środa, 31 października 2018

Zabunkrowana


Piszę do Was w ostatni dzień października po przerwie, która jak zwykle okazała się być dłuższa, niż wstępnie planowałam. Co prawda nie wydarzyło się w tych minionych tygodniach nic nadzwyczajnego, ale zwykła szara codzienność okazała się być na tyle absorbująca, że było mnie w sieci mniej, niż bym sobie tego życzyła.
Nie napiszę nic oryginalnego - październik minął mi jak z bicza strzelił, ale, jeśli tak dobrze się zastanowić, to mogłabym to samo napisać o każdym innym miesiącu, odkąd zaczęłam "na poważnie bawić się w życie" i prowadzić żywot zwykłego wyrobnika tyrającego na etacie od świtu do zmierzchu. A o ten ostatni akurat nie trudno w obecnych okolicznościach przyrody. Plus zmiany czasu letniego na zimowy jest taki, że teraz o niebo mi łatwiej opuścić rano ciepłe pielesze i udać się do pracy, kiedy na zewnątrz wita mnie jutrzenka i niebo w różowym odcieniu - co prawda nie codziennie zdarza się taka widowiskowa zorza poranna, ale lepszy rydz niż nic.
Trochę tylko niepokoją mnie te niskie temperatury, których często można doświadczyć rankiem i wieczorem. Parę dni temu złamałam się i uruchomiłam ogrzewanie, by nie zamarznąć na kość, o co wcale nie było trudno, zważywszy na fakt, że... zajechałam mój główny termofor. Nie pytajcie, jak tego dokonałam, bo sama nie mam pojęcia. Po prostu pewnego wieczoru, leżąc na łóżku i czytając książkę, usłyszałam złowrogie kapanie wody na podłogę. Termofor leżał sobie w tym czasie u moich stóp. Zerwałam się na równie nogi, święcie przekonana, że koci maluch właśnie zlał mi się w łóżko, ale sprawcą powodzi okazał się być właśnie termofor, z którego tryskała woda niczym krew po przecięciu aorty [w ciągu kilkunastu sekund zalał mi cały materac, pościel oczywiście do wymiany...] Ku mojej rozpaczy, wszak mieliśmy ze sobą wiele wspólnych gorących nocy, bidok dokonał żywota w moich objęciach. Moja żałoba nie trwała jednak zbyt długo, bo kolejnego wieczoru wyciągnęłam z kuchennych zakamarków mój stary, znacznie mniej używany termofor, bo też mający mniej imponujące rozmiary, ale jednak to nie to samo. Czyli po raz kolejny potwierdza się stara mądrość ludów: size does matter.
A dziś Halloween, które "celebruję" dosłownie zabunkrowana w domu, bo nie nabyłam na tę okoliczność żadnych łakoci, a jak Halloween, to wiadomo - nigdy niekończący się pochód dziecięcej mafii wyłudzającej słodycze. Co prawda istnieje niepisane prawo, wedle którego przebierańcy nie powinni domagać się haraczu od mieszkańców nieudekorowanych posesji, ale jak pokazały wydarzenia z dzisiejszego wieczoru - niektórzy są na bakier z prawem, albo nie potrafią odczytywać subtelnych znaków, bo choć mój dom nie był przyozdobiony ani nawet jednym małym nietoperzem - nie wliczając tu naturalnych, pajęczych dekoracji - na podjeździe nie było samochodu, a wszystkie światła były pogaszone, bo akurat zażywałam sobie relaksującej kąpieli, i tak ktoś ze dwa razy dość agresywnie molestował dzwonek. Sami domokrążcy to jeszcze nie aż tak wielki problem, choć robili tyle hałasu, że umarłego by zbudzili, a co za tym idzie, spokojnie mogłam przewidzieć, kiedy dotrą w moje okolice, bo już z daleka było ich słychać. Zupełnie jak z zobaczeniem błyskawicy i usłyszeniem grzmotu...
Najgorsi byli jednak niespełnieni miłośnicy pirotechniki. Nie wiem, za jakie grzechy pokarano mnie wątpliwą przyjemnością przebywania w obszarze ich działania, ale od dzisiaj jestem już spokojna i mogę umierać w każdym momencie, wszak odpokutowałam już za wszystkie swoje przewinienia. W ogóle to byłabym w stanie przysiąc, że obrabowali jakiś magazyn z materiałami wybuchowymi i że umieścili w moim ogródku co najmniej działo przeciwpancerne, bo z każdym hukiem dom niemal trząsł się w posadach, a ja byłam przekonana, że jakimś cudem teleportowałam się do Strefy Gazy. Tak na marginesie wspomnę tylko, że od dobrych kilku dni ktoś regularnie strzelał z petard, dziś jednak nastąpiła kulminacja. Szczęśliwym trafem "ostrzał" zakończył się w okolicach 22:00, co by mogło sugerować, że te dranie mają jeszcze trochę litości...
Chcąc nie chcąc, miałam zatem bardzo wystrzałowy wieczór. A Wy?

wtorek, 16 października 2018

Llandudno - urokliwy wiktoriański kurort na północy Walii



Llandudno było dla nas tym kotem w worku, o którym już wspominałam. Wyjątkowo fajnym i atrakcyjnym kotem - wypadałoby dodać. Wybrane na nasz pierwszy nocleg, tak na łapu-capu, bez zbędnego zagłębiania się w to, czy miasto jest warte uwagi, czy ładniutkie jak modelki po obróbce photoshopem, czy też może szkaradne niczym strzyga rodem z Wiedźmina. Wtedy najważniejsze było dla mnie to, że po długim, intensywnym i gorącym dniu wreszcie będę mogła zmyć z siebie pot, brud i cały ten trud związany z przeprawą promową i brakiem snu od jakichś trzydziestu sześciu godzin. Nie udało mi się jednak zmyć przy okazji zmęczenia, bo niedługo po wzięciu prysznica padłam niczym niemowlak. Niczego innego zresztą się nie spodziewałam. Dlatego na pytanie gospodarzy naszego B&B, czy mamy zamiar wyjść na miasto do jakiejś restauracji, odpowiedziałam uczciwie, że jedyne, o czym teraz marzę to łóżko. Nie wiem, czy skusiłabym się na restaurację, nawet gdyby sam Gordon Ramsay postanowił coś dla mnie upichcić, a przy stoliku czekał na mnie boski Gabriel Macht. 



Buźka wykrzywiła mi się w podkówkę, kiedy rano przywitał mnie siąpiący deszcz. Jako że wieczorem padliśmy znacznie szybciej, niż planowaliśmy, nie udało nam się omówić planu na drugi dzień naszego pobytu. Szybko jasnym się jednak stało, że w taką pogodę najlepiej będzie zwiedzić coś, co jest zadaszone i głęboko schowane przed złowrogim deszczem. A co mogłoby być lepszego jeśli nie jaskinia? Już nawet mieliśmy wytypowane dwa interesujące nas obiekty, w tym Great Orme Bronze Age Mines, prehistoryczną kopalnię miedzi, znajdującą się w samym Llandudno.



Szczęśliwie się jednak złożyło, że uparłam się na poranny spacer, bo jakoś tak głupio by mi było wyjechać stąd bez zrobienia choćby małej rundy po mieście, w którym przyszło nam nocować. Tym bardziej, że to, co udało mi się dojrzeć w ulotkach i przewodnikach, wyglądało naprawdę zachęcająco. 



Kilka godzin później mogłam jedynie pogratulować sobie wybornego pomysłu. Choć powiem Ci, że początki naszego spaceru wcale tego nie zapowiadały. Nadal siąpiło i choć mieliśmy przed sobą fajne widoki w postaci długaśnego molo i skalistego wybrzeża, trudno było w 100% cieszyć się oglądanymi obrazkami. 




Jakby tego było mało, kiedy już wdrapaliśmy się na górę, skąd wyrusza kolejka linowa na szczyt Great Orme [uruchomiono ją w 1969 roku i jest ona ponoć najdłuższą tego rodzaju kolejką w całej Wielkiej Brytanii], okazało się, że dziś ona nie kursuje, bo na szczycie krnąbrnego Orme są zbyt wietrzne warunki. Great, just great!

 Radosne słowotwórstwo ;) 


W świetle takiego rozwoju wydarzeń udałam się w stronę centrum miasta w nadziei, że skoro przestało padać, to może chociaż uda mi się zrobić kilka fajnych zdjęć. Człapałam bez entuzjazmu, z głową pochyloną głównie w dół, kiedy przechodząca obok pani mundurowa przywitała mnie tak wesołym "Morning!" i tak serdecznym uśmiechem, że doprawdy nie miałam wyjścia i musiałam się rozchmurzyć. 



Jerzy Waldorff lubił mawiać, że "muzyka łagodzi obyczaje". Czasami mam nieodparte wrażenie, że to turysta łagodzi obyczaje. Wcale nie mniej niż muzyka. Widok aparatu fotograficznego działa na wielu tubylców naprawdę pozytywnie. Przyznaj się, nie masz czasami ochoty zrobić czegoś miłego dla jakiegoś turysty? Sprawić, by zapamiętał Twój kraj, Ciebie wyjątkowo miło? Pokazać mu jakąś mało znaną, lokalną perełkę, podszepnąć, gdzie udać się na dobre jadło, okazać serdeczność i posłużyć pomocą? Ja mam. 



Tak się zatem złożyło, że ta wymijająca mnie kobieta, podążająca właśnie na parking, na którym zostawiliśmy auto [odpłatnie, rzecz jasna, wszak w Walii nie ma nic za darmo i nawet na obicie gęby trzeba sobie zapracować] okazała się być pierwszym promykiem słońca. Zapowiedzią czegoś dobrego. 


Llandudno szybko mnie urzekło. Uwierz, że to miasto, ten nadmorski kurort założony w 1849 roku przez rodzinę baronetów Mostyn, aż ocieka swoim wiktoriańskim charakterem. Jak na miasto, które liczy nieco ponad 20 000 mieszkańców, skutecznie udaje większe, niż jest. To chyba zasługa tych wszystkich atrakcji, które ma do zaoferowania. Są tu nawet przepiękne tramwaje vintage [działające od 1902 roku!], które zawiozą Cię na górę Orme, gdzie z kolei możesz spotkać... kozice. Spacerując w górę i w dół, a także patrząc na te urocze tramwaje, można poczuć się jak w San Francisco, albo chociaż w Lizbonie. 




Z kozicami nie pogadałam, tramwajem się niestety nie przewiozłam, ale jak tylko posililiśmy się w uroczej kawiarence Love To Eat, ruszyliśmy autem na Great Orme widowiskową trasą Marine Drive [płatną, of course!], gdzie miałam przemiłe spotkanie z uroczym walijskim kotem tuż przy kościółku patrona miasta, świętego Tudno.  




Jestem wielką miłośniczką zwierząt, a jeśli Ty ich nie lubisz, a co gorsza, robisz im krzywdę, to możesz być bardziej niż pewien, że byśmy się nie polubili. Jeśli tylko jakieś spotykam na swojej drodze, zawsze zagaduję. Oczywiście z niektórymi osobnikami typu Yeti lub rozjuszony niedźwiedź się nie dyskutuje, tylko od razu bierze nogi za pas. 


W przypadku tego napotkanego czarnego kota nawet nie musiałam się specjalnie wysilać, bo to było tak przyjacielsko nastawione stworzenie, że jak tylko otworzyłam bagażnik auta, by wygrzebać z niego śmieci i wyrzucić je do kosza, kot... wskoczył do bagażnika i już był gotowy do jazdy. Był pies, który jeździł koleją, to dlaczego nie może być walijskiego kota podróżującego niemieckim autem z Polakami mieszkającymi w Irlandii? 


Gdybym miała rzęsy pomalowane Maybelline, a nie inną mascarą, może zastanawiałabym się, czy to mój urok, czy też właśnie Maybelline. W tym przypadku wiedziałam jednak, że to żadne z nich. Koty mają tak fantastyczny węch, że nasz walijski kolega na pewno wyczuł jedzenie przewożone w samochodzie. Skrupulatnie obwąchiwał nasze bagaże, niczym pies myśliwski, szukając źródła powabnego zapachu, a kiedy dostał to, czego chciał, jedzenie tak bardzo go pochłonęło, że tą mewą czyhającą na okruch z pańskiego stołu, to ja sie bardziej przejęłam niż on. Na widoki popatrzyłam, zabytki sfotografowałam, ale nie skłamię, jeśli stwierdzę, że to nieplanowane spotkanie z kotem dostarczyło mi więcej frajdy niż cmentarzysko i kościół Świętego Tudno razem wzięte. 




Dojazd na szczyt Great Orme wiązał się z kolejnym wysupływaniem monet z sakiewki. Bo przecież trzeba zapłacić za parking przy Visitor Centre. Jeszcze dobrze nie wysiadłam z auta, a już stał koło mnie parkingowy - robiący w tym dniu za automat, który wziął się i popsuł - i pytał, jak długo chcemy tu zostać. "Niedługo" - rzekłam, rozglądając się wokół siebie i kurczowo trzymając dachu auta, żeby hulający wiatr nie wywiał mnie do Chin. Bo choć widoki były przednie i bardzo podobne do tych irlandzkich, to aura pozostawała wiele do życzenia. Faktycznie strasznie wiało [zakaz używania kolejki linowej w pełni uzasadniony, wybaczam!], a do tego znów zaczynało padać, więc nie przewidywałam długiego pobytu tutaj. Dowiedziałam się jednak, że tak czy siak muszę zapłacić za dwie godziny, bo tyle wynosi minimum. Nie patrząc na dobre maniery, pokazałam palcem na zbliżającego się Połówka, że ten oto gość zapłaci, a ja, sorry, ale lecę do ubikacji, bo z pęcherzem się nie dyskutuje.


Automat parkingowy nie był jedynym niedziałającym. Ten umieszczony na bocznej ścianie Visitor Centre, strzegący wejścia do WC niczym Cerber, też najwyraźniej zrobił sobie wolne. Karmiłam gnojka wymaganymi dwudziestoma pensami, naciskałam guzik i NIC. Nic nie pomagało. Szarpałam drzwi niczym Reksio szynkę, groziłam, a nawet prosiłam: "Sezamie, otwórz się!", ale nic nie działało. Omijajcie tego złodzieja wielkim łukiem, a przede wszystkim pamiętajcie, że toalety - i to tym razem darmowe! - znajdują się w... tym samym budynku. Wystarczy tylko wejść od frontu. Jaki był sens umieszczenia na boku Visitor Centre toalety płatnej, w dodatku z niedziałającym automatem, tego do dziś nie wiedzą najmądrzejsze głowy świata. Dostałam jednak od nich cynk, że są bliżej rozwiązani zagadki Trójkąta Bermudzkiego i Roswell. 


Ostatecznie na szczycie zabawiliśmy dłużej niż myślałam. Bynajmniej nie dlatego, że pogoda się poprawiła i postanowiłam pohasać po łąkach niczym kozica górska. Najzwyczajniej na świecie miałam ochotę na coś gorącego, a  ponieważ ktoś sprytnie otworzył tam jadłodajnię, The Captain's Table, skusiliśmy się na posiłek. Połówek wziął rybę z frytkami, ja zupę pomidorową, która w dużej mierze smakowała jak koncentrat pomidorowy. Jedzenie było dość średnie, ale swoją rolę spełniło i nieco nas wzmocniło. Mam jednak nieodparte wrażenie, że to jedna z tych przeciętnych kantyn nastawionych tylko na turystów. Książkowy przykład "tourist trap". Ceny dość wygórowane i choć jedzenie pozostawia wiele do życzenia, to ruch jest tam całkiem spory. A że nie wszystkim smakowało? Who cares? Jedni wyjadą, na ich miejsce przyjadą inni. I tak się to wszystko toczy. 



Samo miasto jednak jak najbardziej polecam, zwłaszcza w ciepły, słoneczny dzień, kiedy w pełni można wykorzystać dobrodziejstwa Llandudno. Jasne, że nie wszystko jest tu idealne. Ładne i stylowe budynki przemieszane są z kiczowatymi kioskami i atrakcjami dla dzieci, ale taki już urok nadmorskich kurortów. A skoro już o dzieciach mowa, to miłośnicy "Alicji w Krainie Czarów" pewnie będą zachwyceni możliwością wyruszenia śladami Alicji Liddel, pierwowzoru książkowej Alicji z powieści Lewisa Carrolla. Mnie wystarczył spacer długaśną promenadą i równie długim molo. Spacerując, szybko pojęłam, dlaczego ta okolica zwie się Happy Valley. Pojedziesz, to i Ty zrozumiesz. 


wtorek, 2 października 2018

Powrót do zamku Clonony




Kiedy tylko natrafiłam na informację, że w ramach Heritage Weeku, tygodnia poświęconego dziedzictwu narodowemu Irlandii, odbędzie się w zamku Clonony pokaz średniowiecznego tańca, wiedziałam, że muszę to zobaczyć na własne oczy. Tym bardziej, że nie chodziło o zwyczajny taniec, lecz o ten w wykonaniu tancerek i... koni. Jak długo żyję, czegoś takiego jeszcze nie widziałam. 



Każdy, kto mnie dobrze zna, wie, że konie to moje ukochane zwierzęta, w których zakochałam się we wczesnym dzieciństwie, i że do dzisiaj mi tak zostało. W dużej mierze uwielbiam je za wygląd - mało które zwierzę nosi się z taką gracją, rzadko które ma tak fantastyczną, elegancką i idealną sylwetkę. A do tego konie są kochane i mądre, o czym wiedział nawet szalony cesarz Kaligula, chcąc uczynić swojego ukochanego rumaka... konsulem. 


Zamek i konie? To nie mogło się nie udać, choć przez jakąś połowę dnia istniała groźba, że pogoda popsuje szyki Rebece - właścicielce zamku i mózgowi całej tej inicjatywy - jak również jej gościom. Od samego ranka siąpiło, było nieco szaro i ponuro, ale jak tylko nastąpiło południe - brzydką pogodę jak ręką odjął. Jak gdyby na zawołanie. Pstryk! I zmiana scenerii: z szarej, na jasną i pogodną. Tak to właśnie wyglądało. Rebecca musi mieć niezłe wtyki tam "na górze". Może mieszał w tym palce nawet Campbell, który jeszcze parę lat temu dzielnie asystował swojej żonie przy żmudnym procesie restaurowania zamku?


Jego i Rebekę poznaliśmy prawie osiem lat temu i polubiliśmy w zasadzie od zaraz. Obydwoje mieli ten rzadki dar, dzięki któremu inni dobrze czuli się w ich towarzystwie. Po prostu dobrze się z nimi rozmawiało, szybko łapało się fale, na których nadawali. A musicie wiedzieć, że nigdy nie nadawali o sobie. Zawsze o zamku. 



O tym, że on był popularnym szkockim pisarzem, a ona baleriną tańcząca na Manhattanie dowiedziałam się przypadkiem. Tak jak jakiś czas temu przypadkiem dowiedziałam się, że on zmarł. Wtedy jednak nieprzypadkowo było mi autentycznie przykro na tę wieść. Bo choć, obydwoje byli dużo ode mnie starsi, mieli młode dusze. I tyle życia, tyle pasji, tyle zaangażowania w dopieszczanie zamku, w którym zakochali się od pierwszego wejrzenia, a następnie kupili w 2002 roku.



Ta ich witalność tak mocno utknęła mi w pamięci, że nie chciałam przyjąć do wiadomości informacji o śmierci męża Rebeki. Chciałoby się powiedzieć, że miał tyle lat życia przed sobą! Wtedy, w czasie naszego pierwszego spotkania, pod koniec 2009 roku, ani przez moment nie przeszło mi przez myśl, że już nie zobaczymy się w takim składzie. Bo że się jeszcze spotkamy, tego byłam pewna! 



Kiedy Rebecca tańczy, widać, że jest w swoim żywiole. Robi to z taką lekkością i radością, że całkowicie skrada moją uwagę! Sama nie wierzę w to, co dzieje się przed moimi oczami: mam okazję na żywo podziwiać wspaniałe i zdolne rumaki amerykańskiego pochodzenia - które nie dość, że są świetne w westernowym stylu jazdy, to do tego potrafią jeszcze tańczyć! - a mimo to wzrok cały czas ucieka mi na Rebekę.


Mała, filigranowa postać w prostej, długiej sukni w kolorze wina i w burgundowych oksfordach, na widok których bolą mnie stopy, skrada cały show. Partneruje jej o wiele młodsza dziewczyna, ale Rebecca nie ma problemów z tempem. Cały czas  się uśmiecha i dobrze bawi, a w tych krótkich momentach, kiedy się nie śmieje, mówi tak, by inni robili to za nią. Ma duże poczucie humoru, za co ją uwielbiam. Przez te minione lata, kiedy jej nie widziałam, nie straciła nic ze swojego energicznego i pozytywnego stylu życia - ubyło jej chyba za to na wadze, bo talię ma smuklejszą. 



Jak sama mówi: "I am too old to do anything that is not fun. I don't have the time". Za stara jest, by robić to, co nie sprawia jej radości. Nie ma już na to czasu. A ja sobie myślę, że to powinna być dewiza wszystkich ludzi, nie tylko tych w podeszłym wieku. 



Dzięki Derekowi, zaprzyjaźnionemu trenerowi w pobliskiej stadninie Cochise, specjalizującej się w westernowym stylu jazdy, mamy namiastkę tego, co moglibyśmy zobaczyć gdzieś na amerykańskim ranczu. On sam jest wdzięcznym i interesującym obiektem - ma na sobie charakterystyczny ubiór dla ranczera: koszulę z długim rękawem, jeansy z nałożonymi na nie czapsami, a także buty z ostrogami. Brakuje mu jedynie odpowiedniego kapelusza. Raz dosiada swojego kasztanka z tarantowatym zadem i skąpą grzywą, pięknego przedstawiciela rasy Appaloosa, innym zaś - równie fantastycznego gniadosza z uroczymi, mlecznymi pończochami na nadpęciach i pięknym zarysem mięśni. 




Konie i hippika to jego pasja. Gdyby tak nie było, nie porzuciłby dla nich branży IT. Derek niczego nie robi na pół gwizdka - w swojej pracy wykorzystuje oryginalne amerykańskie wierzchowce, bo nie dość, że są szybkie, silne, zwrotne i dobrze współpracują z jeźdźcem, to do tego mają pracę na ranczu we krwi. A jakby tego było mało - są opanowane i ułożone, ale to już zdążyłam zaobserwować, kiedy stojąca za koniem kobieta plotła mu warkocz. 



Pokaz trwa znacznie krócej, niż się spodziewałam, bo zaledwie kilkanaście minut, ale koniec przedstawienia nie oznacza jeszcze końca naszej przygody. Rebecca serdecznie zaprasza do zwiedzenia swojego zamku, wieży mieszkalnej z XV wieku. Chętnym do obejrzenia udostępnia parter i piętro. Powyżej znajduje się jej prywatna sypialnia "z wszystkimi współczesnymi wygodami", ale tam wstępu już nie mamy. 



Trochę się tutaj zmieniło od mojego ostatniego pobytu. Co najważniejsze - na plus. Nadal jest tutaj mydło i powidło, ale mam wrażenie, że zamek jest teraz przytulniejszy. To dostrzegam dopiero wtedy, kiedy parter pustoszeje i wszyscy udają się na piętro. Wykorzystuję te sprzyjające warunki, aby dokładniej przyjrzeć się bibelotom Rebeki. Wśród sporego księgozbioru udaje mi się dostrzec książki jej zmarłego męża. Szybko domyślam się też, że Rebecca ma słabość do czerwonego, wytrawnego wina, bo widzę tu sporo butelek Chateau de Haux z Bordeaux. Musi się też czuć tutaj samotna, ale o to nie pytam. Zamek co prawda zamieszkuje ponoć duch rycerza w zbroi, ale Rebecca twierdzi, że nie dane jest jej go oglądać, bo nie ma szczęścia do mężczyzn i nie jest w jego typie. 



Król Henryk VIII, którego hobby polegało na ścinaniu ludziom głów i zawieraniu kolejnych małżeństw, sprezentował ten zamek swojemu przyszłemu teściowi, bynajmniej nie z miłości do rodziny swojej ukochanej Anny. Chciał uczynić ją bardziej "szlachecką", by bez przeszkód mógł ją poślubić. Sielanka nie trwała jednak długo. Anna została jakiś czas później ścięta. Ten sam los spotkał m.in. jej brata i szwagierkę.  Jako że niebezpiecznie było wtedy nosić w Anglii nazwisko Boleyn, bratanice Anny zostały odesłane do Irlandii, by schronić się w zamku Clonony. Resztę swojego życia spędziły w zamku, a kiedy jedna z nich umarła, druga rzuciła się z żalu z zamkowych murów. 




Dziś w wieży tymczasowo zamieszkać może praktycznie każdy, bo Rebecca poszła z duchem czasu w kierunku jakże modnego ostatnio "glampingu". To kusząca opcja dla tych, którzy koniecznie chcieliby przekonać się, czy w plotkach o nawiedzonym zamku jest ziarnko prawdy. Ten interesujący zabytek można również zwiedzać (zazwyczaj od 12:00-17:00) w piątki, soboty i niedziele, ale jako że Rebecca ma bardzo swobodne podejście do godzin otwarcia, przed wyjazdem najlepiej się z nią skontaktować (087 761 4034).