, by zakrzyknąć do Połówka: "Marian, tu jest jakby luksusowo!". Mówiłam przecież, że Westport House to nie Chatka Puchatka?



Pani z recepcji poinformowała nas, że do obejrzenia udostępniono jakieś trzydzieści pokojów, ale kiedy już obeszłam wszystkie te, które znajdowały się na parterze, żaden z nich - mimo że ciekawe,  bo np. zawierające interesujący parkiet, imponujący księgozbiór, czy nietypowy sufit, na którym wymalowane było... niebo - nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak okazała klatka schodowa wykonana z sycylijskiego marmuru przez najprawdziwszych Włochów, oraz znajdujący się na niej posąg Witającego Anioła.




To ciepłe, różowawe światło, biel tych schodów, ten stoicki anioł i ten piękny żyrandol, niczym żywcem wyjęty z "Upiora w operze" to dla mnie bezsprzecznie najładniejszy zakątek tej rezydencji. Anioł, okrutnie przechrzczony przez Połówka na "Jednorożca" z powodu wyrastającego mu na środku głowy "rogu" jest autorstwa dziewiętnastowiecznego rzeźbiarza, C.F. Fullera. Za każdym razem, kiedy ktoś z rodziny wracał z wyjazdu, witał się z aniołem, podając mu rękę. Taką oto tradycję stworzyła sobie rodzina Brownów, arystokratów i filantropów, mieszkająca w okazałym Westport House od stuleci, a dokładniej mówiąc od 1730 roku.



Nie od razu Rzym zbudowano, i nie od razu powstał też Westport House. To, co widzimy obecnie jest wynikiem działań trzech międzynarodowych głów: niemieckiego architekta, Richarda Castle'a [aka Cassels], który rozpoczął budowę rezydencji,  Irlandczyka, Thomasa Ivory'ego, oraz Anglika, Jamesa Wyatta, który doprowadził do zakończenia budowy 50 lat później. To również on  stworzył w 1780 roku urbanistyczny projekt Westport, które zachwyca mnie za każdym razem, kiedy tam jestem.



Oprócz posągu powitalnego anioła natrafimy tu także na monumenty poświęcone irlandzkiej królowej piratów, Grace O'Malley, siejącej postrach na morzach w XVI wieku. Grace była protoplastką rodu Brownów, co by miało sens i tłumaczyło tę waleczność, butę i odwagę płynącą w żyłach rodu. A tej z pewności nie można odmówić chociażby Jeremy'emu Altamontowi, jedenastemu markizowi Sligo. Wspominam o nim, bo spokojnie można powiedzieć, że to właśnie on umieścił Westport House na turystycznej mapie Irlandii. W 1960 roku dokonał śmiałego kroku, udostępniając swoją rodzimą rezydencję zwiedzającym. W ówczesnym okresie było to nie tylko dość nietypowe działanie, ale przede wszystkim bardzo ryzykowne dla samego Jeremy'ego. Jego doradcy sugerowali mu jedno: uciekaj od tego domu, jak najdalej potrafisz. Znajomi wtórowali:  sprzedaj dom, zgarnij kasę, rozsądnie ją zainwestuj, prowadź łatwe życie.



Jeremy nie chciał jednak iść łatwą drogą. Nie miał serca do wyburzenia swojego rodzinnego domu. Twierdził, że żadne pieniądze, ani żadni architekci nie są w stanie zbudować drugiej takiej rezydencji. Nade wszystko był wizjonerem, wierzył w ogromny potencjał turystyczny Irlandii, miał niesamowitą determinację, przedsiębiorczość i pasję do marketingu. Miał niewiele ponad 20 lat, a już wtedy wiedział, że musi być niesłychanie elastyczny i otwarty na nowinki rynkowe. Bez tego nie miał co liczyć na sukces. Dlatego przyświecała mu idea jak najszybszego dostosowywania się do zmieniających się trendów i wychodzenia naprzeciwko turystycznym potrzebom. Mawiał: "We must move with times and adapt to changing trends as fast as we can spot them".



I robił to za każdym razem, kiedy musiał. Był jak magik. Chcesz króliczka z kapelusza? Hey presto, pstryk, i już! Proszę! Oto twój królik. Tak działał. Kiedy zatem zauważył, że w latach 70. pojawiło się zapotrzebowanie na wczasy z własnym wyżywieniem, dał ludziom to, czego chcieli. Ich króliczka w postaci apartamentów i chatek, które mogli sobie wynająć na terenie jego posiadłości. Stworzył pole namiotowe, udostępnił nawet "cygańskie" wozy ciągnięte przez konie dla wszystkich tych, którzy od zaczepienia się w jednym punkcie woleli swobodne przemieszczanie się po pięknej wyspie.



Również w latach 70. nawiązał współpracę z Fossett's Circus, bo wyczuł niszę na rynku. Na terenie całego kraju ZOO było tylko w Dublinie. No i u niego "w ogródku". Małpy, lwy, foki, lamy, szopy pracze, kangury rdzawoszyje... Nawet miejsce na słonia się znalazło. Z kolei w latach 80. wprowadził szereg atrakcji dla najmłodszych. To one były tym ziarnem, z których wyrósł obecny Pirate Adventure Park, w którym dzieci mają do dyspozycji m.in. galeon piracki, zjeżdżalnię wodną, kolejkę, dmuchane zamki, czy ogromne łabędzie-rowerki wodne.



Posiadłość jest ogromnie komercyjna i to widać niemal na każdym kroku. Oprócz, standardowych dla takich rezydencji, księgozbiorów, galerii portretów rodzinnych, sreber stołowych, kolekcji wyrobów ze szkła i antyków [pewne mahoniowe drzwi przywędrowały tu aż z jamajskich plantacji trzciny cukrowej należących do członków rodu] są tu także mniej i bardziej tandetne rekwizyty. Są krzywe zwierciadła, które przysporzyły nam sporej dawki śmiechu z powodu naszych zdeformowanych sylwetek, jest ciekawa piwniczka na wino, kolekcja figur woskowych przedstawiająca znane osobistości powiązane z zachodem Irlandii, są też lochy, będące ponoć oryginalną częścią dawnego zamku Grace. Powiem tylko tyle, że gdyby w tych lochach płynęła rzeka Piedra, usiadłabym nad nią i zapłakała.



Jedna z końcowych sal na naszej trasie zwiedzania poświęcona była ostatnim pięćdziesięciu latom rodziny Brown. I to chyba tu najbardziej do mnie dotarło, dlaczego Jeremy tak zacięcie walczył o swój rodzinny dom. Westport House to nie tylko kolejne "muzeum" pełne "przypadkowych" obiektów. Jak na przykład te dwie wielkie metalowe "donice" na tarasie. Może nie są najpiękniejsze, ale dwa wieki temu z pewnością uratowały życie niejednemu głodującemu, kiedy to klęska głodu dziesiątkowała ludność Irlandii. Brownowie nie pozostali obojętni na krzywdę biedaków. W tych dwóch wielkich pojemnikach zawsze znalazła się zupa bądź też owsianka dla głodujących.  Westport House to skarbnica historii, a dla samego zainteresowanego - skarbnica wspomnień. A te, jak wiemy, są bezcenne.



Myślę, że królowa piratów byłaby z niego dumna. Nie tylko dlatego, że walczył w zasadzie do upadłego, próbując ocalić swoją rodzinną rezydencję, ale także z powodu spłodzenia pięciu córek. Kiedy patrzy się na rodzinne zdjęcie zrobione w 2007 roku, nie trudno jest zauważyć, że w rodzinie Jeremy'ego dominują silne kobiece geny. Pięć córek, dziewięcioro wnucząt i tylko dwóch męskich potomków.



Wszystko ma jednak swój kres. Dlatego też na początku tego roku Westport House został wystawiony na sprzedaż. Pięcioletnia walka córek Jeremy'ego o zachowanie domu w swoich rękach została przegrana, a rodzinna tradycja przerwana. Sam senior już tego jednak nie doczekał. Zmarł w 2014 roku, zanim dom przeszedł w ręce rodziny Hughes, lokalnych biznesmenów.



Nawet jeśli sama rezydencja nie wydaje się Wam być godna zwiedzania, to spieszę zapewnić Was, że i tak warto tu przyjechać. Westport ze swoim ośmiokątnym rynkiem i promenadami obsadzonymi drzewami sam w sobie jest uroczy. Poza tym stąd już tylko rzut beretem do "świętej góry" Irlandii, do wyspy Achill, do pięknych plaż, do wspaniałej zatoki Clew, w której jeśli wierzyć mitologii, znajduje się aż 365 wysepek. Po jednej na każdy dzień roku. I nieważne, że prawdopodobnie jest ich tylko około 117. Widok rozpościerający się na zatokę jest czymś, co warto zobaczyć na własne oczy. Uroda tego miejsca nie jest mitem. Niech świadczy o tym choćby fakt, że jedną z tych wysepek kupił w latach 60. sam... John Lennon, by służyła jemu i Yoko za ich prywatną oazę. Pech chciał, że Lennon nie dożył momentu wybudowania domu na swojej "Beatle Island", ale to już raczej opowieść na inny raz...