niedziela, 26 maja 2019

Bardzo nietypowa Polka i niesamowity Irlandczyk


Jestem bardzo nietypową Polką. 
Do takiego wniosku doszłam po zapoznaniu się z "najświeższymi" wynikami badań sprawdzającymi stan czytelnictwa w Polsce w 2018 roku. Otóż wynika z nich, że 37% ankietowanych zadeklarowało przeczytanie przynajmniej jednej książki, a jedynie 9% więcej niż siedmiu sztuk! 
W mojej grupie wiekowej (25-39 lat) tylko 8% mężczyzn i 17% kobiet przyznało, że bardzo lubi czytać książki. 58% ankietowanych z tej samej grupy nie przeczytało żadnej książki. Nie żebym traktowała ten - lub każdy inny - sondaż ze śmiertelną powagą jako wyrocznię, niemniej rezultaty nie są optymistyczne. 
Po raz kolejny, z niejakim smutkiem, utwierdzam się w przekonaniu, że jestem odmieńcem. Nie tylko pod tym względem, lecz wieloma innymi. 
Jestem zatem bardzo nietypową Polką, bo właśnie z ciekawości wyliczyłam, że w minionej dekadzie przeczytałam 549 książek, co daje mi średnio prawie 55 książek rocznie [w zeszłym roku było to równe 60 sztuk]. 
Czytam dużo, ale rzadko sięgam po biografie i autobiografie. Częściowo pewnie dlatego, że nie mam idoli i wzorców do naśladowania, częściowo, bo zazwyczaj staram się sięgać po sprawdzonych autorów i powieści z dynamiczną akcją, która wciągnęłaby mnie niczym tornado. 
Generalnie, to idealnie jest, kiedy takie tornado zmiata mnie z nóg, wciąga, a potem wypluwa - poruszoną, nieco "wstrząśniętą", nieco zmieszaną i zmuszoną do poukładania sobie w głowie wielu rzeczy na nowo. 

Tak właśnie niespodziewanie zadziałała na mnie autobiografia Noela Fitzpatricka - "Listening to the Animals: Becoming The Supervet". 
A wszystko zaczęło się od tego, że któregoś dnia usłyszałam w radiu fragment wywiadu z Noelem, promujący wyżej wspomnianą książkę. Tutaj wspomnę, że jak to bywa - najciemniej pod latarnią. Żyję na wyspie już kilkanaście lat, ale jeszcze do niedawna w ogóle nie słyszałam o Noelu. Tymczasem okazuje się, że to irlandzki "celebryta", choć na co dzień mieszkający w Anglii, gdzie prowadzi swoją klinikę, Fitzpatrick Referrals, a w niej zmierza się z "beznadziejnymi przypadkami", przeprowadza innowacyjne zabiegi, i ratuje życie zwierzakom. 
Noel jest weterynarzem, a dokładniej mówiąc - chirurgiem neuroortopedą. Jest "Supervetem" i w pełni na ten przydomek zasługuje. Jak na superbohatera przystało, robi rzeczy, od których włosy stają dęba. Wkracza tam, gdzie jest najbardziej potrzebny, gdzie inni weterynarze bezradnie rozkładają ręce i mówią "przykro mi, nic więcej nie można zrobić". A on te niemożliwe rzeczy robi. Za jedną z nich trafił nawet do Księgi Rekordów Guinnessa - wszczepił protezy nóg Oscarowi, swojemu kociemu pacjentowi, który miał nieszczęśliwe spotkanie z kombajnem. 
Słuchałam tego wywiadu z zaciekawieniem. Rozmówca wydał mi się sympatyczny, interesujący i zabawny - godzien bliższego zapoznania się z nim. Dlatego też postanowiłam dać mu szansę i zamówić książkę w bibliotece. I z pełnym przekonaniem stwierdzam, że to była świetna decyzja, bo autobiografia  Noela to najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym roku, a było ich już ponad dwadzieścia. Żadna z nich jednak nie mogła być godną konkurencją dla "Listening to the Animals". Wszystkie zostały przez nią zdeklasowane. 


Przede wszystkim ta pozycja dość mocno i niespodziewanie mnie poruszyła. Dotknęła na poziomie - a bo ja wiem, jak to powiedzieć? Duchowym? Okazała się być dla mnie niesamowicie motywacyjnym "poradnikiem", mimo że absolutnie do tego nie aspirowała. Moją "Biblią" i drogowskazem, do którego mam zamiar wracać po motywację. 
Noel zaskoczył mnie swoją skromnością i prostotą. Swoim poświęceniem, niesamowitą pracowitością i konsekwencją w dążeniu do upatrzonego celu. Swoim dobrym sercem, które wydaje się być tak ogromne, że jest w stanie oferować miłość, szacunek, empatię i współczucie każdej żyjącej istocie. Swoją szczerością, wytrwałością, a także czułością, z jaką pisze o swoich rodzicach. Dla niego to nie są "starzy", to "Mamusia" i "Tatuś". Kiedy takie słowa padają z ust małego dziecka - nie dziwią, kiedy wypowiada je dorosły mężczyzna - zaskakują, choć pewnie niektórych też bawią. Noel wydaje się o to nie dbać. Tak jak nie dba o to, by jego wizerunek był nieskazitelny, by uchodził za geniusza. 
Mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie. Że nie chce uchodzić za jakiegoś boga, ale za zwykłego człowieka, który tak samo jak my wszyscy kocha, cierpi, weseli się i smuci, a nawet płacze i popada w stany depresyjne. 
Z rozbrajającą szczerością pisze o swoich błędach w sztuce lekarskiej i chociażby za to należy mu się szacunek, bo szczerość jak i wdzięczność to są tak rzadko spotykane cechy w naszym społeczeństwie, że wydają się być skazane na wyginięcie. Niczym dinozaury. 
Książka ta nie jest absolutnie zapiskami chwalipięty. Mimo że mogłaby być. Bo dlaczego nie? Człowiek taki jak on, o światowej sławie, tak wybitny w swojej dziedzinie, z tyloma sukcesami na swoim koncie mógłby - niczym samochwała z wiersza  Jana Brzechwy - przechwalać się swoimi wyczynami. Ale tego nie robi. Nie pisze: "Jak odpowiem, to roztropnie, w szkole mam najlepsze stopnie(...)" Wręcz przeciwnie: pisze, jak trudno mu było, bo miał braki w edukacji, jak odstawał od swoich rówieśników, jak ciężko mu było zmagać się z piętnowaniem...  Pisze to w taki sposób, że dodaje czytelnikowi wiary i otuchy. Przypomina, że ciężką pracą można naprawdę wiele osiągnąć. 
Jego książka podbudowuje, inspiruje, ociepla serce i duszę, a jednocześnie bardzo delikatnie i taktownie przypomina nam, że to nie dobra materialne są najważniejsze w życiu. Memento mori, każdy z nas kiedyś umrze, ale żadne z nas nie zabierze ze sobą swojego bogactwa. Ważne jest to, co po sobie pozostawimy. 

Bardzo podobały mi się idee wybrzmiewające z dzieła Noela. Nieco utopijne, romantyczne jak on sam, ale mimo wszystko piękne.  
Śmiałam się i płakałam niczym rozchwiana emocjonalnie nastolatka. Książka okazała się być bardzo życiowa. Jest w niej miejsce na smutek, ale także na radość i śmiech. Noel ma bardzo fajne poczucie humoru. 

Wspaniały, niesamowity człowiek. Co tu więcej mówić... 

PS. Parę dni temu, przeglądając gazetkę Lidla, zauważyłam, że książkę będzie można tam kupić szóstego czerwca z okazji zbliżającego się Dnia Ojca (16 czerwca) za 9.99 euro. 

niedziela, 19 maja 2019

Niesamowite zamki króla Edwarda I: Caernarfon



Nie ma ani krzty przesady w stwierdzeniu, że zamek to współczesna chluba miasta Caernarfon. Oczywiście nie zawsze tak było, bo gdyby cofnąć się o kilkaset lat, do czasów średniowiecza, i zapytać ówczesnych, rodzimych mieszkańców tego walijskiego miasta o to, co sądzą na temat tej majestatycznej i pięknej budowli, wątpię byśmy usłyszeli choć jedno zdanie zawierające superlatywy. Na pewno nie od nikogo przy zdrowych zmysłach. Taki stan rzeczy absolutnie by mnie nie zdziwił, wszak w naturze uciemiężonych leży burzenie się przeciwko najeźdźcy próbującemu założyć nam kaganiec. 

Najeźdźcą - dokładnie tym był dla Walijczyków król Edward I, pomysłodawca projektu i pierwszy właściciel tej imponującej budowli słynnej dziś w wielu krajach. A jako że król ten był jednym z najbardziej walecznych angielskich władców, geny wojownika kazały mu sięgać po to, co sobie wymarzył. Nawet jeśli trzeba było to coś wydrzeć komuś przemocą. 

Jak wiemy, w miłości i na wojnie nie ma sentymentów, dlatego też król Edward I w sentymenty się nie bawił. Rozmiłowany w turniejach rycerskich, w których to zresztą radził sobie wyśmienicie, jako że był jednym z najlepszych rycerzy swoich czasów, zawsze sfokusowany na zwycięstwie - niczym chart goniący królika - lubił w walce być Goliatem a nie Dawidem z procą. Odważny, waleczny i zuchwały, nie miał żadnych oporów, by zmusić przeciwnika do ucieczki, a następnie gonić go przez ponad sześć kilometrów. To był człowiek, który potrafił obezwładnić i uśmiercić nasłanego na niego asasyna, mimo że ten ostatni zdołał go już solidnie dziabnąć zatrutym sztyletem. 

Dlaczego o tym piszę? By pokazać, że król nie lubił bawić się w półśrodki. Lubił ze swojego arsenału wytaczać największe działa. Zamek Caernarfon, którego budowa nieprzypadkowo rozpoczęła się po stłamszeniu ostatniego księcia niepodległej Walii, był właśnie takim "działem" na podbitą ludność. Miał onieśmielać i zarazem zniechęcać. Kastrować niepodległościowe zapędy rebeliantów. Dla samego króla zaś miał być to nie tylko symbol jego władzy i zwycięstwa, lecz także przyjemna rezydencja królewska. 



O ile Edwardowi I nieobce było ryzyko na polu walki, o tyle król z ostrożnością podchodził do budowy swoich zamków na walijskich ziemiach. Tutaj wolał nie eksperymentować, dlatego też za wzniesienie zamku w Caernarfon odpowiedzialny jest ten sam człowiek - sabaudzki geniusz wśród ówczesnych architektów, mistrz James z Saint George, który z powodzeniem nadzorował budowę kilku innych twierdz Edwarda I w Walii.  Zwiedziłam sześć z nich i każda czymś zachwycała, bardzo często spektakularnym położeniem. 

Z zamkiem Caernarfon jest podobnie. Nie jest on zachwycająco ulokowany na skraju klifu jak na przykład Criccieth Castle, ale strategiczne położenie nad rzeką Seiont, u ujścia do Cieśniny Menai, również jest malownicze. Co więcej, kiedy już wespniemy się na jedną z dziewięciu wież lub przespacerujemy się ufortyfikowanymi murami łączącymi wspomniane wieże, będziemy mieć doskonały widok na sielski krajobraz, w tym na urocze pagórki Snowdonii. 

Najlepsze widoki na miasto, a także na wybrzeże Północnej Walii rozciągają się z Eagle Tower  [Orlej Wieży].  Wieży, którą wzniesiono jako królewski "apartament" Edwarda I i jego żony. Wieloboczna Eagle Tower to w ogóle jest doskonały przykład na to, jaki wpływ miała na swego małżonka Eleonora Kastylijska i jaką miłością darzył ją król, albowiem zamek z trzema wieżyczkami, takimi właśnie, jakie ma wspomniana wieża, to symbol Kastylii, z której pochodziła Eleonora.  

Tu warto wspomnieć o samym małżeństwie Edwarda I i Eleonory Kastylijskiej. Jak na ówczesne czasy zdecydowanie było ono osobliwe. Dlaczego? Otóż jak wiemy z lekcji historii małżeństwa aranżowane już na wstępie są niejako skazane na porażkę, jak to na przykład miało miejsce w przypadku Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej. Tymczasem Edward i Eleonora zadali temu kłam. Ich związek miał ogromny potencjał do tego, by być jednym wielkim niewypałem.  Nie dość, że małżeństwo miało polityczne podłoże, zostało zawarte w celu zażegnania sporu o Gaskonię, a zatem z rozsądku, to na domiar złego sami zainteresowani byli niesamowicie młodzi. On miał piętnaście lat, ona jakieś trzynaście. Zapewne sami macie, albo znacie dzieci w tym wieku. Wyobrażacie ich sobie zawierających małżeństwo? No właśnie. To nie miało szansy się udać, a jednak się udało. 


Małżonkowie byli sobie wyjątkowo oddani, a ich związek udany. Eleonora zdecydowanie odstawała od wizerunku "kury domowej", której życie sprowadzało się do usługiwania mężowi i dzieciom. Z historycznych zapisków wyłania się obraz średniowiecznej kobiety sukcesu: bizneswoman z dobrym wykształceniem, z zamiłowaniem do literatury i podróży. Była harda, zdeterminowana i twarda. Rzadko odstępowała męża na krok [sceptycy powiedzieliby, że to pewnie dlatego Edward I nigdy jej nie zdradził, ani nie spłodził dzieci z nieprawego łoża], towarzyszyła mu w podróżach, a nawet w wyprawie krzyżowej. Nie była jednak powszechnie lubiana. Uważano ją za manipulantkę, za osobę pazerną i chciwą, w dodatku niezbyt interesującą się swoimi dziećmi.

Król jednak był jej oddany do tego stopnia, że kiedy zmarła, pogrążył się w żałobie, a następnie zarządził budowę dwunastu "krzyży Eleonory" dla upamiętnienia zmarłej. Wzniesiono je tam, gdzie odbywały się nocne postoje konduktu pogrzebowego, transportującego zwłoki królowej z Lincoln do Londynu. Eleonorę pochowano w Opactwie Westminsterskim [Edward dołączył do niej po swojej śmierci]. 

Choć kilka lat później król sprawił sobie nową żonę, zrobił to najprawdopodobniej dla umocnienia swojej dynastii. Bo choć z Eleonorą powołali na świat szesnaścioro dzieci, wiele z nich zmarło. Udało się przeżyć tylko pięciu córkom (a te, jak wiemy, nie miały aż takiego znaczenia jak męski potomek) i najmłodszemu synowi - Edwardowi II, którego to Eleonora urodziła właśnie tu, w 1284 roku, w jakimś prowizorycznym budynku, kiedy zamek Caernarfon był jeszcze placem budowy. To właśnie Edward II został w 1301 roku pierwszym angielskim księciem Walii, a w 1969 roku w zamku Caernarfon królowa Elżbieta uroczyście wręczyła insygnia koronacyjne swojemu młodziutkiemu synowi, Karolowi (temu od Lady Diany), czyniąc go tym samym kolejnym angielskim księciem Walii. 


Zamku w Caernarfon nigdy nie ukończono, mimo że tysiące robotników w pocie czoła pracowało długie lata nad jego budową. To w zasadzie i tak nie ma większego znaczenia, bo to, co przetrwało do naszych czasów i co zostało w międzyczasie podreperowane, było na tyle imponujące, by w nieco ponad 700 lat później mogło zostać wciągnięte na listę UNESCO. 


Taki oto prezent pozostawił Walijczykom król Edward I. Ten zły, ten obcy, ten wróg, ten najeźdźca i ten obiekt ich nienawiści w gruncie rzeczy wyświadczył najechanemu narodowi przysługę. Bo to dzięki tej warowni ruch turystyczny w mieście kwitnie. A Walijczycy słusznie korzystają z tego podarunku. Głupotą byłoby z ich strony zabicie tej tłustej gąski znoszącej złote jajka. Dzięki temu - w przeciwieństwie do durnych bohaterów bajki Ezopa - nie będą musieli pluć sobie w brodę, słuchając pieśni wyśpiewywanej przez wiatr: 
"Możesz nawet w małpim szale gęś co złote znosi jaje
Zabić, rozciąć, wybebeszyć, żeby w końcu się ośmieszyć."