środa, 28 lutego 2018

W szponach Bestii



Nie ukrywam, że - jak przystało na złośliwą Polkę, która ma za sobą prawdziwie syberyjskie zimy - robiłam sobie subtelne podśmiechujki z tych wszystkich doniesień o nadciągającej "Bestii ze Wschodu", jak tubylcy poczęli określać przerażająco zimny front, nadciągający znad Syberii. 

Wszystkie media, jak jeden mąż, uderzały w ten sam, melodramatyczny ton: obfite opady śniegu, zamiecie śnieżne i siarczyste mrozy dochodzące nawet do, Jezus Maria, -10 stopni! Na skutek tych mrożących krew w żyłach doniesień ludzie rzucili się na sklepy jak Reksio na szynkę, a raczej jak szarańcza na rolnicze uprawy, bo tak samo jak ona pozostawiły po sobie pobojowisko i nicość.  W mgnieniu oka opróżnili półki z pieczywa, mleka i warzyw, upodobniając niektóre sklepy do tych naszych polskich z czasów PRL-u.  

Doszło do tego, że wczoraj wieczorem Połówek stracił kilkadziesiąt minut na jeżdżenie od sklepu do sklepu, żeby móc nabyć butelkę mleka. Kupił ją dopiero w czwartym z rzędu sklepie. Co prawda potrzebował tylko małą, plastikową butelkę, ale ostatecznie wrócił z litrowym kartonem, który nie do końca odpowiadał naszej wizji, ale darowanemu koniowi przecież nie zagląda się w zęby. 

Mleko było nam koniecznie potrzebne do skompletowania kosza dobroci dla jego koleżanki z biura, której ostatni dzień pracy przypadł właśnie na tę nieszczęsną środę. Kosz miał być prezentem pożegnalnym dla niej, takim z jajem, a jego zawartość była starannie przemyślana. Zawierała bowiem prawie wszystkie produkty, które koleżanka regularnie zabierała z kantyny do domu, jako że wiecznie żyła w trybie oszczędnościowym. Mleka zatem nie mogło zabraknąć

Nauczona doświadczeniem machałam ręką na te wszystkie ostrzegawcze komunikaty o nadchodzącym końcu świata. Uodporniłam się na nie, bo w swoim życiu takich "końców świata" przeżyłam kilka. Był koniec świata wieszczony przez Nostradamusa, przez Świadków Jehowy, była nawet pluskwa milenijna, którą miały nam zgotować bezduszne komputery wraz z nadejściem 2000 roku. Wszystko to już przeżyłam, a z tych wszystkich apokalips najbardziej zapamiętałam słowa mojej polonistki, wypowiedziane w czasie analizy "Piosenki o końcu świata" Miłosza. Koniec świata ma miejsce codziennie. 

Do końca bagatelizowałam problem niczym bohaterowie wyżej wspomnianego utworu.  Kiedy dziś rano wstałam z łóżka i stanęłam koło okna, o mało co z powrotem na nie nie upadłam. Poraziła mnie jasność jak w czasie eksplozji supernowej. Odruchowo zakryłam oczy ręką i skuliłam się w sobie jak Superman na widok kryptonitu. O cholera! Wszędzie biało! Ktoś mnie w nocy przetransportował z Zielonej Wyspy do Krainy Śniegu.

Poranną kawę wypiłam po uprzednim maksymalnym odsunięciu zasłon w kuchni, niczym dziecko radując się z rozciągającego się przede mną białego pejzażu. 

Brazylijczycy w pracy Połówka już wczoraj z radością zacierali ręce na wieść o nadchodzącym śniegu. O mało co nie skakali z radości - dla nich będzie to pierwszy śnieg w życiu. Dla mnie nie był, ale śmiem twierdzić, że gdyby można było zmierzyć naszą radość, znajdowałaby się gdzieś w tych samych granicach. 

Grube czapy śniegu okryły świat, śnieg tak pięknie skrzypiał pod nogami, a koty tak zabawnie się w nim zapadały i poruszały, tylko po to, by dwie minuty później, obsypane grubymi płatkami śniegu, pędzić z obłędem w oczach do domu.

Dwanaście lat na to czekałam! 

Widząc tę rozgrywającą się przed naszymi oczami apokalipsę, Połówek doszedł do wniosku, że podrzuci mnie do pracy i zaraz wyjeżdża do swojej. Bo choć zaczyna dwie i pół godziny później ode mnie, to brodzenie w śniegu i poruszanie się z dwukrotnie mniejszą prędkością niż zazwyczaj [30-40 km/h maksymalnie!] wymaga od niego natychmiastowego wyjazdu. 

Przed wyjściem z domu zrobiłam jeszcze szybki przegląd prasy. Odpaliłam filmik z informacjami dotyczącymi poruszania się samochodem zimową porą. "Wiedzy nigdy za dużo" - pomyślałam. Ale jak tylko wyświetliła się jedna z pierwszych porad - "odśnież auto" - doszłam do wniosku, że to instrukcje dla debili i wyłączyłam telefon, uznając, że szkoda mi czasu na te głupoty. 

Pięć minut później takiego geniusza spotkaliśmy na drodze. Na dachu auta gruba czapa śniegu i tylko malutki otworek zrobiony w szybie. Taki na kilkanaście centymetrów. 

Zapomniałam powiedzieć, że nie udało się nam dojechać do mojej pracy. Dopóki sunęliśmy główną drogą, było w miarę OK. Wystarczyło jednak skręcić w mniej uczęszczaną dróżkę, by auto zaczęło się niebezpiecznie ślizgać i odmawiać posłuszeństwa. Obydwoje jednogłośnie doszliśmy do wniosku, że z tej ośnieżonej górki to my nie zjeżdżamy. Nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że te kilka stresujących minut spędzonych w aucie żyjącym swoim życiem, kosztowało mnie co najmniej pięć lat mojego.

Jakby tego jeszcze było mało, zakopaliśmy się w śniegu, a ja po raz kolejny srogo pożałowałam, że nie jesteśmy właścicielami Monster Trucka. Kiedy już udało nam się wydostać ze śnieżnej zaspy, rozpętała się śnieżyca. Ogarnęła mnie panika na myśl, że Połówek miałby w takich warunkach jechać do pracy, do której dojazd zajmuje mu - w normalnych warunkach! - prawie półtorej godziny. 

Szczęśliwym trafem, niedługo po dotarciu do domu, okazało się, że biuro Połówka zostało zamknięte. W Dublinie, jak i w innych hrabstwach, ogłoszono czerwony alarm pogodowy. Dzięki temu wreszcie udało nam się zjeść wspólne śniadanie o normalnej porze i cieszyć z prostych przyjemności w życiu, jak dodatkowy dzień wolnego. Nie chcę zapeszać, ale najgorsze ponoć dopiero przed nami. Apogeum apokalipsy ma nastąpić w czwartek. Jak Bozia da, będziemy mieć super długi weekend. Już teraz zamknięto szkoły aż do piątku włącznie.

Chyba nie muszę dodawać, że Połówkowi to na rękę, mimo że nie udało mu się dzisiaj dostarczyć koleżance pożegnalnego prezentu. Humor dopisywał mu do tego stopnia, że po zjedzeniu śniadania rubasznie potarł ręce i stwierdził: "No, to teraz, kiedy obydwoje mamy dzień wolny od pracy, nie możesz już wykręcać się migreną, bólem zębów i hemoroidami!". 

A na koniec smutna refleksja: nie tylko telewizja kłamie. Prasa również. Nie dalej jak parę godzin temu czytałam artykuł na Irish Mirror o tym, jakoby śnieg i zimno miały mieć negatywny wpływ na libido i nasze życie seksualne...