niedziela, 20 października 2019

Kiedy karma kąsa zły tyłek...

Dziś zacznę od słów jednej z moich ulubionych piosenek: ”I've got another confession to make, my friend". Następne zdanie "I'm your fool" też by tu pasowało, ale dziś chciałam skupić się na czymś innym:

Byłam ostatnio niegrzeczną dziewczynką. 

Tak bardzo grzeszną i zuchwałą, że nieopatrznie zwróciłam na siebie uwagę samego Jahwe. 
Najwidoczniej uruchomiłam swoim postępowaniem jakieś alarmowe guziki Tam Na Górze, bo pewnego pięknego dnia Jahwe oderwał swoje stare, zatroskane oblicze od wielkich spraw tego świata i zawiesił swoje ojcowskie spojrzenie akurat na mnie maluczkiej. Postanowił też niezwłocznie wysłać do mnie swoją delegację w celu natychmiastowego nawrócenia zbłąkanej owieczki na właściwą drogę. 
I tak, kiedy usłyszałam dźwięk dzwonka, dwukrotnie brutalnie rozdzierający ciszę i wyrywający mnie z zadumy, zacisnęłam wargi w bolesnym ucisku i udałam się w kierunku drzwi. I tu wypadałoby dodać, że wśród rzeczy, których naprawdę nie lubię, top listy okupują niezapowiedziane odwiedziny i niechciane wizyty domokrążców. 
Zanim jednak dotarłam do wejścia, schowałam do najgłębszego zakamarka swoje marsowe oblicze, i uchyliłam drzwi z najpogodniejszym i najbardziej przyjaznym wyrazem twarzy po to tylko, by jeszcze bardziej się rozpogodzić, kiedy dostrzegłam na progu maleńką, niewinną staruszkę wspierającą się na lasce. Od razu stanęła mi przed oczami moja ukochana, niestety już nieżyjąca, babcia. 
Nawet nie zauważyłam, kiedy płynnie przeszłyśmy od grzecznościowego powitania do... rozważań religijnych. Kiedy zorientowałam się, że wpadłam w sprytnie zastawioną pułapkę przez dziarską staruszkę, było już o co najmniej kilka minut za późno na to, by się z niej szybko i bezboleśnie wydostać. "Babcia" miała mnie już w swoich szponach i urabiała mnie niczym najbardziej plastyczną modelinę. 
Jeśli piekło faktycznie istnieje, a ja kiedyś do niego trafię, to największą torturą nie będzie przypiekanie mnie przez diabły, czy dźganie w tyłek trójzębnymi widłami, a... odmawianie innym. Jako notoryczny people-pleaser mam poważny problem z byciem asertywną, szczególnie wtedy, kiedy ta druga strona próbuje zabić mnie swoją słodyczą, a w dodatku jest małą, słodką staruszką. 
Sama wizyta nie byłaby pod żadnym względem nadzwyczajna, gdyby nie to, że staruszka okazała się być... Polką! Jak długo żyję na irlandzkiej ziemi, jeszcze nie spotkałam tutaj tak wiekowej Polki i to w dodatku tak sprawnie nawijającej po angielsku niczym przekupka na targowisku. I to bez naszego popisowego akcentu, który to - powiedzmy sobie szczerze - mamy z reguły dość mocny i charakterystyczny. 
Kiedy po paru minutach padło nieśmiertelne pytanie, skąd pochodzę i jak długo tu jestem, a ja odpowiedziałam odpowiednio "From Poland" i "thirteen years", staruszka tak pięknie powtórzyła po mnie "trzynaście lat w Irlandii", że nie mogło to ujść mojej uwadze. Szybko, acz bez przekonania, podziękowałam za skomentowanie mojego "bardzo dobrego angielskiego", stwierdzając, że to jej polski jest niesamowicie imponujący! 
Każdy, kto kiedykolwiek uczył obcokrajowca polszczyzny, doskonale wie, że pomimo tego, iż mamy ten sam aparat mowy, to powtórzone słówko bądź zdanie - nawet jeśli uderzająco przypomina oryginał - nie jest jednak "tym".  Nie ta melodia, nie ten akcent, nie ta precyzja w wymowie skomplikowanych dwuznaków, a takim przecież jest "rz" w "trzynaście".
Słysząc mój podziw dla znajomości polskiego mojej rozmówczyni, do naszej pogawędki włączyła się towarzyszka staruszki, dotąd pozostająca w jej cieniu, i wyznała, że tak właściwie to "babcia" pochodzi z Polski. 
Rozmawiało nam się całkiem sympatycznie i w innych okolicznościach z przyjemnością bym kontynuowała tę rozmowę [jednak nie na tematy religijne...], ale jako że wiedziałam już, iż mam do czynienia ze Świadkami Jehowy, trochę chciałam mieć już ją za sobą, tym bardziej, że zostałam oderwana od swoich obowiązków i musiałam do nich szybko wracać. 
Sporo w ostatnim czasie mówiło się w RTE1 na temat Świadków Jehowy, a konkretnie o okrutnym ostracyźmie, któremu bezwzględnie poddawani są ci, którzy zdecydowali się opuścić szeregi tego zboru, nie wiem więc, czy wizyta u mnie była zupełnie przypadkowa czy też wchodziła w plan ocieplania wizerunku tej religijnej grupy, ale jeśli tak, to muszę przyznać, że okazała się być iście sprytnym pomysłem, wszak parafrazując słowa niegdysiejszej Miss Polonii, Ewy Wachowicz, "staruszkom się nie odmawia!". Zwłaszcza tym, które przybierają postać kameleona i pozorują na Twoją ukochaną babcię. 
Jeśli chodzi o religię, to staram się być neutralna jak Irlandia i Tybet w czasie II Wojny Światowej, a do tego tolerancyjna na wierzenia innych. W głębi swojego naiwnego serca chcę bowiem wierzyć w karmę - w to, że wszystkie wyrządzone przez nas uczynki, wracają do nas niczym bumerang. I albo robią ci dobrze, albo boleśnie kąsają po tyłku. 
Problem pojawia się wtedy, kiedy karma, najwidoczniej skonsternowana i zagubiona,  wraca i kąsa nie ten tyłek, co trzeba. 
Jest taki piękny i dość optymistyczny cytat mówiący o tym, że "świat jest pełen dobrych ludzi. Jeśli nie możesz na żadnego z nich trafić, bądź jednym z nich". A zatem ja zawsze starałam się - w większym bądź mniejszym stopniu - nim być. Pożyczone rzeczy oddawałam, nie swoich nie brałam. Zagubione telefony, portfele i listy z radością oddawałam ich prawowitym właścicielom, wychodząc z założenia: "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". I chyba też po cichutku licząc, że kiedyś będę zbierać owoce tego, co posiałam. 
Wszyscy ci, którzy należą do programu lojalnościowego Tesco, wiedzą, że przysyła ono swoim członkom kupony w różnej kwocie - w zależności od tego, ile swoich ciężko zarobionych pieniędzy klienci wydali we wspomnianym sklepie. Termin wysyłki ostatnich kuponów przypadał gdzieś na początek sierpnia.
Dni i tygodnie jednak mijały, przeistaczały się w kolejne miesiące, a moje oczekiwane kupony nie docierały, co zaczęło mnie już nieco irytować, bo skrupulatnie je zbieram, by później zamienić na wejściówki do atrakcji turystycznych bądź na bilety promowe Irish Ferries. 
Podpytałam przy tym znajomą, która też należy do tego programu, i moje obawy zostały potwierdzone: "A daj spokój, już dawno przyszły! Ale nie martw się, jeśli jeszcze ich nie dostałaś. Oni co jakiś czas ponownie je wysyłają, jeśli ich nie wykorzystasz".
Starałam się zatem nie martwić, aczkolwiek coraz bardziej docierało do mnie, że zawinił nasz listonosz, któremu już niejednokrotnie zdarzało się dostarczyć nam cudze listy, szczęśliwie zaś w obrębie tego samego miasta, więc zawsze je oddawaliśmy właściwym adresatom. Albo po prostu wrzucaliśmy ponownie do skrzynki w nadziei, że tym razem nie trafią w nasze ręce. 
Szkoda, że to najwyraźniej nie działa w drugą stronę. 
W miniony piątek, w obliczu powoli zbliżającego się terminu kolejnej kwartalnej wysyłki kuponów, powiedziałam sobie "enough is enough!". Choć nie cierpię tego robić, chwyciłam za telefon i wybrałam numer infolinii Tesco, by zgłosić długo przeterminowany problem. Po przeprawie z automatem i cierpliwym odsłuchaniu przymusowej muzyczki, wreszcie udało mi się połączyć z człowiekiem z krwi i kości, a konkretnie z kobietą mówiącą piękną irlandzką odmianą angielszczyzny. 
Zachęcona tym faktem wyznałam jak księdzu na spowiedzi to, co leżało mi na wątrobie. Pani była sympatyczna, ale średnio pomocna. Dowiedziałam się od niej jednej ciekawej rzeczy. Otóż po wstukaniu magicznych fraz w swoim systemie moja rozmówczyni stwierdziła, że kupony już dawno temu wykorzystano w moim lokalnym sklepie, na co ja zareagowałam zszokowanym i mało inteligentnym: "What??? But... How? How is that even possible?!" Niczego bowiem nie byłam w swoim życiu tak pewna, jak tego, że wspomnianych kuponów nigdy nie dostałam, a co za tym idzie - nie mogłam wykorzystać. Ręczyłam też tutaj za Połówka, bo jestem w 100% pewna, że nigdy by ich nie tknął, nie konsultując tego wcześniej ze mną. 
Irlandka wzięła jedynie ode mnie "kod pocztowy", eircode, aby zaktualizować moje dane i w przyszłości uniknąć wpadki z dostarczeniem listu pod zły adres, choć prawdę powiedziawszy nie wiem, jak eircode ma pozytywnie wpłynąć na naszego zakochanego i rozkojarzonego listonosza. 
Fuck me! - zaklęłam siarczyście, sama do siebie, kiedy już nieco ochłonęłam po rozmowie i kiedy uświadomiłam sobie, co to dla mnie oznacza. A oznaczało ciąg dalszy problemów. 
Zalogowałam się więc na swoje konto lojalnościowe i tam na własne oczy zobaczyłam to, co chwilę wcześniej usłyszałam - wspomniane kupony, w wysokości 20€, widniały czarno na białym jako wykorzystane. W pewien sierpniowy wtorek. Nie żebym zwątpiła w swoją poczytalność - zdecydowałam się jednak sprawdzić też historię transakcji odbytych w sierpniu, by zobaczyć, czy byłam tego konkretnego dnia w sklepie, a jeśli tak, to ile wydałam i ile punktów za to dostałam. Czy muszę pisać, że mnie tam wtedy nie było? 
Może gdyby chodziło o parę euro, machnęłabym ręką na całą sprawę i zapomniała o niej tak szybko jak ludzie o swoich postanowieniach noworocznych. Prawdę powiedziawszy szkoda mi jednak było tych 20 euro, bo dzięki uprzejmości Tesco mogłabym je w przyszłości zamienić na bilet promowy o wartości 80€. 
A więc powtórka z rozrywki: telefon do Tesco, słuchanie muzyczki, ziewanie w oczekiwaniu na kogoś z obsługi klienta i ciche prośby o to, bym trafiła na tę samą osobę, co oszczędziłoby mi wyłuszczania całej sprawy od A do Z. 
Los jednak chciał, że tym razem trafiłam na Irlandczyka, który niespodziewanie okazał się być bardziej pomocny niż jego koleżanka, bo kiedy wyjaśniłam swój problem i zapytałam, jakie opcje mi pozostały w tej sytuacji, usłyszałam coś, co przywróciło mi wiarę w ludzi: jako gest dobrej woli dostanę rekompensatę w postaci punktów, które zostaną następnie zamienione na kupony na wspomnianą wcześniej kwotę.
Ucieszyłam się, nie powiem, ale muszę też przyznać, że przez cały czas trwania obydwu rozmów, czułam się jak wyłudzaczka i oszustka, która postanowiła zużyć swoje kupony, a potem udawać głupa i wyciągać rękę po więcej. 
I żeby była jasność, nie piszę o tym tutaj, żeby podsunąć Wam pod nos gotową receptę pod tytułem: "Jak wydymać Freda?" ;) Bardzo ładnie Was proszę, jeśli kiedyś dostaniecie kopertę z logo Tesco, albo jakąkolwiek inną, zaadresowaną na kogoś innego, oddajcie ją właścicielowi.     

10 komentarzy:

  1. No prosze, dotad sadzilem ze te wszystkie usmiechajace sie do mnie staruszki z sympatii, prowokowane moim wrodzonym urokiem, tak mile sa, a to najpewniej rowniez ukryte agentki... ;)
    Fajnie ze pozytywnie sie to wszystko u Ciebie skonczylo :)

    Pozdrawiam cieplo,
    P.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, jestem pewna, że w Twoim przypadku, Peadair, jest to zasługa tylko i wyłącznie nieodpartego uroku osobistego! Ciężko obwiniać staruszki o to, że nie mogą się oprzeć szarmanckiego młodzianowi! ;)

      Wszystko dobre, co się dobrze kończy! :)

      Ja również pozdrawiam Cię serdecznie i życzę miłej niedzieli :) Długi weekend coraz bliżej! :)

      Usuń
  2. Ja na szczęście nie mam słabości do staruszek ;) Nigdy babci nie miałam, więc nie kojarzą mi się. Domokrążcą i świadkom Jehowy zawsze mówię, że nie jest zainteresowana. Ale np. mój śp. dziadek jak miał czas i ochotę to zapraszał ich na rozmowę i miałam okazję się temu przysłuchiwać. Otóż mój dziadek był w stanie podważyć wszystkie argumenty stawiane przez swoich rozmówców i zawsze świadkowie Jehowy wychodzili od niego w pośpiechu i popłochu i nigdy więcej te same osoby się nie pojawiały. Robił to zawsze kulturalnie i zawsze chwytał ich za słówka i wyłapywał każde potknięcie.
    Ogólnie jestem asertywna, nie mam problemów zadzwonić i dowiedzieć się coś w swojej sprawie. Wszystkiego się można nauczyć - asertywności też :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja miałam dwie, teraz mam jedną, ale tylko ta wspomniana była moją ukochaną babcią, a ja jej wnuczką :) Miała w sobie ogromnie dużo ciepła i miłości. To była jedna z nielicznych osób, za którymi naprawdę tęskniłam po wyjeździe z Polski. Co prawda do jej śmierci utrzymywałyśmy kontakt listowny, ale to jednak była tylko namiastka tego, co miałyśmy kiedyś "na co dzień".

      Słyszałam o ludziach, którzy mają takie hobby, ale sama chyba bym tak nie potrafiła :)

      Prawda, to umiejętność, którą można nabyć, ale zarazem dość szerokie pojęcie. Z niektórymi jej aspektami nie mam problemu, ale odmawiania jednak nie lubię, wolę iść ludziom na rękę. Głównie dlatego, że dość ważna jest dla mnie wspomniana w poście dewiza "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe".

      Co do rozmów, zwłaszcza tych odbywanych w obcym języku, to nie jest to coś, do czego bym się rwała. Jeśli jednak muszę, dzwonię i załatwiam. W samym tylko minionym tygodniu miałam kilka takich telefonów, a jeszcze parę przede mną...

      Dziękuję za komentarz, strasznie cicho tu było ;)

      Usuń
  3. Cześć Kochana Taito!

    Jak tam sobota? Muszę Ci powiedzieć w sekrecie, że ze Świadkami Jehowy można sobie bardzo łatwo poradzić. Oni nie znają zbyt dobrze Pisma Świętego. Ich wiedza ogranicza się jedynie do wybiórczych cytatów, zatem gdyby spotkali wprawionego egzegetę-wialiby, gdzie pieprz rośnie. Rozumiem, że sytuacja patowa, bo staruszka i wogóle, ale znając siebie grzecznie i kulturalnie bym odmówiła tej dyskusji.

    Jeden z sąsiadów należy do Świadków Jehowy, kiedy mój tata leżał w szpitalu, spotkaliśmy się przed blokiem i mówi do mnie tak: bo wiesz, studiowałaś teologię, masz wiedzę, ale jednego Ci brakuje-nie masz Ducha Świętego. Myślałam, że padnę:D No sama zobacz jak to brzmi:P

    Lubię sobie czasami z nim porozmawiać jak idę na spacer z psem, jednak uratowały mnie zakupy. Powiedziałam, że jest sobota, wykupią mi wszystkie owoce w sklepie, więc muszę pędzić:D

    Co do kuponów kiepska sprawa. Nigdy nie ogarniam rozumem, kiedy ludzie zachowują się tak fatalnie, wiesz? Wczoraj u mnie w pracy recepcjonistki przyniosły komplety sztućców, bo kuchnia jest cudownie wypasiona, ale okazuje się, że ktoś wynosi sztućce i talerze...Serio?

    Mam nadzieję, że kupony dotarły i jesteś szczęśliwa! Udanej soboty i weekendu:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, Rose! Jak miło Cię tu widzieć!

      Nie wiem, co dziś ze mną jest nie tak, ale jesteś już drugą osobą, która wspomina mi coś o sobocie, a ja myślę sobie "Co?! Jaka sobota? Przecież niedziela jest!" :) U nas długi weekend - do pracy wracam dopiero we wtorek - a do tego niesamowicie pogodny i piękny.

      Tak też robię, kiedy już natrafiam na nich albo innych domokrążców.

      Sąsiad ma niezły tupet! Jak tak w ogóle można?!

      Jak ja dobrze Cię rozumiem! Nigdy bowiem do głowy mi nie przyszło, że ten mój list został otwarty, a kupony wykorzystane! Tym bardziej, że w teorii są one tylko i wyłącznie na okaziciela - powinny być wykorzystane z kartą o tym samym numerze, na jaki zostały wystawione. Domyślam się jednak, że ktoś wykorzystał je na kasie samoobsługowej, bo tam można robić takie numery, o czym zresztą kiedyś dumnie poinformowała mnie polska znajoma - jej syn dzięki temu "kupił" rzeczy, za które nie zapłacił. Gdybyś widziała tę matczyną dumę w oczach!

      Kochana, w pracy u Połówka nie takie rzeczy się działy! Jego bardzo dobra znajoma [na szczęście tym razem nie Polka] regularnie zabierała z kantyny i łazienki przeróżne rzeczy - od sztućców [bo IKEA za daleko i nie ma, kiedy do niej podjechać...], poprzez mleko i mydło w płynie... A do tego regularne klepanie w tyłek kobiet przez napalonych facetów i "afery toaletowe". Przechodzi to moje pojęcie! Niby dorośli i wykształceni ludzie, a jednocześnie tacy... głupi?

      Kupony nie dotarły, ale Pan Irlandczyk dotrzymał słowa i już mam na koncie ich równowartość, jestem zatem niesamowicie usatysfakcjonowana takim rozwiązaniem.

      Dziękuję i wzajemnie! :)

      Usuń
    2. Chcesz powiedzieć, że zamiast "wczorajsza", jesteś "jutrzejsza"?:D Nie bądź taka hop do przodu:P

      Szczęściara. Niech zgadnę! Trick or treat?:D

      Nie wiem jak tak można. Trochę mnie zatkało, ale ludzie są różni...Co zrobić...

      No proszę, jacy ludzie bywają cwani. Wiesz, ja zawsze sobie w takich momentach myślę, że karma wraca.

      No właśnie, jak to jest z tą głupotą? Kojarzy mi się tu taki mem z internetu z pytaniem: to naprawdę ten plemnik, który wygrał?;)

      Cieszę się, że wszystko dobrze się rozwiązało!

      Miłego tygodnia Taito.

      Usuń
    3. Dzisiaj, dla równowagi, byłam mocno "wczorajsza", bo po tym długim weekendzie i pierwszym dniu pracy w tym tygodniu wydawało mi się, że mamy dziś poniedziałek, a to już przecież wtorek [yippee!] i kolejny weekend coraz bliżej! :)

      O nie! Właśnie mi uświadomiłaś, że niebezpiecznie się zbliża trick-or-treating, a ja nie mam w domu nic słodkiego... poza cukrem :) Znów będę musiała się zabunkrować w ciemnym domu ;)

      Haha, dokładnie! Aż się niekiedy nie chce wierzyć, że to właśnie ten plemnik wygrał wyścig o życie ;)


      Usuń
  4. Sokole Oko

    Świadkowie Jehowy to temat bez dna. Kiedyś nawet interesowałam się czy można jakoś zgłosić albo zastrzec żeby nie pukali i nie dzwonili do drzwi bo też nie lubię odmawiać i spławiać. No ale się nie da tak zrobić. Generalnie nie wiem jak ten ich system działa poza tym, że ich uzależnia od "wspólnoty" ale zastanawia mnie zawsze, że od wielu lat stoją z tymi swoimi gazetkami prawie na każdym skrzyżowaniu i mają już na tych stojakach u nas aż 3 języczne wersje i nikt tego nie bierze. Przez lata nie widziałam, żeby choć jedna osoba się zainteresowała. Zatem skąd biorą kasę na te broszury i po co je tłuką w takich nakładach jak im to nie schodzi. kto na to daje kasę ? mają tam ponoć dyżury inni chodzą po domach inni stoją na ulicy z gazetami a jeszcze inni coś tam innego robią. U mnie niedaleko kiedyś powstawał ich zbór to budowali go w czynie społecznym własnymi rękami. To dopiero była ciekawostka. Generalnie omijam bo im współczuję trochę. Też słyszałam, że ciężko się od nich uwolnić strasznie manipulują ludźmi. Stąd są podciągani pod sektę.

    Co do takich kopert to u mnie w domu jak coś się takiego trafia to zostawiamy to listonoszowi na skrzynkach i on to potem zabiera z powrotem jeśli to nie jest z naszego bloku tylko pomyłka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyobraź sobie, że w przeszłości mieliśmy takie sytuacje, kiedy otwieraliśmy drzwi, a Świadkowie Jehowy od razu witali nas swojskim "dzień dobry!", mimo że po raz pierwszy widzieliśmy ich na oczy. Wyglądało to tak, jakby mieli dostęp do danych Polaków zamieszkujących nasze miasto i celowo ich targetowali. W ogóle to odnoszę wrażenie, że jest ich tu całkiem sporo, bo nawet mają swoją siedzibę.

      Tak, muszą "głosić słowo boże" i nauczać, stąd te wizyty. I prawda - mają nie najlepszą opinię.

      Rzadko widuję naszego listonosza, bo całymi dniami jestem w pracy, dlatego zwyczajnie wygodniej wrzucić mi taki list do skrzynki pocztowej, którą mam po drodze do pracy, bądź zanieść pod wskazany adres. Ja mieszkam w domu, więc zostawianie listów na skrzynce nie wchodzi w grę :)

      Usuń