niedziela, 21 lipca 2019

Maj w celtyckim ogrodzie Brygidy


Lepszej pogody chyba nie mogłabym sobie wymarzyć. A to dlatego, że... w ogóle nie marzyłam ani o pogodzie, ani o Brigit's Garden. 

O wizycie w tym miejscu przesądziła w zasadzie lokalizacja. Jako że dysponowaliśmy nadwyżką wolnego czasu, bo w zarezerwowanym pensjonacie w Connemarze mieliśmy się zmaterializować dopiero po 14:00, postanowiliśmy "zabić czas" w Brigit's Garden. 

Ogród Brygidy okazał się dogodnie dla nas usytuowany - w Roscahill mniej więcej w połowie drogi między Moycullen, w którym i tak zawsze zatrzymujemy się na kawę, a Oughterard. Właścicielka wie, że połowa sukcesu to dobry marketing, zatem atrakcja jest całkiem przyzwoicie oznaczona wzdłuż głównej drogi N59 i dojazd do niej nie powinien stanowić wielkiego wyzwania. Mamy tu jednak do czynienia z typowo złośliwą, podrzędną i wąską irlandzką dróżką o nie najlepszej nawierzchni, więc wchodząc w zakręty, warto pamiętać, że jest się zwykłym szarakiem a nie Kubicą. 

Taka jest zatem brzydka prawda - ogrody miały być dla nas tylko zapchajdziurą na drodze do głównej atrakcji. I jako wspomniana zapchajdziura spisały się bardziej niż przyzwoicie, a do tego niespodziewanie obudziły we mnie wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to w czasie spaceru nad stawem natrafiłam na kaczeńce. 

Uświadomiłam sobie wtedy, że po raz ostatni musiałam widzieć je w Polsce, chyba właśnie jeszcze za czasów wczesnej młodości. Jako rośliny występujące często na podmokłym terenie, upodobały sobie łąkę poniżej mojego domu, wzdłuż drogi, którą to jako dziecko, a później nastolatka i młoda kobieta pokonywałam setki razy. Żółte, bezpretensjonalne, ale mimo wszystko przyjemne kwiaty zadziałały na mnie niczym magdalenki na Prousta i niespodziewanie wyciągnęły na wierzch moje głęboko zakopane reminiscencje. 


Ogrody Brygidy są zarejestrowaną organizacją non-profit, ale - w przeciwieństwie do wielu innych miejsc tego typu - nie są darmowe. Ich założycielce, Jenny Beale, ponoć przyświecała szlachetna idea edukowania i inspirowania. Chciała stworzyć miejsce, w którym można nawiązać kontakt z naturą, podszkolić się w celtyckiej tematyce, a przy tym odpocząć od zgiełku cywilizacji, zatopić się w refleksji i zregenerować. 

Kobieta zdecydowała jednak, że nie będzie polegać tylko na dobrowolnych datkach, dlatego też za wstęp trzeba zapłacić osiem euro za osobę dorosłą i pięć za dziecko, które ma więcej niż dwa lata. Przewidziano jednak zniżki dla rodzin, dla tych, którzy docierają tu na rowerach i transportem publicznym [bo to atrakcja będąca za pan brat z naturą], a wstęp poza sezonem jest nieco tańszy niż w jego szczycie, co jest logicznym krokiem, jako że ogrody na pewno prezentują się wtedy mniej imponująco.

Sama miałam okazję tego doświadczyć, bo choć byliśmy tutaj na początku maja, czyli już latem wedle celtyckiego kalendarza, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że za parę tygodni byłoby tu jeszcze ładniej, jeszcze bardziej kolorowo i widowiskowo. Z drugiej strony - dzięki temu mogłam podziwiać kwitnące drzewa owocowe, co zawsze stanowi piękny widok, a także bez. I tę niesamowicie soczystą zieleń, tak typową dla wczesnego lata. 

Nade wszystko jednak cieszyłam się, że pogoda nam dopisała, bo dzięki temu pobyt w tym miejscu okazał się całkiem przyjemny. Jestem przekonana, że gdyby dopadł nas tu deszcz, wyszlibyśmy stąd rozczarowani z poczuciem źle wydanych pieniędzy. Co prawda nie mogę też powiedzieć, byśmy mieli świadomość, że lepiej nie wydalibyśmy tych ponad czternastu euro [mieliśmy zniżkę], ale transakcja, której dokonaliśmy nie pozostawiała niesmaku. Spacer, na który się udaliśmy, okazał się naprawdę przyjemny i niewymagający - żadnych stromych pagórków, tylko łąki, łatwe ścieżki i jeszcze raz łąki. 

Najbardziej przemówił do mnie spacer "Celtic Gardens", najmniej - ten śladami wróżek, bo to atrakcja czysto dziecięca i niestety dość kiczowata, choć rozumiem, że młodszym gościom może się podobać. Za to wspomniane ogrody celtyckie pięknie odzwierciedlają dawne festiwale Celtów, a zarazem cykl życia: od poczęcia do śmierci. 

I tak Samhain - do którego się wchodzi zaraz po przekroczeniu centrum dla odwiedzających - obchodzony 31 października, to czas zadumy, refleksji i śmierci, ale zarazem obietnica narodzin. Symbolizuje go tutaj pogrążona we śnie kobieta, którą łatwo przegapić, jako że ukształtowana jest z ziemi i porośnięta trawą. Tabliczka "nie spaceruj po śpiącej kobiecie" wydaje się być jak najbardziej na miejscu. 

Kolejna postać śpiącej kobiety "utkana" z brzozowych liści i odlana z brązu jest już bardziej czytelną i oczywistą personifikacją ziemi pogrążonej w zimowym śnie. To też dość przyjemny zakątek położony na wodzie i otoczony świeżą zielenią brzóz. Idealnie spełniający swoje zadanie - można się tu zatracić w swoich myślach. 


Imbolc, obchodzony 1 lutego ku uczczeniu wiosny, uderza świeżością i pozytywna aurą. To także święto Brygidy, która wspólnie ze św. Patrykiem patronuje Zielonej Wyspie - to właśnie na jej cześć nazwano te ogrody. Ścieżka prowadzi tu wśród kwitnących drzew owocowych i dzikich kwiatów, a huśtawki, w formie modnych teraz wiszących koszy, zachęcają do przycupnięcia w nich choć na chwilę, by odpocząć lub po prostu schować się przed intensywnym słońcem. 

Bealtaine, festiwal ognia, to zapowiedź jasnej i ciepłej części roku. Zaczyna się maj, w sercach wielu ludzi płonie ogień, a to z kolei prowadzi do wkraczania na wspólna ścieżkę życia i zawierania małżeństw. Ten cykl życia reprezentuje tutaj "łóżko" dla mitologicznych kochanków (Diarmuid i Grainne), a spacer między wysokimi wertykalnymi blokami kamiennymi wieńczy okazały drewniany tron dębowy. Tu dokonuje się zaślubin, jeśli tylko para młoda wyrazi takie życzenie. Brigit's Garden jest bowiem nie tylko atrakcją na turystycznej mapie, ale także miejscem, w którym odbywa się wiele przeróżnych imprez okolicznościowych. W okrągłej kamiennej chatce regularnie odbywają się sesje medytacji. 

Festiwal Lughnasa na początku sierpnia to okres przejściowy: lato odchodzi w zapomnienie i robi miejsce dla jesieni. To okres ciężkiej pracy fizycznej, żniw, ale także czas biesiadowania i czerpania ze swoich zbiorów. Stąd też drewniane ławki i stoły umożliwiające biesiadnikom celebrację w komfortowych warunkach. Wszystko co dobre, jednak szybko się kończy i ten koniec - nadchodzącą śmierć - symbolizują drzewa cisowe rosnące tuż za ogrodem.  


Ale Brigit's Garden to nie tylko tematyczne ogrody poświęcone celtyckiej mitologii. To znacznie więcej. To największy w Irlandii zegar słoneczny, który zawstydziłby wszystkie omegi i roleksy, bo przez okrągły rok pokazuje dobrą datę i godzinę, a do tego przesilenie i równonoc, to także okazja by na świeżym powietrzu miło spędzić czas z bliskimi i spróbować ekologicznych specjałów z kawiarenki, do której to wstęp jest darmowy. 

Jeśli przebywasz w okolicach Galway i Connemary i masz godzinę wolnego czasu, z którą nie wiesz, co zrobić, Brigit's Garden jest odpowiedzią na Twój dylemat. 



4 komentarze:

  1. Dzień dobry!

    Muszę Ci powiedzieć, że zaintrygowałaś mnie.Po pierwsze po raz pierwszy widzę spis mitycznych postaci i irlandzkich świąt, chociaż po opisie najbliższa mi jest kobieta z ziemi.

    Po drugie wyobraziłam sobie to miejsce jako doskonałe do odpoczynku z termosem dobrej kawy i herbaty oraz książką.

    Jeszcze bardziej zaskoczył mnie fakt bliskiego położenia Galway, ponieważ zupełnie nie kojarzę tego miejsca, a przecież kilka miesięcy temu wróciłam z tych okolic.

    Mam też pewne przemyślenia co do natury irlandzkich atrakcji, dosyć nietuzinkowe jest to, że nawet w pobliżu niewielkich wiosek znajdziesz miejsca godne uwagi. O dolmenach i kręgach kamiennych położonych jak gdyby nigdy nic na polach-nie wspominając.

    Uwielbiam mistycyzm Irlandii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzień dobry, Rose, miło mi ponownie Cię tutaj widzieć :)

      Śpiąca kobieta to nie Królewna Śnieżka - ma spore gabaryty i nie zmieściłaby się w kadrze, ale na jedenastym zdjęciu od góry po prawej stronie widać jej głowę i część tułowiu, choć nie będę się dziwić, jak nic tam nie dostrzeżesz :)

      Ciekawa jestem, czy to miejsce przypadłoby Ci do gustu. Może przekonasz się następnym razem? Do Roscahill jest jakieś 25 minut drogi od Galway (jakieś 20 km), można dostać się tam autobusem jadącym do Clifden, a jeśli skontaktujesz się z nimi wcześniej, to jest szansa na to, że ktoś odbierze Cię z przystanku autobusowego w Roscahill i przywiezie do ogrodów. W przeciwnym razie trzeba maszerować z 15-20 minut, może nieco dłużej, w zależności jak szybko chodzisz :)

      Prawdę powiedziawszy nie widziałam tam zbyt wiele miejsc zachęcających do przycupnięcia i poczytania książki [poza tymi wiszącymi koszami, no i miejscami siedzącymi w kawiarence/patio], ale byłam niedawno w innym miejscu, które idealnie by się do tego nadawało!

      Ja również, Irlandia ma bardzo fajną aurę i jest piękna nawet wtedy, kiedy jest zachmurzona. No i uwielbiam, kiedy pada deszcz, a ja mogę siedzieć wtedy w domu przy otwartym oknie. Zupełnie tak jak teraz! :)

      Usuń
    2. Kłaniam się!;-)

      Właśnie tak sądziłam, że to ona. O proszę! Dobrze wiedzieć. Na koralową plażę też długo szłam. Ja jestem piechur, więc to nie problem.

      Wiszące kosze są wystarczająco sprzyjające. Już samo patrzenie na nie sprawia mi przyjemność;-) Czekam z niecierpliwością na Twoją opowieść!

      Kiedy czytałam Twój komentarz, u nas była burza. Usiadłam w fotelu z kubkiem herbaty i słuchałam kropel uderzających o parapet, czytałam książkę...

      Usuń
    3. Tak, pamiętam, że dla Ciebie nogi są najbardziej niezawodnym środkiem lokomocji ;)

      Też mi się podobają, nawet kiedyś zastanawiałam się nad kupnem jednego, ale potem doszłam do wniosku, że to tylko moja zachcianka, że tak naprawdę nie mam na niego miejsca w domu, a w ogródku byłby problem z jego przechowywaniem zimową porą... Poza tym, nie bez znaczenia była tutaj też cena :)

      Opowieść napisana wczoraj, dziś tylko lekko dopieszczona, teraz czeka na swoją kolej do publikacji :) Poza nią nic więcej nie udało mi się napisać, bo upał był i mózg mi parował...

      Pewnie wiesz, że u nas burze są rzadkością? W zeszłym tygodniu mieliśmy łagodną wersję jej odmiany. Generalnie to... tęsknię za deszczem. Deszcz oznacza nie tylko orzeźwiające powietrze, ale przede wszystkim boską ciszę na osiedlu: nikt nie kosi trawy, nie hałasuje, rozwrzeszczane dzieci siedzą w domach pewnie przyklejone do elektronicznych gadżetów...
      Wyprałam dziś zasłony z sypialni + koszule Połówka, wysuszyłam w ogródku i już mi wysokie temperatury niepotrzebne do niczego :)

      Burza to dla Ciebie powód do radości, prawda? :)

      Tak! Ja też uwielbiam robić sobie taką nastrojową atmosferę do czytania. +10 do przyjemności! :)

      Usuń