wtorek, 25 grudnia 2018

O prezentach + ulubieńcy kosmetyczni minionego roku


Wow! Tego to się nie spodziewałam! Kiedy pisałam w poprzednim poście, że mamy już początek grudnia i teraz to już będzie z górki, wiedziałam, że czas szybko zleci, ale nie sądziłam, że aż tak! Szkoda tylko, że tyle lat musiało minąć, abym zrozumiała, czym powinnam zająć się w życiu - otóż... przepowiadaniem przyszłości! Wychodzi na to, że jestem w tym całkiem dobra!
Mówiąc o Bożym Narodzeniu, trudno nie wspomnieć o podarunkach, a to z kolei otwiera nam drzwi do jakże ciekawej dyskusji z serii "czego nie wypada dawać pod choinkę?", a także "najlepsze/najgorsze prezenty, jakie dostaliśmy".
Jeśli chodzi o to pierwsze, to zauważyłam, że u wielu ludzi dość wysoko na liście niepożądanych prezentów znajdują się kosmetyki, skarpety i kapcie, notabene rzeczy codziennego użytku, bardzo przydatne i praktyczne. I może właśnie na tym polega problem? Że nie są to prezenty, które wywoływałyby efekt "wow!", bo są tak pospolite, że aż nudne? A może istoty problemu należałoby dopatrywać się w samym obdarowanym, a dokładniej w jego braku dystansu do siebie? Słyszałam bowiem opinie, że podarowanie komuś kosmetyków do mycia jest odbierane jako przytyk i zachęta do... przykładania większej uwagi do higieny ciała.
Powiem szczerze, że musiałabym być naprawdę smutnym i podejrzliwym człowiekiem, sztywniarą z kijem od miotły w tyłku, by doszukiwać się drugiego dna tam, gdzie go zwyczajnie nie ma. Ale może to tylko moja perspektywa wynikająca w dużej mierze z tego, że wychowywałam się w środowisku osób, które bez żadnych podtekstów często obdarowywały solenizantów kosmetykami. Imieniny cioci, urodziny mamy, koleżanki? Żaden problem - kupi się jej dezodorant albo perfumy. Imieniny wujka, Dzień Dziadka? - Skarpety, pantofle, zestaw kosmetyków i alkohol wydawały się zawsze dobrym rozwiązaniem.
To było zupełnie normalne podejście do upominków z tytułu wspomnianych uroczystości, wynikające z absolutnie niewinnych zamiarów i dobrych chęci. Wszyscy jednak znamy powiedzenie o piekle, które jest wybrukowane dobrymi chęciami... Tu chciałabym jednak zaznaczyć, że ja wychowywałam się i dorastałam na wsi. Być może w mieście panowały i nadal panują nieco inne kryteria odnoszące się do tematu obdarowywania bliskich prezentami.
A jak to wygląda w moim przypadku? Jednym z moich najwyraźniejszych wspomnień z dzieciństwa jest to, kiedy stoję przed szklaną gablotką w spożywczaku "Społem" - znajdującym się w centrum naszej wioski - z kieszenią wypchaną drobnymi monetami, i zamierzam kupić mamie na urodziny rajstopy, dezodorant Extase i mydełko Fa tak bardzo świecące triumfy w latach 90. może nawet nie tyle dzięki reklamom co przebojowi disco polo, który nucili dosłownie wszyscy: i duzi i mali.
Do czego zmierzam? Do tego, że od zawsze kosmetyki stanowiły dla mnie normalny prezent. Nigdy bym się nie obraziła, gdybym je dostała i nigdy też nie pomyślałabym, że ktoś inny może poczuć się urażony dostając je w podarunku. Człowiek jednak dorasta i uczy się nowych rzeczy.
Rzecz jasna ważną rolę odgrywa tu też wartość samego podarunku. O ile nie przywiązywało się do niej zbyt wielkiej wagi w latach mojego dzieciństwa, czyli lat 90., o tyle w obecnych czasach wygląda to już nieco inaczej i pójście do kogoś na urodziny z super tanim mydłem i najtańszym dezodorantem nie jest najlepszym pomysłem, no chyba, że bardzo chcecie zerwać z kimś znajomość, ale nie bardzo wiecie, jak to zrobić, abyście za bardzo nie oberwali rykoszetem. Wtedy bardzo polecam kupno kostki mydła z najtańszej półki cenowej - tylko koniecznie nie zapomnijcie wręczyć tego wyszukanego prezentu w plastikowej reklamówce. Tak dla wzmocnienia efektu.
Ktoś może szlachetnie zaoponować: "ale jak to? A co z intencjami? Przecież to one powinny być najważniejsze, nie zaś sama wartość prezentu". To wszystko pięknie brzmi w teorii, w praktyce już nie bardzo, bo jednak sporo osób lubi dostawać piękne i drogie rzeczy, i dlatego jestem w stanie częściowo zrozumieć tych, którzy kręcą noskiem na tanie prezenty pod choinką i oczekują tylko tych luksusowych. Sama bym tak nie postąpiła, ale potrafię w pewnym stopniu zrozumieć takie myślenie.
A przy okazji dzisiejszej tematyki chciałam podzielić się z Wami kilkoma z moich ulubionych kosmetyków, których kupno raczej nikomu nie przyniesie wstydu, a obdarowanemu może za to dostarczyć sporo radości. A gdybyście mieli jakieś wątpliwości, to wiedzcie, że lista jest w całości niesponsorowana, a autorka nie otrzymała za reklamę żadnej gratyfikacji.
Jeszcze stosunkowo niedawno konsekwentnie ściągałam ze sklepów półek tanie płyny do mycia rąk. W moim rodzinnym domu zawsze używało się do tej czynności kostki mydła, ale w minionych latach życia jakoś tak rozwinęłam w sobie preferencje do płynów. Wydawały mi się wygodniejsze w użyciu, bardziej praktyczne [nie wymagały mydelniczki i nie brudziły umywalki], a dzięki zawartości pompki - o niebo bardziej higieniczne od mydła w kostce. Nigdy jednak nie widziałam potrzeby, aby wydawać na nie więcej pieniędzy niż to konieczne. Aż pewnego dnia w mojej pracy pojawiło się w łazience mydło w płynie Jo Malone Lime Basil & Mandarin. Umyłam nim ręce i przepadłam! To energetyczne połączenie zapachów błyskawicznie uwiodło moje nozdrza. Pamiętam, że wzięłam wtedy to mydło do rąk, mówiąc: "Wow! Co to za cudo?


Kojarzyłam tę markę, wiedziałam, że jest dość ekskluzywna, ale nigdy nie miałam okazji ani potrzeby testować żadnych jej produktów. Tymczasem zaś stało się coś niesamowitego: zakochałam się od pierwszego umycia rąk. Jednocześnie zrozumiałam, jak wielka przepaść dzieli tanie i drogie płyny do rąk. Ten miał wszystko: idealną konsystencję, uwodzicielski zapach cytrusów, a do tego piękne i minimalistyczne opakowanie z klasą. Byłby idealny, gdyby nie to, że cena sklepowa za 250 ml jest dość wysoka i przekracza trzydzieści kilka euro. Dlatego warto kupować go w strefie bezcłowej na lotniskach. Dostajemy go w prostej, kremowej torebce prezentowej z logo Jo Malone. Idealny na ekskluzywny prezent dla miłośniczki dobrych kosmetyków. I do... przyuczania dzieci do mycia rąk. Kosmetyk tak pięknie i intensywnie pachnie, że od razu czuć, czy dziecko umyło ręce, czy tylko kłamie, że to zrobiło. Poza tym tak pięknie pachnie, że może działać jako zachęta do większej higieny.
Zabrzmi to górnolotnie, ale od momentu użycia tego płynu od Jo Malone, moje życie nigdy nie wyglądało tak samo. Nagle dostrzegłam to, czego nie widziałam wcześniej, stosując moje zwyczajne i tanie płyny do rąk. Nagle wszystko zaczęło mi w nich przeszkadzać. Badziewne opakowanie z daleka informujące wszystkich o swojej taniości, ale nade wszystko sztuczny zapach i konsystencja. Ta okropna rzadka konsystencja, która wielokrotnie dosłownie przelatywała mi między palcami, powodowała, że zmuszona byłam kilkukrotnie naciskać pompkę, by mieć poczucie porządnie umytych rąk. To ta sama konsystencja sprawiła, że pewnego dnia po prostu straciłam cierpliwość i sfrustrowana powiedziałam to głośno i wyraźnie: "Mam dość tego gówna!" Nie jestem dumna z tych słów, ale z tego, co nastąpiło później - już tak. Niedługo później zamówiłam przez Internet dwie butelki mydła do rąk z L'Occitane o zapachu werbeny, i to była jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęłam. Był to też swego rodzaju kompromis i test. Kompromis - bo nie chciałam wydawać fortuny na kilka butelek płynu od Jo Malone, a ten od L'Occitane jest znacznie tańszy przy czym ma większą pojemność. To był no-brainer.  Test - dlatego, że nigdy nie stosowałam płynu tej marki, korzystałam jednak z kilku innych jej kosmetyków i miałam uzasadnione podstawy, by sądzić, że to może być dobry zakup. Był. 


Solidna, plastikowa butelka o pojemności 500 ml pojawiła się w mojej głównej łazience w połowie października i co mnie ogromnie cieszy - nie zużyłam nawet połowy pojemnika, a nie jestem osobą, która myje ręce raz na dzień. Płyn jest niesamowicie wydajny i ma gęstą konsystencję - alleluja, już nic nie przecieka mi przez palce! Jak tylko skończył mi się stary i tani płyn w drugiej łazience, z ulgą zastąpiłam go tym od L'Occitane. Obecnie z niecierpliwością odliczam godziny i minuty do dnia, kiedy zużyje ostatnią kroplę taniego płynu z trzeciej łazienki - niedawno bowiem zrobiłam zakupy w Debenhams i kupiłam dwa kolejne płyny tej francuskiej firmy. Ta sama pojemność, inny zapach - lawenda. Tym razem wzięłam jeden w standardowym opakowaniu, a drugi w torebce - po opróżnieniu butelki wystarczy przelać do niej zawartość z torebki. Nie dość, że produkujemy w ten sposób mniej śmieci, to dodatkowo płacimy za płyn znacznie mniejszą cenę. Zdecydowanie polecam! Najpierw kupno płynu w plastikowej butelce [najlepiej w promocyjnej cenie], potem zaś dokupywanie torebek. 


Jo Malone nadal uwielbiam, ale jako że jej produkt jest znacznie droższy, będę się nim rozpieszczać tylko w wyjątkowych okazjach - przede wszystkim wtedy, kiedy uda mi się go kupić kilka euro taniej. W międzyczasie zaś z uwielbieniem będę stosować kosmetyki L'Occitane. Obydwa są jednak mercedesami wśród płynów do rąk! 

Składając zamówienie w sklepie, postanowiłam kupić też tradycyjne mydło, głównie ze względu na Połówka, bo on lubi najpierw porządnie się namydlić kostką, a potem wyszorować gąbką. Wybrałam dwa zapachy: mleczny i lawendowy o tej samej wadze - 250g. Mydło jest ogromne, przez co idealne dla mężczyzn. Pewnie nie powinnam tego pisać, ale zrobiłam to celowo, jako że nie lubię politycznej poprawności i paranoicznego doszukiwania się seksizmu, ksenofobii i rasizmu tam, gdzie ich nie ma. Piszę o tym w nawiązaniu do gównoburzy, jaka niedawno rozpętała się z powodu chusteczek higienicznych "mansize" firmy Kleenex. Otóż po nagonce, jaką przypuścili na nią przeciwnicy seksizmu, firma postanowiła zmienić nazwę chusteczek z "mansize" na "extra large". Tak jakby było coś złego w określeniu produktu jako "w rozmiarze męskim".  Tak więc kostka mydła z L'Occitane en Provence o wadze 250g ma zdecydowanie idealne wymiary dla męskich rąk. Firma oferuje też mniejsze kostki o 100 gramach, ale zdecydowanie bardziej opłaca się kupować te większe. 

Płyn do rąk z L'Occitane, "suchy" olejek z Nuxe [wiem, że to brzmi jak oksymoron, ale taka jest właśnie nazwa tego kosmetyku] oraz płyn do demakijażu z Lancôme z miodem akacjowym to moje płynne złoto - uwielbiam stosować każdy z nich. Olejek z Nuxe [kolejna francuska firma godna uwagi] ma przepiękny zapach i z powodzeniem można stosować go na twarz, ciało, a nawet robić maseczki na włosy. Można go nabyć w różnych pojemnościach, z tego, co jednak zauważyłam, opcja z 100 ml wydaje się być najlepsza, głównie dlatego, że zawiera atomizer, co znacznie ułatwia aplikację. Olejek odżywia, zmiękcza, naprawia szkody i uzależnia! Jest super, nie polubiłam się jednak z balsamem do ust z tej firmy, mimo że bardzo lubię miód w kosmetykach. Dość niepraktyczne opakowanie [słoiczek] i balsam z lubością "przechodzący" z moich ust na zęby  - to dwa największe minusy.  


Uwielbiam za to płyn do demakijażu z Lancôme. Produkt droższy od tych które możemy nabyć w supermarkecie, jest za to niesamowicie wydajny. Jedna-dwie pompki zdecydowanie wystarczają na porządne umycie całej twarzy. Zabrałam go ze sobą, jadąc w czerwcu na wakacje nad oceanem, gdzie zaczęłam go stosować i nadal mam do dyspozycji ponad pół butelki! Podstawa mojej pielęgnacji twarzy. Używam go zamiennie z innym produktem do demakijażu od Lancôme - gel éclat. Obydwa mają ciekawą konsystencję - ten pierwszy nie lubi się z zimnem, a co za tym idzie, latem jest ciekły, zimą zaś przechodzi w stan "stały". Zastyga, ale nadal można go stosować. 


Gel éclat z kolei po wyciśnięciu na dłoń wygląda bardziej jak klej niż żel. Ze względu na specyficzną konsystencję może być trudno opróżnić tubkę. Jak sobie z tym radzę? Zawsze aplikuję ten żel naciskając na górną część tubki, nie na jej środek. Z tych dwóch kosmetyków zdecydowanie jednak wolę ten z miodem akacjowym, choć obydwa są godne uwagi i dobrze się wywiązują ze swoich ról. 


Kolejne produkty z Lancôme, do których bardzo chętnie wracam, to tusze do rzęs [wszystkie z serii Hypnôse są świetne, mam jednak wrażenie, że najnowsza mascara - Monsieur Big odstaje poziomem], balsam do ciała z linii zapachowej "La vie est belle" [myślę, że ucieszy każdą miłośniczkę tych perfum, jest wyjątkowo trwały i powabnie pachnie] oraz seria Énergie de vie. Jest bardzo przyjemna w stosowaniu, daje fajne, orzeźwiające uczucie. 




Tajemnicą poliszynela jest fakt, że skóra pod oczami jest cieńsza i wymaga specjalnego traktowania. Przez długi czas ją jednak zaniedbywałam, unikając aplikacji kremów w te newralgiczne okolice - zawsze, ale to zawsze kremy przedostawały się do moich oczu i nieznośnie szczypały. Problem rozwiązał się, kiedy natrafiłam na krem z awokado z Kiehl's. Wspaniała, kremowa konsystencja. Nigdy więcej szczypania! Aż chce się powtórzyć slogan reklamowy pewnego szamponu - "no more tears!". 


Produkt, który posiadałam tylko raz, i który od razu bardzo polubiłam, to krem Moisture Surge z Clinique. Był częścią zestawu, który kupił mi Połówek po swojej podróży samolotem [Ryanair sprzedawał go w okazyjnej cenie]. W pudełku znajdowało się także serum pod oczy w formie roll-on, co bardzo ułatwia aplikację, a także mgiełka, którą umieściłam w lodówce, i która to wielokrotnie ratowała mi życie w minione upalne lato. Moje serce skradł jednak nawilżający krem o przyjemnej, żelowej konsystencji. Niestety dość szybko się skończył - kiedyś w przypływie szczerości Połówek wyznał mi, że podkradał mi go z łazienki, bo fajnie nawilżał mu skórę twarzy. 



To by było wszystko. Jestem bardzo ciekawa, czy Wy macie swoich kosmetycznych ulubieńców, a jeśli tak, to jakich? Bardzo chętnie zapoznam się z Waszymi doświadczeniami, więc jeśli wiecie o istnieniu czegoś, co może zrewolucjonizować moje życie, nie bądźcie psem ogrodnika - podzielcie się wiedzą.  
A na koniec życzę Wam przyjemnej końcówki świąt, a także dużo zdrowia, szczęścia i wielu pięknych dni w tym nadchodzącym 2019 roku! Dziękuję Wam, że byliście ze mną nie tylko w tym roku, ale także w tych minionych latach!

niedziela, 2 grudnia 2018

Wanna czyni mnie lepszym człowiekiem


Ale mi brakowało takiego niskolotnego popisania sobie, nawet sobie nie wyobrażacie!
Ja wiem, że na blogu bieda i nędza, przez co mogę Wam niechcący wysyłać sprzeczne sygnały [że niby nie mam weny/czasu, że blog mnie znudził i tym podobnie], ale nic bardziej mylnego. W przeciągu dwóch ostatnich tygodni myślałam o nowym wpisie częściej niż faceci o seksie!
Początek grudnia, wow! Teraz to już pójdzie z górki. Nim się obejrzymy, będziemy siedzieć przy świątecznym stole, poluzowywać gumki w majtkach i popuszczać pasa - a co niektórzy gazy, ale wiadomo, tylko mężczyźni, bo kobiety tego nie robią ;) - stękać jak nam ciężko, zarzekać się, że od poniedziałku to już na bank dieta, obmyślać zemstę na wrednej teściowej, która znów sprezentowała nam obciachowe skarpetki/sweterek świąteczny i zastanawiać się, komu można by przekazać w przyszłości nasz nieudany upominek.
A tak całkiem poważnie, to mamy już za sobą listopad, a co za tym idzie - Narodowe Święto Niepodległości, Święto Dziękczynienia, Black Friday, a nawet Cyber Monday. To z kolei teoretycznie oznacza, że żer skner już się zakończył, a ich tajne skrytki pękają w szwach od łupów upolowanych na okazyjnych przecenach. Nie jestem zakupoholiczką, prywatnie hołduję idei rozsądnego minimalizmu, ciągle mam w pamięci dantejskie sceny z kanadyjskiego "Consumed", który można obecnie oglądać dzięki uprzejmości Netfliksa w Irlandii, nie cierpię zagraconych przestrzeni, ale umiem mądrze omijać marketingowe pułapki i korzystać z tych promocji, które faktycznie są okazyjne i prawdziwe. Dlatego udało mi się kupić trochę rzeczy, głównie drobnych prezentów, żadnych tam szaleństw; sześćdziesięciocalowych telewizorów, jacuzzi, basenów itp., itd.
Daleka jestem od bezmyślnego naśladowania innych i choć lubię owce, to nie chcę mieć nic wspólnego z owczym pędem. Bardzo, ale to bardzo podoba mi się jednak idea Dnia Dziękczynienia i uważam, że fajnie by było, gdybyśmy spróbowali zainspirować się tym amerykańskim [i nie tylko] zwyczajem  i zaszczepić go także na  naszym rodzinnym gruncie. Nic innego nie wydaje mi się tak godne naśladownictwa jak właśnie to.
Wdzięczność to w ogóle jest przepiękna cecha, ale trochę jakby traktowana po macoszemu. Trochę jakby nie z tego pokolenia, trochę jakby na wymarciu. Trochę jak UFO. Wszyscy słyszeli, mało kto widział i doświadczył na własnej skórze.
Nawet teraz, gdybym poprosiła Was o szybkie wypunktowanie pięciu sytuacji, w których spotkaliście się z a) wdzięcznością, b) niewdzięcznością wobec siebie, to jestem niemal pewna, że łatwiej byłoby Wam wywiązać się z tego drugiego zadania. Bo jednak z niewdzięcznością spotykamy się tak często i pod tak różnymi formami, że nie ma chyba człowieka, który by jej nie doświadczył. To może być wszystko: pożyczenie książki/pewnej kwoty pieniędzy przez kogoś i nieoddanie jej, wystawienie do wiatru przez kogoś, kogo się wspierało długie lata, niedocenianie rodziców za wszystko, co dla nas zrobili, niepodziękowanie kierowcy za to, że specjalnie dla nas zatrzymał autobus... Wdzięczność zaś wydaje się być na jej tle czymś, czego dostępują tylko nieliczni. Takim sekretnym portalem tylko dla wtajemniczonych. Ewidentnie mamy do czynienia z zaburzeniem proporcji, z dysonansem w częstotliwości występowania tych dwóch zjawisk. Tak być nie powinno.
Wiem, że na świecie jest mnóstwo biedy, ubóstwa, zła i przemocy, ale mimo wszystko, większość z nas tutaj obecnych i naszych bliskich żyje w niesamowicie komfortowych czasach. W czasach, w których można się zatracić pod wieloma względami. Nikt z nas nie musi oglądać czołgów na ulicach, gwałtu i mordu na naszych bliskich, nikt nie musi martwić się, czy nie spadnie nam na głowę bomba, ani tym, czy będziemy mieć za co wykarmić gromadkę dzieci.
Śpimy w czystej pościeli, na miękkich łóżkach, koło swoich mężów i żon. Korzystamy z dobrodziejstw Internetu, urządzeń sanitarnych w naszych nowoczesnych i ciepłych łazienkach, zamiast szczękać zębami w rachitycznych, drewnianych wychodkach na świeżym powietrzu. Kupujemy, bo mamy pieniądze, podróżujemy, bo możemy. Konsumujemy na potęgę. I co najgorsze - robimy to bezmyślnie, z rzadka tylko poświęcając sprawom wielkiej wagi swoje pięć minut.
Zaśmiecamy i niszczymy planetę, podcinając gałąź na której siedzimy, bo jesteśmy tak egoistyczni i zapatrzeni w siebie, że nie interesuje nas to, jaki świat pozostawimy dla przyszłych pokoleń, ani to, ile gatunków zwierząt wymrze w skutek naszego szkodliwego działania. Nie jesteśmy wdzięczni za to, co mamy i nie staramy się utrzymać - ani tym bardziej poprawić - taki stan rzeczy. Za to nad wyraz często wykazujemy się postawą roszczeniową. Wszystko się nam należy. Bo tak! Bo tacy jesteśmy wspaniali i wyjątkowi!
Większość z nas wychowała się w dobrych czasach, w których mieliśmy prawie wszystko, co było nam niezbędne do godnego życia, ale tylko mniejszość nauczyła się wdzięczności za to. Tylko garstka z nas urodziła się, mając ją we krwi i w genach. Cała reszta musi się jej nauczyć. Tak, jak uczymy się pisania, czytania, chodzenia i mówienia.
Warto uczyć dzieci wdzięczności, bo one z natury mają z tym problem. Wdzięczne dziecko to - z dużym prawdopodobieństwem - wdzięczny dorosły. Warto siebie uczyć wdzięczności i okazywać ją szczególnie tym, których kochamy. Tak łatwo jest przejść do porządku dziennego nad tym wszystkim, co jest w naszym życiu dobre. Tak łatwo zapomnieć, że wcale nie zawsze tak musi być.
Cały czas uczę się wdzięczności.
Jako dziecko miewałam z nią problemy. Potrafiłam być wdzięczna za każdy, nawet najmniejszy podarunek, za dwa złote otrzymane od babci, ale nie potrafiłam wyrażać wdzięczności za troskę, miłość, opiekę. Wtedy nie do końca wiedziałam, ile trudu i znoju kosztuje mamę moje wychowanie. Ile łez ja ją kosztuję, bo nie ukrywajmy, bywały takie sytuacje, w których powiedziałam jej trochę gorzkich słów. Pomimo tego, że byłam dobrym dzieckiem i nie sprawiałam wielkich problemów wychowawczych, nie piłam, nie ćpałam, nie paliłam, nie kradłam, a do tego dobrze się uczyłam, to jednak moja niewyparzona gęba i nieposkromiony temperament robiły swoje i te gorzkie, obrazoburcze słowa czasem padały. Nie było ich zbyt dużo, ale każde było niepotrzebne. Dostałam za to swoją nauczkę - do dziś pamiętam te wstydliwe momenty i te słowa, które nie powinny paść. Dwie dekady później nadal parzą mnie jak cholera. Jak płonąca suknia, która zabiła córkę Kreona. I tak jak ona trochę zabijają od środka, co wydaje się być uczciwą ceną za płacenie komuś w tak paskudny sposób za jego bezwarunkową miłość.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Moje dzieciństwo, mimo że nie do końca usłane różami, pozwoliło mi doświadczyć wielu stanów. Nie da się zaprzeczyć, że znacząco wpłynęło też na to, jakim człowiekiem jestem dzisiaj. Dało mi podwaliny, na których mogłam powoli zacząć budować dzieło zwane wdzięcznością. Łatwo nie jest, bo nadal mam takie dni, kiedy więcej rzeczy jest na "nie" i nic nie wydaje się być na "tak", ale pracuję nad tym i to jest najważniejsze. To orka na ugorze, ale grunt, to się nie poddawać. Słodką nagrodą jest dla mnie satysfakcja za odczuwanie wdzięczności, okazywanie jej i czynienie dobra.
A kiedy najczęściej ją odczuwam? W zimne, mokre i ponure dni. Jesienno-zimową porą.  Kiedy po męczącym dniu w pracy wracam do domu, zapalam świeczki w łazience, odpalam audiobooka i zanurzam się w gorącej wodzie. Jedno z lepszych doznań. Emocjonalne i fizyczne katharsis. Cudowna, błoga nirwana.
Wtedy też często wracam pamięcią do czasów dzieciństwa, kiedy to tylko mogłam pomarzyć o takiej luksusowej kąpieli, jako że w rodzinnym domu mieliśmy problem z bieżącą, gorącą wodą. W efekcie tego na co dzień dbałość o higienę sprowadzała się do korzystania z miednicy. Z wanny korzystało się od wielkiego dzwonu, głównie w sobotę, po uprzednim nagrzaniu wody w wielkim garze, który dzięki swoim gabarytom spokojnie mógłby służyć za kocioł czarownicy albo kanibali, a i wtedy można było zapomnieć o napełnieniu jej do pełna wodą.
Dziś wanna już nie jest dla mnie luksusem, ale nadal doskonale pamiętam czasy, kiedy była. I jestem wdzięczna, tak bardzo jestem wdzięczna, za to, że żyję w takich a nie innych warunkach. To właśnie w czasie tych relaksujących, gorących kąpieli rozmyślam nad tym, co było i jest, planuję najbliższe czynności, układam w myślach posty i dziękuję Bogu w myślach za wszystko, co mam. Wanna czyni mnie lepszym, bardziej wdzięcznym człowiekiem.
A jak jest w Waszym przypadku? Za co jesteście wdzięczni? Bo mam szczerą nadzieję, że macie takie momenty, w których "pochylacie" się nad swoim życiem i wyrażacie stwierdzenie, że tak naprawdę to jesteście niebywałymi szczęściarzami, bo macie to i tamto, i że nie zamienilibyście swojej egzystencji w cieniu na tę w świetle jupiterów, jaką prowadzi wiele celebrytów i gwiazd.
Tak na zakończenie - wiecie, że w Polsce też obchodzi się Święto Dziękczynienia? Wszystko za sprawą arcybiskupa Kazimierza Nycza, który ustanowił pierwszą niedzielę czerwca Świętem Dziękczynienia w archidiecezji warszawskiej. Pierwsze obchody odbyły się 1 czerwca 2008 roku pod hasłem, które bardzo przypadło mi do gustu:  "Dziękuje nie kłuje". Na razie jest to tylko święto lokalne, ale być może dożyjemy czasów, kiedy będzie ogólnonarodowe? A z haseł, które chciałabym, abyśmy my wszyscy wzięli sobie do serca jest nie tylko to powyższe, ale także sparafrazowane słowa prezydenta Kennedy'ego: "nie pytaj, co świat może zrobić dla ciebie, zapytaj, co ty możesz zrobić dla świata".

środa, 14 listopada 2018

Port Sunlight - angielska wioska prosto z bajki




Szukając czegoś do zwiedzenia w Anglii, natrafiłam na wzmiankę o Port Sunlight i po tym, jak przeczytałam, że to neat and lovely village, cała reszta opisu przestała dla mnie istnieć. Ładna i czysta wioska? ŁADNA I CZYSTA WIOSKA??? To coś dla mnie! Nie ma większej ode mnie fanki uroczych wiosek! Jedziemy! 



Jako że Połówek tak się rozczula nad pięknem wiosek jak kat nad śmiercią człowieka i widokiem stokrotek, nasz plan musiał zostać wzbogacony. Mój towarzysz podróży dorzucił od siebie kozacką twierdzę Beeston Castle, na co ja zresztą ochoczo przystanęłam. Wyruszyliśmy zatem w drogę, zaliczając przy okazji Chester, które też miałam na swojej liście, ale jako że mnie nieco rozczarowało, nie będę się nad nim rozwodzić. 


Trudno uwierzyć, że niecałe 20 minut drogi i zaledwie kilka mil dzieli gwarny Liverpool od tej cichej, miejscami wręcz sennej, i wypucowanej osady. Tak jak trudno uwierzyć, że jakieś 130 lat temu były to tylko zwyczajne moczary, przez nikogo nie użytkowane. Na szczęście pod koniec XIX wieku zainteresował się nimi angielski przemysłowiec i filantrop, niejaki William Hesketh Lever, założyciel dość innowacyjnej - jak na ówczesne czasy - fabryki Lever Brothers, produkującej mydło na bazie olejów roślinnych. 


Port Sunlight powstało w ściśle określonym celu. Miało zapewnić godne warunki życia pracownikom Williama. Lever wierzył, że stwarzając swoim robotnikom przyjazną i miłą dla oka osadę, wyświadczy przysługę także sobie - pozyska w ten sposób zdrową, szczęśliwą i pełną chęci do pracy siłę roboczą. 


Prawie trzydziestu architektów pracowało w pocie czoła, by wznieść 800 domów dla 3500 robotników. Nie byle jakich domów. Część z nich została wybudowana w stylu flamandzkim, co oznaczało m.in. sprowadzanie cegieł aż z Belgii. Ale nawet te inne, "zwyczajne" nie są oklepane i pospolite. Miały cieszyć oko i nadal cieszą swoimi ozdobnymi tynkami, kunsztownymi zdobieniami i szachulcową zabudową. Większość z nich powstała w ostatniej dekadzie XIX wieku i na początku XX, ale są i takie, które wybudowane zostały np. w latach 30. Jeśli nie potrafisz oszacować ich wieku, zawsze możesz szukać podpowiedzi na ich elewacjach. Zadzieraj wysoko głowę i szukaj. A nawet jeśli nie dostrzeżesz żadnej daty, to a nuż trafisz na jakiś interesujący detal architektoniczny. 


Jako że Lever był miłośnikiem sztuki i podróżowania, wychodził z założenia, że nie samym chlebem człowiek żyje. Na kilka lat przed swoją śmiercią stworzył w centrum wioski galerię sztuki, w której umieszczono wiele eksponatów z jego prywatnego, bogatego zbioru. Galeria miała nie tylko wzbogacać życie kulturalne mieszkańców Port Sunlight, lecz także upamiętniać jego zmarłą żonę, Elisabeth. I tak do kościoła, szpitala, szkoły, sali koncertowej, ogródków i basenu na świeżym powietrzu dołączyła Lady Lever Art Gallery. 



Nie wszyscy jednak byli skłonni garściami czerpać z kaganka oświaty, który niósł i podtykał im pod nos ich dobroczyńca. Życie w osadzie Levera podlegało bowiem pewnym zasadom, oraz wiązało się z przymusowym udziałem w organizowanych przez niego zajęciach. To z kolei rodziło zarzuty ograniczania wolności jednostki i naruszania praw człowieka. "Buntownicy" decydowali się znaleźć swoje własne lokum i wyrwać się spod opiekuńczych, paternalistycznych zapędów Levera. 




Nie wiem, jak żyło się w tej wiosce ponad sto lat temu. Nie wiem, czy była ona w życiu ich mieszkańców tym światłem słonecznym, które tworzy jej nazwę. Wiem jednak, że dla mnie okazała się gościnna i przyjazna. Powstrzymała ciemne chmurzyska groźnie wiszące nad moją głową. Dała mi to, czego szukałam - radość z oglądania rzeczy pięknych. Zaspokoiła też moją estetyczną potrzebę popatrzenia na zadbane i czyste trawniki, na piękne i bujne krzaki hortensji, na domy, które ktoś kocha. Kocha, bo dba. Bo naprawia to, co się psuje. Bo wystawia kwiaty w donicach, które z kolei później podlewa, nawozi i pielęgnuje. Wiem jednak, że nie każdego to rajcuje. Kiedyś moja koleżanka ze studiów wyznała mi w przypływie szczerości, że "rzygać już jej się chce tymi równo przystrzyżonymi angielskimi trawnikami i identycznymi osiedlami". No cóż. Jedni lubią ład i porządek, inni stajnię Augiasza. 



Kilka lat po śmierci Williama doszło do fuzji Lever Brothers z Margarine Unie, holenderskim producentem margaryny i tak właśnie powstał Unilever produkujący żywność, kosmetyki i środki czystości. Firma ma w swoim asortymencie jakieś 400 marek, dasz wiarę? Założę się, że kilka z nich znalazłabym w Twoim domu. I tak jak niegdyś krytykowano postawę Williama Levera, zarzucając mu paternalizm i zbytnią ingerencję w życie społeczności Port Sunlight, tak i Unilever nie jest wolny od zarzutów ekologów i antyglobalistów. 


Trzeba jednak przyznać, że Anglik miał głowę na karku i wiedział, jak zrewolucjonizować życie nie tylko swoich pracowników, lecz także przyszłych pokoleń. 





 Nad ładem i porządkiem czuwa lokalny Superman ;) 


środa, 31 października 2018

Zabunkrowana


Piszę do Was w ostatni dzień października po przerwie, która jak zwykle okazała się być dłuższa, niż wstępnie planowałam. Co prawda nie wydarzyło się w tych minionych tygodniach nic nadzwyczajnego, ale zwykła szara codzienność okazała się być na tyle absorbująca, że było mnie w sieci mniej, niż bym sobie tego życzyła.
Nie napiszę nic oryginalnego - październik minął mi jak z bicza strzelił, ale, jeśli tak dobrze się zastanowić, to mogłabym to samo napisać o każdym innym miesiącu, odkąd zaczęłam "na poważnie bawić się w życie" i prowadzić żywot zwykłego wyrobnika tyrającego na etacie od świtu do zmierzchu. A o ten ostatni akurat nie trudno w obecnych okolicznościach przyrody. Plus zmiany czasu letniego na zimowy jest taki, że teraz o niebo mi łatwiej opuścić rano ciepłe pielesze i udać się do pracy, kiedy na zewnątrz wita mnie jutrzenka i niebo w różowym odcieniu - co prawda nie codziennie zdarza się taka widowiskowa zorza poranna, ale lepszy rydz niż nic.
Trochę tylko niepokoją mnie te niskie temperatury, których często można doświadczyć rankiem i wieczorem. Parę dni temu złamałam się i uruchomiłam ogrzewanie, by nie zamarznąć na kość, o co wcale nie było trudno, zważywszy na fakt, że... zajechałam mój główny termofor. Nie pytajcie, jak tego dokonałam, bo sama nie mam pojęcia. Po prostu pewnego wieczoru, leżąc na łóżku i czytając książkę, usłyszałam złowrogie kapanie wody na podłogę. Termofor leżał sobie w tym czasie u moich stóp. Zerwałam się na równie nogi, święcie przekonana, że koci maluch właśnie zlał mi się w łóżko, ale sprawcą powodzi okazał się być właśnie termofor, z którego tryskała woda niczym krew po przecięciu aorty [w ciągu kilkunastu sekund zalał mi cały materac, pościel oczywiście do wymiany...] Ku mojej rozpaczy, wszak mieliśmy ze sobą wiele wspólnych gorących nocy, bidok dokonał żywota w moich objęciach. Moja żałoba nie trwała jednak zbyt długo, bo kolejnego wieczoru wyciągnęłam z kuchennych zakamarków mój stary, znacznie mniej używany termofor, bo też mający mniej imponujące rozmiary, ale jednak to nie to samo. Czyli po raz kolejny potwierdza się stara mądrość ludów: size does matter.
A dziś Halloween, które "celebruję" dosłownie zabunkrowana w domu, bo nie nabyłam na tę okoliczność żadnych łakoci, a jak Halloween, to wiadomo - nigdy niekończący się pochód dziecięcej mafii wyłudzającej słodycze. Co prawda istnieje niepisane prawo, wedle którego przebierańcy nie powinni domagać się haraczu od mieszkańców nieudekorowanych posesji, ale jak pokazały wydarzenia z dzisiejszego wieczoru - niektórzy są na bakier z prawem, albo nie potrafią odczytywać subtelnych znaków, bo choć mój dom nie był przyozdobiony ani nawet jednym małym nietoperzem - nie wliczając tu naturalnych, pajęczych dekoracji - na podjeździe nie było samochodu, a wszystkie światła były pogaszone, bo akurat zażywałam sobie relaksującej kąpieli, i tak ktoś ze dwa razy dość agresywnie molestował dzwonek. Sami domokrążcy to jeszcze nie aż tak wielki problem, choć robili tyle hałasu, że umarłego by zbudzili, a co za tym idzie, spokojnie mogłam przewidzieć, kiedy dotrą w moje okolice, bo już z daleka było ich słychać. Zupełnie jak z zobaczeniem błyskawicy i usłyszeniem grzmotu...
Najgorsi byli jednak niespełnieni miłośnicy pirotechniki. Nie wiem, za jakie grzechy pokarano mnie wątpliwą przyjemnością przebywania w obszarze ich działania, ale od dzisiaj jestem już spokojna i mogę umierać w każdym momencie, wszak odpokutowałam już za wszystkie swoje przewinienia. W ogóle to byłabym w stanie przysiąc, że obrabowali jakiś magazyn z materiałami wybuchowymi i że umieścili w moim ogródku co najmniej działo przeciwpancerne, bo z każdym hukiem dom niemal trząsł się w posadach, a ja byłam przekonana, że jakimś cudem teleportowałam się do Strefy Gazy. Tak na marginesie wspomnę tylko, że od dobrych kilku dni ktoś regularnie strzelał z petard, dziś jednak nastąpiła kulminacja. Szczęśliwym trafem "ostrzał" zakończył się w okolicach 22:00, co by mogło sugerować, że te dranie mają jeszcze trochę litości...
Chcąc nie chcąc, miałam zatem bardzo wystrzałowy wieczór. A Wy?