poniedziałek, 11 czerwca 2018

Narodziny dnia na Holy Island



Sama nie wierzę w to, co piszę - bo kiedy to robię, nadal panuje zima, a wtedy poranne wstawanie zawsze przychodzi mi z trudem - ale gdyby mi ktoś zadał pytanie, jaki był mój najpiękniejszy dzień w minionym roku, bez wahania udzieliłabym następującej odpowiedzi - mój pierwszy poranek w Walii. Ten, w którym po 5:30 i 24 godzinach bez snu po raz pierwszy postawiłam nogę na walijskiej ziemi. 



Tu wypada dodać, że konkurencja była na wysokim poziomie, bo takich dni, kiedy budziłam się w pięknych okolicznościach przyrody, radosna jak skowronek i przepełniona szczęściem, było całkiem sporo. Ale ten pierwszy walijski był dla mnie wyjątkowy. Po prostu magiczny. 


Zwykłam sobie żartować, że w poprzednim życiu byłam albo żoną latarnika, albo nawet samą "latarnicą", bo mam do tych budowli wyjątkową słabość. Działają na mnie jak lep na muchy, światło na ćmy, albo jak syreni śpiew na żeglarzy. Trudno mi się im oprzeć, a im któraś latarnia piękniejsza, tym mój podziw większy. Do dzisiaj moją wizją idealnego, romantycznego weekendu tylko we dwoje jest pobyt w latarni morskiej na krańcu świata. 



Nie pamiętam, kiedy dokładnie po raz pierwszy zobaczyłam najpiękniejszą walijską latarnię, doskonale za to pamiętam, że siedziałam wtedy przed komputerem w domu i nie mogłam oderwać oczu od monitora, na którym wyświetlał mi się jej widok. To właśnie wtedy na poważnie zaczęłam rozważać wyjazd do Walii. Już wtedy wiedziałam, że będzie warto, nawet gdyby to miała być tylko jedna rzecz, którą miałabym tam zobaczyć. 





Mimo że terminal promowy i latarnia leżą na przeciwległych krańcach Holy Island, dzielą je niecałe cztery mile. Wyspa jest wręcz miniaturowa: ma nieco ponad 12 km długości i niecałe sześć kilometrów szerokości, a jej najwyższe wzniesienie osiąga jedynie 220 metrów. Nie znaczy to jednak, że jest pozbawiona atrakcji i uroku.



Nie miałam dylematu, co zobaczyć po przybiciu do lądu. Udanie się w kierunku latarni było dla mnie czymś tak naturalnym jak posługiwanie się pałeczkami dla Azjatów. Wiedziałam, rzecz jasna, że o tak wczesnej porze nie mogę liczyć na to, by obiekt był otwarty, ale w zupełności mi to nie przeszkadzało. Wprost przeciwnie - miało swoje zalety. 



Jako że na promie nic nie jedliśmy, zaraz po przyjeździe postanowiliśmy spożyć część przywiezionych ze sobą zapasów żywnościowych. Śniadanie było wyjątkowo nieurodziwe i spokojnie mogłoby robić za wzór posiłku, którego w żadnym razie nie powinno się publikować na Instagramie, a jeśli już to tylko wyłącznie jako #jadłoplebsu, ale z kubkiem gorącej herbaty, nalanej prosto z nieinstagramowego termosu, smakowało wybornie. Niczym posiłek z restauracji pięciogwiazdkowej. A to tylko zwykła bułka i krakowska sucha w plastrach. To było też moje najwcześniejsze śniadanie minionego roku. 



Dłużej nie mogłam opierać się własnym nogom. Po posileniu się zostawiłam Połówka w aucie, tak zmęczonego i sennego, że aż nieczułego na wdzięki otaczających nas widoków i ruszyłam wyodrębnioną ścieżką w kierunki białej wieżyczki na skraju klifu. Grzechem byłoby nie skorzystać ze sprzyjających warunków. Było sucho, pogodnie i samotnie, jeśli nie wliczę ślimaka wolno sunącego po jednym z nierównych schodków prowadzących w dół. 



Nie mogłam wyjść z podziwu. To piękne światło towarzyszące narodzinom dnia, te oszałamiające i złowrogie urwiska, z których tak łatwo byłoby spaść, ta piękna latarnia, od której dzieliła mnie przepaść, ten jasny błękit nieba tak płynnie przechodzący w niebieski kolor oceanu i te różne odcienie fioletu wzgórza porośniętego wrzosem: jedne mocno napigmentowane, inne wprost przeciwnie; blade, jakby nieśmiałe i niechętnie rzucające się w oczy - to wszystko razem wzięte nie tylko przypominało mi ulubione Howth, ale także powodowało falę intensywnych emocji, które niebezpiecznie kotłowały się w mojej głowie. 





Żałowałam, że nie mogę zobaczyć tych wszystkich wrzosów w szczycie ich kwitnienia, a jednocześnie chciałam wykrzyczeć swoją radość. Radość z tu i teraz. Ale jako, że zawsze byłam tą osobą, która wdeptuje w zwierzęce odchody, której to ptaki załatwiają się na głowę, i która z trzech bramek zawsze wybiera kota Zonka, doszłam do wniosku, że daruję sobie okrzyki radości. Bo znając moje zezowate szczęście, krzycząc nie spowoduję lawiny [a przynajmniej nie w tej części świata], ale już na pewno osunięcie się klifu i spadnięcie wraz z nim do morza. 






Dlatego nie wrzeszczę z radości, choć wewnątrz siebie śpiewam i tańczę, tylko wyciągam telefon i wystukuję na WhatsAppie jedno krótkie zdanie do Połówka: Ale czad!!! Jedno pełne zachwytu zdanie, którego on i tak nie ma szans przeczytać, bo po pierwsze śpi, a po drugie - mój Internet na obcej ziemi żyje swoim własnym życiem. 



Tablica na Ellin Tower - tej białej budowli przypominającej nieco zamkową wieżę - którą widziałam z oddali, zachęca do przekroczenia jej wrót. To nic nie kosztuje. W środku zaś można skorzystać z lornetek i teleskopu, by zabawić się w niegroźnego podglądacza ptaków "żyjących na krawędzi". Naturalnie przed siódmą rano wieża jest jeszcze zamknięta. Podobnie zresztą jak, położone znacznie wyżej i nieco obskurne, Centrum Informacyjne, a także "moja" piękna latarnia. Otwierają ją dopiero o 10:00, ale mnie już tutaj o tej porze nie będzie. Nie będę mieć okazji zmierzyć się z prawie czterystoma wrednymi schodkami prowadzącymi do niej, na które tak narzekają niektórzy turyści.  






Korzystam z dóbr, które są dostępne. Czytam tablice informacyjne koło dziewiętnastowiecznej Ellin Tower, z których dowiaduję się, jakie ptaki mogę tu zobaczyć, skanuję wzrokiem metalowe tabliczki przymocowane do ławek poświęconym pamięci przeróżnych zmarłych. A to wszystko przy ścieżce dźwiękowej z ptasimi odgłosami.  Ta przede mną została zadedykowana osobie, która żyła tylko pięćdziesiąt dwa lata, zmarła w rocznicę zdobycia Bastylii i "kochała to miejsce". Nie wiem, kim był Andrew, ale doskonale rozumiem, dlaczego obdarzył swoim uczuciem właśnie ten skrawek ziemi. Nie skłamię, kiedy napiszę, że to właśnie tu, na Holy Island, wyspie kompletnie łysej, bo już dawno pozbawionej niegdysiejszego bujnego, dębowego lasu, zrodziła się moja miłość do Walii. 



To właśnie tu na tej "świętej wyspie" zamieszkałej przez szczęśliwców, których jest tylko niewiele więcej niż mieszkańców mojego irlandzkiego miasta, za to obfitującej w wiele religijnych stanowisk z dalekiej przeszłości, czułam niesamowitą jedność z naturą. Tę jedność, o której to wcześniej tylko czytałam, i której zaznawała francuska pisarka Colette, kiedy to wraz ze swoją nietuzinkową matką, Sido, wyruszały przed czwartą rano nad rzekę, by pozbierać truskawki i podziwiać wschód słońca. Pozbierać truskawki. O 3:30 rano! 



Z oglądanego dawno temu filmu "Alive - dramat w Andach" najbardziej zapadła mi w pamięć kwestia wypowiedziana przez jednego z rozbitków. To tam, wysoko w górach, czuł obecność Boga. Ja z kolei tę bliskość czułam tu: na tym śmiesznie niewysokim wzgórzu w porównaniu z majestatycznymi Andami. Tu, bardziej niż w jakiejkolwiek świątyni Bożej, czułam bliskość Boga. Bliskość i wdzięczność za piękno tego świata. 



Rzekłabym niczym Faust: "trwaj chwilo, jesteś piękna!", ale nie chciałam paść trupem jak tytułowy bohater z powieści Goethego. W milczeniu cieszyłam się najpiękniejszym porankiem 2017 roku. Intuicja podpowiadała mi, że choć do końca roku pozostało jeszcze kilka miesięcy, tego magicznego momentu nic, ale to nic, już nie przebije. 


23 komentarze:

  1. Ja też mam absolutną słabość do latarni!!

    OdpowiedzUsuń
  2. A witam po długiej przerwie :)

    Baba z Lasu ukradła mi pierwsze zdanie, bo też chciałam napisać, że mam słabość do latarni morskich, ale dopiszę, że jeszcze się wzmogła, odkąd przeczytałam książkę "Bliźnięta z lodu". Przedtem nienawidziłam Dublina, nienawidziłam morza i wszystkiego co z nim związane, czyli mew, wodorostów i zapachu ryb w porcie, ale im dłużej jestem w Polsce tym bardziej tęskni mi się do tego wszystkiego :) Marzy mi się zwiedzanie paru latarni morskich w Irlandii, nad Bałtykiem też byłoby fajnie :)

    Za nic nie podarowałabym sobie wejścia na tą latarnię. Jak mogłaś.

    Bardzo dobrze rozumiem Twój zachwyt. Tam jest naprawdę pięknie. Ja coś takiego czułam w Slieve League.

    Jaka jest najpiękniejsza latarnia morska, którą widziałaś w Irlandii?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrzę, patrzę i własnym oczom nie wierzę! Toż to Pełnoletnia we własnej osobie! Jak miło Cię tutaj widzieć i gościć - byłam święcie przekonana, że już dawno przestałaś do mnie zaglądać. Dobrze wiedzieć, że wróciłaś i wena Ci sprzyja.

      Zaintrygowałaś mnie tą książką! Z wielką chęcią bym ją przeczytała.

      Rozumiem, że można nie pałać miłością do Dublina, ale do morza i wszystkiego, co z nim związane? ;) Wstydź się, koleżanko. I to Pani Wodnik w dodatku!

      Gdyby była otwarta, to bym skorzystała z uchylonych wrót. Ale czekać na otwarcie 4 godziny? Nah! Innym razem. Jeszcze tam wrócę.

      Slieve League też piękne. A wiesz, że tak się składa, że za jakieś dwa tygodnie ponownie się tam wybieram?

      Na żywo to na pewno Fanad Lighthouse w Donegalu [nawet trochę mi przypomina tę walijską], a także latarnia na Mizen Head. Bardzo podobała mi się również latarnia na Little Samphire w Kerry. Niesamowicie atrakcyjna jest również latarnia Fastnet, ale znam ją tylko ze zdjęć. Marzy mi się natomiast nocleg w niej.

      Usuń
  3. Sokole Oko

    Ale piękne zdjęcia !! ja akurat latarnie lubię ale specjalnie na mnie jakiegoś wrażenia nie robią ale muszę przyznać, że ta akurat jest faktycznie bardzo urokliwa z tym murkiem i białymi zabudowaniami.

    A właśnie ten murek biały wokoło to tam jest po co ???

    I te fiolety ... ale ładnie ......

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że zdjęcia się podobają :)

      Chyba po to, żeby pijany latarnik nie wpadł do morza ;)

      A teraz wyobraź sobie, jak pięknie tam musi być, kiedy całe wzgórze przybiera barwę intensywnego fioletu! Bajka!

      Usuń
    2. Sokole Oko

      Nie mogę sobie tego wyobrazić bo mi się zachce tam płynąć a na razie inne mam plany jak wiesz na inną latarnię :D

      Ten murek ehmmm nieźle musi ten latarnik dawać w czajnik ...

      Usuń
    3. Sokole Oko

      Haaaaaloooo Pani ładna wróciłaś z urlopu i co ?? nie masz nic do powiedzenia ? gdzie jesteś ??

      Usuń
    4. No właśnie wróciłam i chyba się totalnie rozleniwiłam ;) Od kilku dni nastawiam się psychicznie na napisanie krótkiej "codziennej" notki, zanim przejdę do kontynuowania relacji z Walii. Troszkę cierpliwości poproszę :) Już bliżej niż dalej ;)

      Usuń
    5. Sokole Oko

      jeszcze troszkę cierpliwości i nie zdążę poczytać przed urlopem :P

      Usuń
    6. Spokojnie, trzymam rękę na pulsie i kontroluję Twój suwak :) A nawet gdyby się nie udało, to nie ma problemu. Notka nie zając, nie ucieknie ;)

      Usuń
  4. Dobry wieczór.

    Powaliłaś mnie kochana. Bo co jak co, ale latarnie ponad wszystko. Twój opis przypomina mi nieco ten mój, kiedy brnęłam przez błoto, przeskakując przez płoty na urwistych klifach Dingle, podążając w stronę latarni. Całkowicie samotnie. No może z kilkoma byczkami po drodze.

    Po Twoim wstępie i moich doświadczeniach śmiem stwierdzić, że po 24h bez snu byłaś tak naćpana rzeczywistością, że te widoki nie mogły Cię nie zachwycić. Pamiętam wszystkie takie moje poranki. Wszystkie były piękne. Widok wschodu słońca z samolotu nad Alpami po całej nocy nieprzespanej na lotnisku w Gironie. Wschód słońca nad Beskidami, poranna mgła nad ziemią, kiedy całą noc nie spałam bo coś drapało o spód przyczepy kempingowej. W końcu wschód słońca po deszczowej nocy na Inis Oirr i najlepsza owsianka w moim życiu. Bo ciepła w ten zimny poranek...Wszystkie te poranki miały magię.

    Wiesz. Nie podejrzewałam, że jesteś aż taką romantyczką;-)

    Piękne wrzosowiska! A i jeszcze jedno-jeśli Ty samotnie próbowałaś uprowadzić latarnika w Walii, to tego w Dingle zostaw dla mnie;)

    P.S. Taki wpis to ja rozumiem.
    P.S 2 Tylko nie krzycz na mnie za mój niebyt.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam z... piekła na Ziemi. Nie sądziłam, że jeszcze za życia do niego trafię. Kolejny upalny dzień prawie za mną, a ja nadal odliczam dni do deszczu. U Was też tak strasznie gorąco?

      Spokojnie. Tym razem Ci się upiecze i nie będę Ci wypominać Twojej nieobecności. Po części dlatego, że nawet nie mam siły, by na Ciebie krzyczeć, a poza tym dopiero parę dni temu wróciłam z urlopu nad oceanem, co znaczy, że nie korzystałam w tym czasie z "internetów" i nawet nie zauważyłam Twojej nieobecności ;) Teraz jednak już jestem z powrotem i będę Cię mieć na oku, a musisz wiedzieć, że zawsze sprawdzałam listę obecności swoich uczniów ;)

      Potwierdzam, przypomina, o czym zresztą Ci uczciwie pisałam pod tym wspomnianym postem. Cóż - upodobania takie same, to i przeżycia podobne. Widzę, że z Ciebie jest stara wyga, jeśli chodzi o zarywanie nocy w podróży.

      Wiesz, sama siebie o to nie podejrzewałam ;) Nigdy nie lubiłam tandetnych romansideł, zdecydowanie bardziej wolałam książki, w których lała się krew niż te, w których bohaterka zakochiwała się i żyła ze swoim księciem długo i szczęśliwie. Podobnie z filmami. Unikałam komedii romantycznych, bo wszystkie wydawały mi się głupkowate i oklepane. Ot, strata czasu. Z wiekiem jednak coś zaczęło mi się zmieniać w preferencjach. Nie mówię, że nagle zapałałam żarliwą miłością do tego rodzaju filmów i książek, ale traktuję je z większą pobłażliwością. Co się zaś tyczy szarej rzeczywistości, to chyba zawsze doceniałam romantyczne gesty, tylko sama przed sobą się do tego nie przyznawałam.

      Deal - weź go sobie i znaj moje dobre serce. Jeśli już muszę wybierać, to i tak wolę walijską latarnię - większa samotnia i bardziej spektakularne widoki :) Co prawda latarnika nie widziałam, ale może to i lepiej, bo gdybym go zobaczyła, to oświadczyłabym mu się w pierwszej minucie ;)

      Usuń
    2. Słyszałam co nieco o tych piekielnych temperaturach, które spowiły wyspy. W momencie, w którym pisałaś było umiarkowanie. Dziś parno i duszno. Nadeszły te dni, w które nie mam ochoty wychylać nosa z jaskini.

      Urlop nad oceanem brzmi bajecznie. Mogłabyś jeszcze częściej nas raczyć swoimi urlopowymi wrażeniami i relacjami-byłoby cudownie. Jaka z Ciebie pani nauczyciel!;)

      Z wiekiem robię się coraz bardziej wygodna. Moje ostatnie dylematy noclegowe ograniczają się do: pozostać w klimatycznym pensjonacie, gdzie i tak spędzam tylko część nocy czy może wybrać hotel na poziomie w samym centrum stolicy bo też mam taką możliwość.

      Pamiętam jak kiedyś po przyjeździe do pracy opowiadałam o pięknym wschodzie słońca. Jeden z kolegów wstał zniesmaczony i rzekł: nigdy bym nie przypuszczał, że taka z Ciebie romantyczka:D Nie lubię książek, w których leje się krew. Ostnio czytałam opowiadania Hanny Krall o żydach i czasach kiedy ich prześladowano-wyjątkowo ciężko mi było przebrnąć przez tą lekturę.

      Czas na miłość Ci się podobał czy nie? U mnie to chyba kwestia komfortu-jak wyżej. Po co czytać, oglądać stresujące, ciężkie rzeczy. Życie bywa wystarczająco stresujące;)

      Deal. Czekaj, muszę kupić bilety do Eire;) Mam nadzieję, że tym razem się nie wystraszy i otworzy mi drzwi;)

      Usuń
    3. Wcale Ci się nie dziwię! U mnie najgorzej jest w pracy, bo nie ma klimatyzacji. W domu co prawda też nie mam, ale w kryzysowych chwilach mogę wyjść przewietrzyć się do ogródka, lub wziąć chłodny i orzeźwiający prysznic.

      Trochę jestem rozdarta. Bo to takie moje ukochane miejsce i sama nie wiem, czy powinnam o nim pisać. Kilka relacji z odwiedzonych miejsc pewnie jednak się pojawi.

      Ja chyba też coraz bardziej przemieniam się w księżniczkę na ziarnku grochu ;) Jak szukam noclegów, to tylko z łazienką do własnej dyspozycji, no i optymalnie gdyby ta noclegownia miała wyższy standard. Lubię jeździć w miejsca co najmniej tak ładne jak mój dom. Te brzydkie praktycznie od razu skreślam. Zresztą mam niezbyt dobre doświadczenia z tanimi noclegowniami. Korzystaj z luksusów, jeśli możesz. Raz się żyje.

      Haha, faktycznie miał powód, by poczuć się zniesmaczony ;)

      Wiesz, ja też nie przepadam za tematyką wojenną, ale wielokrotnie zdarzało mi się z dużą przyjemnością czytać thrillery z seryjnymi mordercami w roli głównej. Taka tematyka mi nie przeszkadza, szczególnie jeśli książka jest dobrze napisana.

      "Czas na miłość" był całkiem, całkiem :) Fajny, lekki, przyjemny. Dobry na relaks. Czego chcieć więcej?

      Usuń
    4. Hmm..Bardzo chciałabym wiedzieć jakie jest Twoje ukochane miejsce. Mogę snuć pewne domysły, jednak to zawsze tylko domysły...

      O! Łazienka nie jest co prawda dla mnie konieczna jeśli wspólna jest utrzymana w porządku, ale co do łóżka to już mam konkretne wymagania. Myślę nad tym cały czas;-)

      Wiesz, że jesteś już dziś drugą osobą, która mówi mi o morderstwach, thilerach. Kurcze, ja staram się unikać takiej stresującej tematyki.

      Domhnalla. Tylko tyle;-)

      Usuń
    5. Jak dobra jesteś w gry loteryjne? ;)

      Jeśli już nocuję w jakiejś noclegowni, to lubię mieć swoją do dyspozycji. Trochę mnie brzydzi korzystanie z takiej wspólnej.

      Jaka tam znowu stresująca tematyka, koleżanko? Wręcz przeciwnie. Powiem Ci, że ja dla relaksu oglądam "Forensic Files" i zagłębiam się w kryminalistyczną tematykę. Przecież to jest fascynujące! [to jest po części odpowiedź dla Ciebie, dlaczego czytałam ostatnio "Mózg psychopaty. Intrygujące spojrzenie na ciemną stronę umysłu"] Tak, wiem. Jestem jakaś dziwna.

      Usuń
  5. Melduję się :) Widzę, ze wszystko przeniosłaś :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, udało się wszystko ładnie eksportować i importować, dzięki czemu mam kompletne archiwum. Żałuję tylko, że przepadła mi księga gości, bo przez te minione kilka lat udało mi się nazbierać wiele naprawdę wspaniałych wpisów. Lubiłam czasami do nich wracać.

      Witaj na pokładzie!

      Usuń
  6. A dzisiaj mamy taki rześki poranek... Tylko 20 stopni Celsjusza.
    Ładnie tam w tej Walii. Latarnie morskie mają swój klimat, to prawda. Z tym, że na mnie raczej wrażenie robi wysokość bądź usytuowanie rzeczonej konstrukcji, a niekoniecznie charakter, osobowość i aparycja latarnika. :D I w tym porównaniu nasza świnoujska latarnia, z jej 308 schodami, nie ląduje na szarym końcu. Ale i biel latarni na wyspach też ma wiele uroku. "Cold skin" - to tytuł filmu, którego akcja dzieje się w latarni morskiej i jej pobliżu. Tak mi przyszedł na myśl, bo całkiem niedawno miałem okazję obejrzeć.
    Wpis akurat opublikowałaś w dniu w którym dotarłem do Polski. Krótki urlop. Trochę w Świnoujściu, trochę w Warszawie a po powrocie weekend pod namiotem na Dingle w pobliżu Inch. Bez latarni.
    Jeszcze tu wpadnę i dopiszę parę słów, bo w pracy to nie ma warunków.

    OdpowiedzUsuń
  7. Zielak!!!

    "Tylko" ;) Po ostatnich upałach taka temperatura wydaje się być iście arktyczną, a przecież jest całkiem przyzwoita :) Wreszcie jest czym oddychać. I chyba będzie dziś długo wyczekiwany deszcz, co z pewnością ucieszy moje rośliny w ogródku, bo jak przystało na prawego obywatela, dokładam swoją cegiełkę do oszczędzania wody i nie używam węża ogrodowego do podlewania siana... yyy, to znaczy trawy ;)

    Bardzo ładna ta Walia, mówię Ci. Jeśli lubisz irlandzkie sielskie pejzaże, to myślę, że doceniłbyś także te walijskie. A zamki to mają tam taaakie, że klękajcie narody. Z pewnością znalazłyby się także przyzwoite i malownicze trasy dla motocyklistów :)

    Pełna zgoda, na mnie również robi to wrażenie, ale tak się przeważnie składa, że jedno idzie w parze z drugim. Wiele latarń jest wspaniale usytuowanych. Tej w Świnoujściu akurat brakuje "tego czegoś" [wiele by zyskała, gdyby była biała], za to młyn baaardzo mi się podoba.

    Widzę, że dyplomatycznie przemilczałeś maleńki szczegół dotyczący "Cold Skin". Toż to Twoje ukochane sci-fi! ;) Kto wie, może kiedyś obejrzę. A jako ciekawostkę zdradzę Ci, że czytam teraz z Twojego polecenia "Znaczy kapitan". Daleko nie dotarłam, ale póki co nie do końca mogę się w nią wgryźć.

    Ach, to by wszystko wyjaśniało. Zastanawiałam się, co się u Ciebie dzieje, a Ty się urlopowałeś. Super! Mam nadzieję, że pobyt na polskiej ziemi jak najbardziej się udał :)

    A skoro mowa o pobycie w Kerry, to całkiem niedaleko w Fenit jest małe cudo - Little Samphire Lighthouse. To tak na marginesie. Namiotu zazdroszczę! To znaczy nie samego namiotu tylko tego weekendu. Z Połówkiem-sztywniakiem nie ma takiej możliwości, a mnie już parę razy kusiło, by zrobić coś takiego...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, "Znaczy Kapitan" raczej nie wciągnie jak kryminał Agathy, bo też jest to raczej zbiór mrskich opowieści, a nie powieść. Choć ułożone są w miarę chronologicznie. Czytałem ją wielokrotnie i za każdym razem przepona miała trening. Jednak zdaję sobie sprawę, że ten rodzaj humoru nie każdemu przypadnie do gustu.
      Oj tam, oj tam, zaraz sci fi. Tyle tam sci fi co w Mobby Dicku i mniej niż połowa tego, co znajdziesz u Verne'a. To bardziej horror ociekający krwią... Uuuu!!! :D
      Stawa Młyny jest chyba najpopularniejszą wizytówką Świnoujścia. A gdzieś wyczytałem, że wraz z falochronem zachodnim na którym się znajduje "zagrały" w Latarniku Skoniecznego.
      A teraz przejdę do kolejnego, wczorajszego wpisu i napasę oczy.
      Ps. U nas w centrum miasteczka jest woda za darmo. Leje się z takiej starej rury (może ze źródełka) i tam tankuję po 200 l dziennie i podlewam. Może nie siano, ale to co w szklarni i kilka kwiatków na rabatkach.

      Usuń
    2. Dopiero teraz zauważyłam Twój komentarz. Odkąd przestałam dostawać raporty o nowych "komciach" [zupełnie nie wiem, co jest tego przyczyną], zdarza mi się odczytywać je ze sporym opóźnieniem.

      Przeczytałam zaledwie 43 strony. Na dzisiaj przewidziałam kontynuację lektury, będzie to rozdział o Ojcu Wirgiliuszu. Spodobał mi się cytat o niepodpadaniu trzem osobom, m.in.: kobiecie i kucharzowi ;) Sama prawda! :)

      No ja nie wiem, nie oglądałam go jeszcze. Wiem tyle, ile Google mi podpowiedział :)

      Wcale się nie dziwię, bo młyn nie dość, że piękny, to jeszcze fantastycznie ulokowany! Byłam jako nastolatka w Świnoujściu, ale tam niestety nie dotarłam. Wszystko przede mnie, jako że tamten kraniec Polski, to rodzinne strony Połówka. Może w czasie jednej z wizyt w ojczyźnie uda nam się zrobić małą wycieczkę po okolicy, albo... wskoczyć na prom do Danii/Szwecji.

      Świetna sprawa z tą darmową wodą. Ja kombinuję jak koń pod górkę, by moje kwiaty nie padły. Podlewam po trochu: a to wodą będącą pozostałością po gotowaniu na parze, a to dzbankiem ukradkiem napełnionym w kuchni ;) Od węża trzymam się z daleka, nie chcę paść ofiarą donosicieli.

      Usuń