poniedziałek, 30 grudnia 2019

When Everything Comes To An End

Z reguły jestem tą, która co roku ubolewa nad tym, że stary właśnie odchodzi do przeszłości, a nowy nieubłaganie nadciąga. Ale ponieważ od każdej reguły są wyjątki, to w tym roku zamiast uderzać w melodramatyczne tony, chlipać "zostań, proszę!", wypycham go bezceremonialnie za drzwi z pożegnalnym "idź precz, dziadu!", którego nie powstydziłby się sam Kaczyński. 
Wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że stary rok szybko skumał, iż nie może liczyć ani na moje łzy spowodowane nieuchronnym rozstaniem, ani na współczucie i postanowił w ramach zemsty dać mi nieźle popalić, a wszystko to w myśl zasady "chciałaś mnie zapomnieć?! To ja już sprawię, że mnie popamiętasz do końca życia!" ;)
Najpierw sprytnie uśpił moją czujność, a kiedy już naiwnie uwierzyłam, że wyczerpałam już roczny limit pecha per capita, on zaczął podstawiać mi kolejne świnie. 
Świnia numer jeden przybiera niepozorną formę nowiutkich butów, które infantylnie postanawiam założyć na mój wyjazd do Mayo. Piękne, skórzane, wygodne, ale tylko przez jeden dzień. I tylko wtedy, kiedy się w nich siedzi. Drugiego dnia mojego pobytu pokazują swoje pazurki/racice i drapią mi pięty do krwi, przez co do domu wracam ze "stygmatami", ale w żaden sposób nie czuję się przez to ani błogosławiona, ani wyróżniona, ani bliżej Boga. Przez kolejne dni mam za to ochotę odciąć sobie stopy. Myślę, że ból byłby porównywalny. 
Macie taką koleżankę, która wychodząc z domu, zakłada płaskie buty do jazdy w samochodzie, a tuż przed pracą zmienia je w zabójcze i eleganckie szpile? 
Ja nią nie jestem. 
Na czas dojazdu do pracy codziennie zakładam wyjściową i normalną parę, ale jak tylko do niej docieram, z ulgą wyjmuję z mojej przepastnej torby... cloggsy, okrzyknięte przez niektórych najbrzydszymi butami ever, i z wyrazem nieopisanej ulgi zakładam na swoje obolałe stopy, mając gdzieś to, że ich błękit pasuje do mojego czarnego "uniformu" mniej więcej tak samo jak nieskalana myślą gęba "dresa" do neonowo różowego MINI Coopera.  Tak jak ten wspomniany "dres" stawiam jednak na wygodę. 
Moje jakże gustowne obuwie nie uchodzi uwadze Matki Przełożonej:
- Nigdy cię nie widziałam w cloggsach! - stwierdza, wymownie rzucając okiem na moje brzydactwa. Lubisz cloggsy?
- Kocham cloggsy! Szczególnie od momentu, w którym nabawiłam się paskudnych odcisków i nie mogę chodzić w żadnych butach z zabudowanymi piętami! - odpowiadam pół żartem, pół serio. 
Świnia numer dwa przybiera postać biblijnego potopu. Ja od zawsze wiedziałam, że kiedyś dopadnie mnie ręka Boska za wszystkie bezeceństwa, których dokonałam, ale nie sądziłam, że przyjmie ona formę powodzi. 
W ostatni piątek przed świętami wracam do domu, otwieram drzwi do kuchni, a tam wielka kałuża wody, powiększająca się z każdą sekundą, jako że... sufit przecieka. Biorąc pod uwagę ilość wody na podłodze, musiał zacząć przeciekać rano, niedługo po moim wyjściu do pracy. To nie jego pierwszy numer, wiem zatem, co mam robić, bo moja sympatyczna landlady mnie odpowiednio przeszkoliła. Mam nie zwlekać i nie patrzeć, czy to "świątek, piątek czy niedziela" tylko od razu ją informować. Dzwonię więc, mimo że domyślam się, iż pewnie jeszcze jest na uczelni, i z góry przepraszam za bycie posłańcem przynoszącym złe wieści, no ale... sama chciała. 
- Jesteś pewna, że to ten sam problem, co kiedyś? - pyta - a ja z pełnym przekonaniem odpowiadam, że to na bank to samo, mimo iż nie mam zielonego pojęcia o hydraulice. Jestem jednak stuprocentową Polką, a wiadomo, że Polak jest ekspertem w każdej dziedzinie życia. Jeśli coś jednak wygląda jak kaczka, chodzi jak kaczka, to po prostu musi być kaczką! 
Zdając się na moją "fachową" diagnozę o łazience zalewającej kuchnię, mówi, że zaraz skontaktuje się z Michaelem, złotą rączką, i oddzwoni. 

Michael, zgodnie z jej zapowiedzią i przepowiednią jego GPS-a, pojawia się tuż przed szóstą, wita serdecznie i, nie tracąc czasu, od razu udaje na pięterko, jakby był moim współlokatorem i świetnie orientował się w zakamarkach tego domu. W połowie schodów przystaje jednak, bo natrafia na moją małą kotkę, stwierdza "jaka śliczna kicia!" i zaczyna ją głaskać. Widok mężczyzn z czułością traktujących zwierzęta zawsze mnie rozczula, więc nie inaczej jest tym razem. Michael to ktoś, kto spokojnie mógłby robić za żywą definicję "gentle giant", i jakoś tak nie spodziewałam się po nim takiej wylewności w stosunku do mojego kota. 

Nieświadom tego, że właśnie nieopatrznie rozwiązał mi język, idzie do łazienki, ja go zasypuję kolejnymi pytaniami o zwierzęta, zamiast zamilknąć i pozwolić zająć się robotą, a sufit nadal cieknie... Na szczęście przestaje niedługo po tym, jak Michael odjeżdża i zostawia mnie z przekonaniem, by nigdy, przenigdy, nie układać w kuchni paneli. Może i dają fajny przytulny klimat, ale są cholernie niepraktyczne. 
Świnia numer trzy przybiera postać karmy. Bynajmniej nie takiej dla kotów. Jednego dnia wysłuchuję bowiem narzekań Matki Przełożonej na "strasznie bolące gardło", myśląc sobie przy okazji "taaa, każda wymówka jest dobra, by nie pracować i wszystko zrzucić na mnie", a na drugi dzień... sama budzę się z potwornym bólem gardła, który każe mi w ciągu kilku kolejnych dni przetestować wszystkie dostępne sposoby na jego pozbycie, a przy okazji zweryfikować swoje cyniczne nastawienie do życia. Mam na to aż za dużo czasu. Nie śpię bowiem w nocy, bo oczywiście żadne domowe płukanki, pastylki do ssania, tabletki, proszki i inne Bóg-wie-co  nie działają na takiego mutanta jak ja. 
Rozumiecie już, dlaczego nie mogę doczekać się nowego roku? 
***
Stary nie był zły - do takiego wniosku doszłam, kiedy ostatnio leżałam sobie w łóżku i robiłam szybkie podsumowanie minionych miesięcy. Zdziwiłam się, kiedy odkryłam, że tylko przez pięć miesięcy w roku nie byłam na żadnej wycieczce, a przez pozostałe siedem podróżowałam, i to nawet po kilka razy w miesiącu. Satysfakcjonujący wynik! 
Przeczytałam "jedynie" 50 książek, czyli dokładnie o dziesięć mniej niż w tamtym roku, i choć pewnie mogłabym spokojnie dobić do takiego samego wyniku, jaki miałam w 2018, pod koniec roku po prostu odpuściłam czytanie. 
Do nowego roku jestem wyjątkowo entuzjastycznie nastawiona. Będzie się działo! Chcę też, po raz pierwszy w życiu, zrobić swoją "mapę marzeń", by przekonać się, czy i jak to działa ;) Najpierw muszę jednak znaleźć odpowiednią "kanwę". 
Postanowienia noworoczne? Jedno już mam, a jakże! Ograniczyć nadużywanie "Jaysus!", do czego natchnął mnie sam szef ;) Nie ma bowiem bardziej płochliwej i pierzchliwej osoby ode mnie, o czym regularnie przekonują się wszyscy w mojej pracy, często - chcący i niechcący - mnie strasząc. Nie inaczej było nieco ponad tydzień temu, kiedy mój szef nagle zmaterializował się przede mną akurat wtedy, kiedy myślami byłam gdzieś daleko. 
- Jaysus! - zaprotestowałam z pretensją w głosie. 
- Czy ja usłyszałem z twoich ust bluzgę? - spytał. 
- To nie bluzga! 
- Bluzga! Oj, Taito, jestem rozczarowany twoim zachowaniem! Twoje standardy dramatycznie spadają w ostatnim czasie! - droczy się ze mną. 
- Zacznij nosić dzwonek na szyi, to przestanę bluzgać - odpłacam pięknym za nadobne, i wszyscy wybuchamy śmiechem. 
Ostatniego dnia pracy i tak wychodzę z niej obładowana prezentami, co nawet jest mi nieco nie na rękę, bo jadę prosto do Dublina, z kopertą wypchaną kilkoma stówami bonusu. Cóż, jeśli tak wygląda zapłata za niskie standardy, to ja jak najbardziej jestem skłonna jeszcze bardziej je obniżyć! ;) 
***
Świni numer cztery jeszcze nie odnotowano, chociaż, jak tak wytężam słuch, to mam wrażenie, że już słyszę jej radosne pochrumkiwania...
Przed jutrzejszym wyjazdem - tak na wszelki wypadek - podłożę wiadro od mopa pod miejsce, w którym przeciekał sufit. Strzeżonego Pan Bóg strzeże! 
A Wam, Moi Drodzy, chciałam z całego serca serdecznie podziękować, że spędziliście ten miniony rok właśnie ze mną. Za to, że byliście, czytaliście, komentowaliście i słaliście maile. Za to, że pomimo mojej nieregularności w publikowaniu nowych wpisów, regularnie mnie mobilizowaliście do tworzenia tego bloga. Z pełnym przekonaniem stwierdzam, że bez Was by go nie było. Zwyczajnie by mi się nie chciało pisać, gdybyście nie komentowali i nie wchodzili ze mną w interakcję. 
Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz serdecznie Wam dziękuję za Waszą obecność! Jesteście najlepszymi Czytelnikami, jakich można mieć! I powiem Wam, że z niewielu rzeczy w swoim życiu jestem dumna. Jestem jednak niesłychanie dumna z tego, że udało mi się zgromadzić wokół siebie tak fantastycznych ludzi jak Wy! Każde z Was jest tak ciekawe i niepowtarzalne! Macie barwne charaktery i zainteresowania, przez co tworzycie wyjątkowy kalejdoskop postaci. 
Życzę Wam wszystkiego najlepszego na ten nadchodzący rok - niech spełnią się wszystkie Wasze marzenia! I obyśmy za kolejne dwanaście miesięcy spotkali się w takim samym - albo nawet poszerzonym! - gronie :)
Wasza Taita

sobota, 21 grudnia 2019

Kobieta, która jeździła koleją. Preludium

Jedno z kardynalnych praw Murphy'ego mówi, że jeśli coś może pójść nie tak, to z pewnością tak właśnie się stanie. 

W piątek trzynastego, kiedy to po trzynastu latach życia na wyspie po raz pierwszy zapakowałam się do irlandzkiego pociągu, odjeżdżającego niedługo po 13:30, WSZYSTKO mogło pójść nie tak. 
Ponieważ jednak jestem mniej więcej tak samo przesądna jak i religijna, to zrezygnowałam z całodniowej opcji modlenia się w domu z krucyfiksem w ręku (dla odżegnania pecha) na rzecz ekscytującej podróży koleją. 
Teraz jednak cofnijmy się na chwilę do przeszłości, nieco ponad dwa tygodnie wstecz, do momentu, który zainicjował tę moją podróż. 
Listopadowi i grudniowi bez wątpienia należy się ex aequo niechlubne miano najgorszych miesięcy w moim mijającym roku, choć i one wniosły nieco dobrego do mojego życia. 
Przede wszystkim to właśnie jednego późnolistopadowego dnia, kiedy tak desperacko pragnęłam, by spotkało mnie coś dobrego, usłyszałam w radiu zapowiedź koncertu Walking On Cars - świetnego irlandzkiego zespołu, do którego zapałałam ogromną sympatią dobre kilka lat temu - i w ułamku sekundy zrozumiałam, że oto dostałam odpowiedź na moje pragnienia.  
"O tak, Patrick Sheehy jest teraz tym, czego mi potrzeba!" - pomyślałam. Nietuzinkowy głos wokalisty WoC przypadł mi do gustu od pierwszego momentu, kiedy go usłyszałam. Nie tylko dlatego, że miał fajną i oryginalną barwę, ale też dlatego, że w jakiś niezrozumiały sposób zawsze działał na mnie niesamowicie pozytywnie. Relaksował, wyciszał i uspokajał. Sprawiał, że wszystko wokół przestawało na chwilę istnieć i mieć jakiekolwiek znaczenie. Miał magiczne właściwości niczym czarodziejski flet z opery Mozarta. Uzdrawiał i oczyszczał duszę. 
Zatapianie się w muzyce tej grupy zawsze było dla mnie niezawodną formą katharsis. Bez względu na to w jakim stopniu byłam utaplana w metaforycznym błocie, po oczyszczającej sesji z Walking On Cars czułam się nie tylko nieskazitelnie czysta, ale dodatkowo naładowana pozytywnymi emocjami. 
I mając to powyższe na uwadze zapragnęłam znaleźć się na tym koncercie. Bardzo wyraźnie pamiętałam bowiem ten moment, kiedy po raz pierwszy taka myśl przeszła mi przez głowę. A było to dawno, dawno temu w czasie oglądania filmiku z grudniowego występu Walking On Cars w dublińskiej katedrze Christ Church. Ta odsłuchiwana wersja "Winter Song" tak bardzo przypadła mi do gustu, że w kulminacyjnym momencie, kiedy Patrick z przejęciem i zaangażowaniem wyśpiewywał "Is love alive? Is love alive?", autentycznie miałam ciary i z zazdrością pożerałam wzrokiem każdego, kto siedział w tamtym momencie w tym kameralnym pomieszczeniu, w jakże nastrojowej atmosferze, i miał okazję słyszeć to na żywo. 
Dlatego na parę dni znalazłam się w kropce. Chciałam, ale też bałam się. Wyszło przy okazji, że noszę w sobie więcej negatywnych polskich naleciałości, niż bym chciała - nie miałam bowiem nikogo, z kim mogłabym pojechać na ten koncert i bałam się, jak to będzie. To słynne "co powiedzą/pomyślą inni?" nie dawało mi spokoju. "Wyjdę na no-life'a i losera" - zadręczałam się w myślach, choć nie sprawiało mi to żadnej przyjemności. 
Galway i Dublin, dwa miasta, do których miałabym najbliżej na koncert i najmniejszy problem z transportem, nie wchodziły w grę. Galway było już wyprzedane, a występ w Dublinie pechowo miał odbyć się w sylwestra, którego to miałam spędzać na zachodzie wyspy, w grę wchodził zatem albo Castlebar albo Killarney, gdzie zostało już niewiele biletów. 
Mimo że już wtedy moje opcje były mocno okrojone, nie wykupiłam wstępu ani tego samego dnia, ani następnego, bo musiałam przespać się z "problemem". 
Spałam z nim przez kilka nocy, aż wreszcie poszłam po rozum do głowy. Przyjęcie optyki "ah, fuck it!", będącej odpowiednikiem polskiego "tumiwisizmu", było najlepszym, co mogłam wtedy dla siebie zrobić. 
Późno, bo późno (blondynki z IQ kostki brukowej tak już mają...), ale zrozumiałam, że w zasadzie to nie interesuje mnie to, co ktoś obcy pomyśli sobie o mnie. Ktoś weźmie mnie za samotną i godną pożałowania nieudacznicę? So be it! Be my guest! 
Z dewizą "ah, fuck it!" egzystencja staje się znacznie łatwiejsza (szkoda, że Syzyf tego nie wiedział - o ile przyjemniej mógłby spędzić resztę swojego życia!), ja sama zresztą czuję się, jakbym właśnie zrzuciła okowy albo chociaż stukilogramowy głaz. 
Bez konsultacji z szefem (bo co mi zrobi?) kupuję bilet na piątkowy koncert w Castlebar, mimo że mam być tego dnia w pracy (priorytety!), a także rezerwuję nocleg w hotelu Ellison, znajdującym się tuż koło "sali koncertowej", choć doskonale zdaję sobie sprawę, że za niego przepłacam i pokój pewnie nie będzie tego wart. W głowie rozbrzmiewa mi za to slogan reklamowy jednej z kosmetycznych firm "ponieważ jesteś tego warta!", a moje ego, słysząc go, ochoczo potakuje i podszeptuje: "jeśli sama o siebie nie zadbasz, nikt tego nie zrobi!". Macham więc ręką na sztucznie wywindowaną cenę, prawie czterokrotność mojego biletu na koncert, wychodząc z założenia, że choć Castlebar nie jest Kapsztadem, a twórcy list "iluś tam najniebezpieczniejszych miast na świecie" zapewne nigdy o nim nie słyszeli, to jednak nie chcę bardziej kusić losu - to ciągle piątek trzynastego ;) - i włóczyć się przed północą samotnie po mieście. 
W piątek trzynastego, kiedy to po trzynastu latach życia na wyspie po raz pierwszy zapakowałam się do irlandzkiego pociągu, odjeżdżającego niedługo po 13:30, WSZYSTKO mogło pójść nie tak...

piątek, 13 grudnia 2019

Riders On The Storm - Inishmaan 3/3



Happy Hooker zaanonsowała swoje przybicie do kei Inisheer głośnym i nieprzyjemnym odgłosem stali zderzającej się z betonem. Coś ewidentnie poszło nie tak przy cumowaniu. Oczami wyobraźni zobaczyłam szramę w jej burcie, jaką pozostawiła po sobie góra lodowa w Titanicu i już miałam się zacząć rozglądać za wodą gwałtownie wdzierającą się na pokład i obmywającą mi stopy. Kilkadziesiąt sekund później nasz bosman tylko dorzucił drewna do ognia, jeszcze bardziej rozpalając moje absurdalne wyobrażenia, wrzeszcząc: "Zaraz będziemy wysiadać i zmieniać statek!", zachowując przy tym powód takiego postępowania dla siebie, co wcale, ale to wcale mnie nie ucieszyło.

Tego zimnego i mrocznego popołudnia port na Inisheer, najmniejszej z trzech Wysp Aran, przypominał  najbardziej ruchliwy dworzec. Mógłby stawać w szranki z ruchem na Marszałkowskiej. Po opuszczeniu pokładu naszej łajby dołączyliśmy do sporej gromady innych nieszczęśników stojących na nabrzeżu i czekających na kolejny etap swojej podróży. Uderzyła mnie wtedy spora liczba turystów. Pomyślałam sobie wówczas, że skoro późną jesienią tak to wygląda, to nie chcę wiedzieć, co dzieje się tutaj w szczycie sezonu. I że Inishmaan chyba faktycznie traktowana jest po macoszemu, bo tam mieliśmy całą wyspę dla siebie. 

Już na pierwszy rzut oka widać, że pochodzimy z różnych stron świata i słychać, że tworzymy swoistą wieżę Babel, ale pomimo tego, że porozumiewamy się w przeróżnych językach, instynktownie zbijamy się w jedną wielką grupę, jak gdyby doskonale zdając sobie sprawę, że w kupie nie tylko raźniej, ale przede wszystkim cieplej. A ciepło to teraz to, czego nam wszystkim potrzeba. 

Niestety nie wszystkim dane jest szybkie rozgrzanie zmarzniętych kości na pokładzie statku. Ten, który już stoi przy nabrzeżu, Doolin Express, okazuje się być promem dla innych podróżujących, o czym informuje nasz bosman i każe wszystkim pasażerom Happy Hooker cierpliwie czekać na przypłynięcie Star of Doolin. Czekamy więc i szczękamy zębami. I sama nie wiem, co jest gorsze. To oczekiwanie, czy może to, co następuje po nim, kiedy pierwszy prom odpływa, a jego miejsce zajmuje ten nasz nowy - Star of Doolin. 

Po uldze, którą początkowo odczułam na widok naszego statku, nie pozostało już nic. Jej miejsce szybko zajmuje strach. Nieco z przerażeniem przyglądam się całej operacji cumowania "Gwiazdy". Jej obsługa wyrzuca za burtę całkiem pokaźne boje cumownicze, pełniące funkcje odbijaczy, i łódź "zatrzymuje" się przy nabrzeżu. "Zatrzymuje" to tak naprawdę wielkie nadużycie semantyczne w tym przypadku. Problem w tym, że ona właśnie się nie zatrzymuje. Jest przypięta cumami do polerów na kei, ale jednocześnie jest daleka od bycia w spoczynku: wzburzone fale ciągle wprawiają ją w ruch. Łódź unosi się i opada, ale nie to jest w tym najgorsze. Ona dodatkowo przybliża się i oddala od pirsu, a wtedy, w tym drugim przypadku, dzieli ją od niego wielka dziura, którą trzeba pokonać, jako że nie ma żadnego pomostu łączącego łódź z nabrzeżem. I widok właśnie tej złowrogiej przepaści sprawia, że serce zaczyna mi niepokojąco walić, a w myślach gorączkowo powtarzam "Oh, my God!", zastanawiając się jednocześnie, jak ja wejdę na jej pokład. 

Zresztą nie tylko mnie ona przeraża. Rozładunek "Gwiazdy", którą zdążyłam już w myślach przechrzcić na "Perpetuum mobile", trwa już dobre kilka minut, kiedy nadchodzi kolej małego białego maltańczyka, pupilka któregoś z pasażerów. Piesek wesoło i żwawo pędzi do wyjścia, ale kiedy przed jego oczami rozpościera się przepaść większa niż długość jego ciała, zapiera się wszystkimi łapami i gwałtownie hamuje. Tu jednak do akcji wkracza nasz bosman, łapie go od tyłu, błyskawicznie unosi i podaje w ręce kogoś, kto już bezpiecznie przebywa na nabrzeżu. 

Chcę być tym psem i mieć to już za sobą. Ale nie mam. 

Próbuję przemówić sobie do rozsądku, odepchnąć czarne wizje, w których wpadam do tej właśnie przepaści między łodzią a pirsem, i uspokoić łomoczące serce. I tu w myślach dziękuję Bogu za mężczyzn, bo widok załogi Doolin2Aran działa na moje nerwy niczym podwójna dawka relanium. Albo nawet ketamina - środek uspokajający dla koni. Widzę ich troskę o bezpieczeństwo pasażerów i powoli się uspokajam. Wkładają tyle zaangażowania w załadunek każdego turysty, młodego, starego, kobiet i mężczyzn, że nic nie może pójść źle. Dwóch mężczyzn z załogi dosłownie wciąga każdego na pokład. Jeden stoi po lewej, drugi po prawej stronie wejścia, równocześnie chwytają pasażerów za ręce i przyciągają ich do siebie na pokład "Gwiazdy". 

Kiedy zbliża się moja kolej, proszę w myślach, by pomyślne wiatry były po mojej stronie i łódź akurat znajdowała się blisko nabrzeża, bym nie musiała robić francuskiego szpagatu. Ze wszystkich sił próbuję też być ostoją spokoju, ale chyba jednak nie do końca udaje mi się zachować pokerową twarz i ukryć strach odmalowujący się w oczach, bo kiedy zbliżam się do pokładu "Gwiazdy" i mężczyzn wyciągających w moim kierunku ręce, ten, którego widzę pierwszy raz, mówi do mnie coś, co wydaje mi się wówczas szczytem absurdu: "don't jump!". Dlaczego, u licha, miałabym skakać?! - karcę go w myślach, ale chwilę później już rozgrzeszam. Z niejednego pieca chleb jadł i niejedno zapewne widział. A ludzie pod wpływem stresu działają naprawdę nielogicznie. Ja zresztą też, bo dłoń "mojego" bosmana, znanego mi z poprzedniego rejsu, wypuszczam o wiele za późno, posyłając mu na odchodne pełne wdzięczności spojrzenie. 

Uff, przeżyłam! 


Kiedy udaje mi się zająć fajną miejscówkę tuż przy oknie, czuję, że cały stres ze mnie spływa. I że teraz jest już z górki. I nie mylę się. Star of Doolin, będąca jednostką znacznie większą i nowocześniejszą niż Happy Hooker, a przede wszystkim wyposażoną w lepsze stabilizatory, zapewnia pasażerom bardziej komfortowe warunki rejsu i skutecznie chroni od mocnych przechyłów. Nikt już nie wymiotuje, nikt nie spisuje testamentu na kolanie, nikt nie dzwoni do bliskich, by się pożegnać, nikt nie jest zielony na twarzy i nikt nie ma wisielczego humoru. Ja jednak trochę żałuję, że "ostra jazda" z naszą Happy Hooker tak szybko się skończyła. Rejs jest bowiem zwyczajnie nudny, choć widoki - pogłębiający się zachód słońca - czynią go nieco przyjemniejszym i ciekawszym. 
 kamienne mury - cecha rozpoznawcza Aranów

Mam w sobie jednak za mało woli życia, by skorzystać z propozycji obsługi - która, ku mojemu zaskoczeniu, zawozi nas także pod klify Moheru i zatrzymuje się tam na krótki postój, by chętni mogli zrobić zdjęcia - i wyjść na górny pokład w celu lepszego podziwiania tego widoku. Zamiast tego robię to z głową opartą o chłodną szybę, marząc o jak najszybszym powrocie do domu, gorącej kąpieli i wygrzaniu pęcherza, który zaczął mi dokuczać już na wyspie.
 zawsze mnie bawi :) 

"Widoki są naprawdę ładne, ale jest okropnie zimno" - rzuca w naszym kierunku siedząca przed nami Francuzka, która dała się skusić namowie któregoś bosmana. "Wiem, że są. Już kiedyś byłam na takim rejsie" - odpowiadam jej w myślach, nie siląc się, by wypowiedzieć te zdania na głos. Jestem już w trybie oszczędzania energii, a po całym dniu systematycznego wychładzania organizmu, a dodatkowo niejedzenia i niepicia, mam jej już alarmująco mało. 

Resztką sił uśmiecham się za to, kiedy dobijamy do portu w Doolin, a ciemne niebo rozjaśniają... sztuczne ognie. Kolejna absurdalna rzecz, której się tego dnia nie spodziewałam! Nie wiem, kto to robi i dlaczego, ale miło jest być witanym w tak uroczysty sposób. 

Opuszczając pokład Star of Doolin - tym razem na szczęście w cywilizowany sposób, bo za pomocą pomostu - dziękuję naszemu bosmanowi za bycie tak uczynnym i pomocnym, a kiedy mężczyzna pyta, czy podobało mi się na Inishmaan i czy zamierzam tam wrócić, odpowiadam krótkim, ale stanowczym: "O tak, oczywiście!". 
 sklep i biblioteka - prawda, że proste? :)
 coraz rzadszy widok na wyspie

A kiedy chwilę później, już w czasie spaceru po betonowym molo, Połówek pyta, czemu skłamałam, ripostuję z takim samym przekonaniem i szczerością: "Nie skłamałam! Ja tam naprawdę zamierzam wrócić!"

***
Ktoś wyjątkowy i bliski mojemu sercu stwierdził kiedyś, że "Arany są fantastyczne, pozornie zwyczajne, a jednak nie do końca - jakby oderwane od rzeczywistości, jedną nogą w teraźniejszości, drugą zatrzymane gdzieś w połowie zeszłego wieku". To święta prawda jest, wiecie? 

 w oddali Inishmore, mój kolejny cel :)

Ten wyjazd nauczył mnie zasadniczo dwóch rzeczy. W miejscach takich jak to, "zatrzymanych gdzieś w połowie zeszłego wieku", "cash is king" - bez gotówki ani rusz. Wiem też już, że jeden niecały dzień poświęcony na zwiedzanie czy to Inisheer czy Inishmaan (najmniejszych z Wysp Aran) to zdecydowanie za krótko na to, by niespiesznie poznać je od podszewki, a właśnie na takim rodzaju poznania mi zależy. Każdy z moich powrotów łączyło bowiem to samo - jeden wielki niedosyt. Dlatego jestem pewna, że trzeci raz już nie popełnię tego samego błędu i na największą z wysp - Inishmore, którą do tej pory podziwiałam jedynie ze skalistego brzegu Inishmaan i kamiennego "Synge's Chair" - chciałabym pojechać na co najmniej dwa-trzy dni w nadziei, że okażą się one wystarczające do powolnego przemierzania wyspy w ciągu dnia i nocnego socjalizowania się z tubylcami w pubie. 


A gdybyście zastanawiali się, jak rozwiązałam sprawę z kustoszem muzeum, która ciążyła mi niczym kamień młyński u szyi, to już spieszę z odpowiedzią. Otóż dzięki temu, że mężczyzna dwa razy powtórzył swoje imię, doskonale je zapamiętałam, miałam jednak problem z pisownią, jako że znane mi były dwa zapisy: Kieran i Ciarán. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że Wyspy Aran uchodzą za bastion irlandzkości, postawiłam na tę drugą, gaelicką wersję i skorzystałam z dobrodziejstw wyszukiwarki, która dość sprawnie podsunęła mi link do strony, na której udało mi się go rozpoznać, a nawet uzyskać jego nazwisko. Potem już poszło łatwo: szybki list, wyjaśnienia i przeprosiny, banknot o nominale €10 (bo ciężko wysłać sześć euro w monetach...), koperta, znaczek, skrzynka... A skoro mam już czyste sumienie i nie jestem persona non grata, to teraz pozostaje mi jedynie odliczać dni do powrotu! :) 



piątek, 6 grudnia 2019

Riders On The Storm - Inishmaan 2/3



Posezonowy spacer po Inishmaan, choć niewątpliwie przyjemny, momentami przywoływał mi na myśl sceny z filmów katastroficznych. Miałam czasami wrażenie, że albo zaraz dojdzie tu do jakieś katastrofy, i dlatego wszyscy już się zabunkrowali, albo właśnie niedawno już do niej doszło, bo wyspa sprawiała wrażenie niemal opustoszałej i "wrogiej". Bez przyjaznych i uśmiechniętych twarzy, bez tubylców unoszących dłoń w geście pozdrowienia, bez śladu jakiejkolwiek aktywności ludzkiej. Ciche i spokojne domostwa, jak gdyby pozbawione żyjących w nich mieszkańców, milczące mury dzielące wyspę na niezliczoną liczbę pól i poletek, i tylko złowrogi wiatr świszczący koło ucha, nie odstępujący nas nawet na krok, niczym najwierniejszy pies.  

A skoro o psach mowa, to postawiłam sobie za punkt honoru zaprzyjaźnić się z każdym napotkanym czworonogiem, i swój plan zrealizowałam niemal w 100%. Nie należał on jednak do specjalnie trudnych, może jedynie do odrobinkę ryzykownych, bo los stawiał na mojej drodze same duże psy, w tym jednego odseparowanego od nas barierką i w tym przypadku przez chwilę się zawahałam, nie wiedząc, czy nie stracę rąk, jeśli wsunę je przez otwór i spróbuję pogłaskać czarnego, pokaźnego psa. Szczęśliwie jednak nawiązaliśmy nić porozumienia, bo chwilę później czworonóg narzekał już na swój los, zawodząc żałośnie, że my możemy tak po prostu odejść, a on musi pozostać na swoim posterunku. 

Poznałam też innego sympatycznego koleżkę, który choć utykał na swoją przednią lewą łapkę, to jednak był zdeterminowany, by do mnie dotrzeć i się przywitać. A także pożegnać, kiedy parę godzin później tą samą drogą maszerowaliśmy w stronę portu. To samo zresztą zrobił biedny i osamotniony osiołek, którego zaczepiłam w drodze z portu. Kiedy późnym popołudniem przechodziliśmy koło jego pastwiska, przybiegł się pożegnać, choć znajdował się na przeciwległym jego końcu i zawył niczym banshee, a mnie o mało co nie pękło serce, bo w tym jednym jęku zawarł się cały smutek jego osamotnionej egzystencji. 


A oto nieufny osobnik, który mnie zawiódł, i nie dał się skusić na darmowe pieszczoty. Trójbarwny kot, który przez sporą część dnia leżał zwinięty w kłębek koło chatki Synge'a, niczym Cerber strzegący wrót Hadesu, i wygrzewał się do słońca. I był tak samo przyjaźnie nastawiony do obcych jak wspomniany Cerber. 

Jedyny tubylec, z którym weszliśmy w bliższą interakcję, został w zasadzie przywołany przez nas samych i tylko dlatego mieliśmy okazję zamienić z nim kilka zdań. A zaczęło się od tego, że uparłam się na zwiedzenie uroczej chatki krytej strzechą, jednego z naprawdę niewielu zabytków na wyspie. Ta mała, biała chatka służyła w latach 1898-1902 jako wakacyjny domek dla Johna Millingtona Synge'a, irlandzkiego poety, pisarza i dramaturga, a do pobytu w tym miejscu zachęcił go jego kolega po fachu, nikt inny tylko sam William Butler Yeats. Umierający Synge rady posłuchał, zainspirował się historyjkami zasłyszanymi na wyspie, by pod ich wpływem stworzyć "Prowincjonalnego playboya", sztukę, z której chyba najbardziej jest znany i która to... spowodowała zamieszki po jej wystawieniu w dublińskim teatrze.  

Na chatkę uparłam się bynajmniej nie dlatego, że miałabym być fanką tego pisarza, chodziło mi bardziej o samą chęć zwiedzenia. Choć wyspa jest malutka, liczy jakieś 4 km długości i niecałe 3 szerokości, czas na niej płynął zdecydowanie zbyt szybko, zwłaszcza w naszym przypadku, kiedy mogliśmy liczyć tylko i wyłącznie na własne nogi. 

Godzina powrotu zbliżała się nieubłaganie i jasnym się stało, że to nasza ostatnia szansa na zwiedzanie tego zabytku, a raczej moja, bo Połówek od początku nie kwapił się do realizacji tego pomysłu. Wyciągnęłam więc najpierw mapkę, w którą zaopatrzył mnie sympatyczny pracownik promów Doolin2Aran, i na której to naskrobał mi numer telefonu, pod który miałam zadzwonić, żeby dostać klucz* do chatki Synge'a, a następnie wyciągnęłam otwartą dłoń w stronę Połówka, niczym chirurg do swojej pielęgniarki instrumentariuszki, prosząc go o jego telefon, bo mój leżał gdzieś w torebce schowanej z kolei na samym dnie plecaka i zwyczajnie nie chciało mi się w nim grzebać. 

Kiedy już dostałam to jakże niezbędne narzędzie do przeprowadzenia operacji pod tytułem "klucz", wystukałam na klawiaturze zapisany numer, by już po chwili rozmawiać z Irlandką i wyłuszczać jej sprawę, w której dzwonię. Kobieta obiecała, że zaraz skontaktuje się z kimś, kto nam otworzy drzwi do chatki, i za niedługo oddzwoni do nas. I wtedy - rychło w  czas! - nas oświeciło. Zadaliśmy sobie pytanie, które rzuciło na nas cień paniki. "A co jeśli za wstęp trzeba będzie zapłacić?!" Następujące po tym stwierdzeniu nerwowe obmacywanie swych ud w poszukiwaniu jakichkolwiek monet ukrytych w kieszeniach, niewiele zmieniło w naszej sytuacji, poza tym, że Połówkowi udało się wyczarować marne 2 euro.  

Niedługo później nasze obawy się potwierdziły. Mężczyzna, który przez dłuższą chwilę szarpał się od środka chatki z upierdliwym zamkiem w drzwiach, oznajmił nam, że wstęp do muzeum Synge'a kosztuje 3€ od osoby, a my poczuliśmy się jak najgorsi żebracy, stwierdzając, że mamy tylko 2€, ale jeśli zechce zaczekać, to spróbujemy załatwić brakujące cztery euro. Na to Irlandczyk, pewnie doskonale zdając już sobie sprawę, że ma do czynienia z dwoma upośledzonymi półgłówkami, stwierdził, żebyśmy dali mu tę jedną monetę, a brakującą resztę zostawili później w sklepie. Ostatecznie jednak zmienił decyzję, bo kiedy już skończyliśmy "zwiedzanie", oddał nam to dwa euro i poprosił o zostawienie całych sześciu w sklepiku - on sobie je odbierze przy najbliższej okazji. 

Wracając na chwilę do "zwiedzania", to niestety okazało się, że Połówek miał rację - powinniśmy byli je sobie darować. I to wcale nie dlatego, że wyszliśmy na ćwierćinteligentów, co to przyjeżdżają na odludną wyspę bez grosza przy duszy, a zwyczajnie z tego powodu, że to chyba było najgorsze zwiedzanie w naszym życiu. Prawdę powiedziawszy to nazwanie tej czynności "zwiedzaniem" jest okrutnym nadużyciem semantycznym. Za te sześć euro spodziewaliśmy się bowiem jakiegoś oprowadzania i podzielenia się chociażby kilkoma informacjami bądź anegdotkami z życia pisarza, a dostaliśmy wielkie NIC. Stanęliśmy we trójkę na środku tej mikroskopijnej chaty, nasz rozmówca się przedstawił, coś tam jeszcze bąknął i... zamilkł. A my staliśmy i patrzyliśmy na niego niczym cielę na malowane wrota, spodziewając się, iż lada moment zacznie coś mówić. No i faktycznie - zaczął. 
 dom z basenem ;)
Chwilę później raz jeszcze powtórzył, jak się nazywa, z czego wyłapałam tylko jego imię, a więc chórkiem, niczym dobrze ułożone przedszkolaki, wyrecytowaliśmy "nice to meet you, Ciarán", po czym znów zaległa niezręczna cisza, bo jasnym się stało, że nasz rozmówca właśnie zakończył deklamację swoich kwestii i nie ma zamiaru bawić się w przewodnika. Rzuciliśmy zatem okiem na te trzy mikroskopijne pomieszczenia, w których nawet Calineczka dostałaby klaustrofobii, i w których oczywiście nie można robić zdjęć, i po DWÓCH minutach już byliśmy gotowi do wyjścia. 

Upewniwszy się, że furtka prowadząca do chatki została odpowiednio zamknięta, o co prosił mężczyzna, rozdzieliśmy się, bo czas nas coraz bardziej gonił, a mieliśmy przed sobą perspektywę co najmniej półgodzinnego marszu powrotnego do portu, i tym sposobem Połówek poszedł do sklepu, żeby coś kupić i zostawić obiecaną kwotę kustoszowi muzeum, a ja udałam się do kościoła, do wizyty w którym serdecznie zachęcał wspomniany w poprzednim odcinku "skipper" z naszej łodzi. Miały się tam bowiem znajdować "piękne witraże" Harry'ego Clarke'a, irlandzkiego artysty inspirującego się secesją i art déco. No i faktycznie znajdowały, co było miłą odmianą po rozczarowaniu związanym z muzeum Synge'a. 

Pobyt w kościele nie zabrał mi dużo czasu, zaczęłam więc samotnie i powoli wracać w kierunku pirsu, rozglądając się przy okazji za Połówkiem. Kiedy kilka minut później dostrzegłam go i zobaczyłam wyraz jego twarzy, wiedziałam już, co się stało. "Nie zostawiłeś kasy, prawda?" - spytałam, a on potwierdził: "sklep okazał się być otwarty tylko do 14:00!". "No to pięknie! Oszukaliśmy gościa!", rzekłam. "I co teraz?! - zaczęłam się gorączkować, ale Połówek szybko mnie rozśmieszył, stwierdzając, że jako personae non gratae, musimy się stąd jak najszybciej ewakuować - zanim lokalni wieśniacy zaczną nas gonić z widłami - i już nigdy więcej nie wracać.

Do portu dotarliśmy jednak długo przed wyznaczoną godziną rejsu i spędziliśmy tam całą wieczność. Nadal dziwię się, że nie dopadła nas hipotermia, kiedy zziębnięci i skuleni siedzieliśmy na tamtejszym "przystanku" niczym bezdomni włóczędzy, czekając na łódź, która niczym Godot nie chciała się pojawić i nas zbawić. 

A kiedy już wypatrzyliśmy ją na horyzoncie, nie mogłam od niej oderwać wzroku, bo przedstawiała iście kuriozalny obraz. Kołysała się na boki, jakby za jej sterami siedział pijany zając, dzielnie walcząc przy tym z atakującymi ją falami. Pięknie i sprawnie przybiła jednak do pirsu, a kiedy na jej pokładzie zobaczyłam przyjazną i znajomą twarz naszego bosmana, z wdzięczności o mało co nie rzuciłam mu się w ramiona, mocno wierząc, że jeszcze parę minut czekania i bym skonała z zimna, jako że przez ten cały słoneczny i wietrzny dzień nie udało mi się dosuszyć zmoczonego ubrania. Nie umarłam z powodu hipotermii, ale przez kolejne trzy dni umierałam z innego powodu, bo przeziębiłam pęcherz i każda wizyta w toalecie wiązała się z sykiem bólu. 

Mężczyzna przy okazji pozbawił mnie też mojego dylematu, bo do momentu przybicia kutra nie zdecydowałam jeszcze, czy drogę powrotną do Doolin chcę spędzić w taki sam sposób jak rano, co było bardzo kuszące, czy też może, idąc za rozsądkiem, powinnam się schować gdzieś w głębi łodzi z dala od wiatru, który tak mocno dał mi popalić tego dnia. Jak tylko weszliśmy na pokład Happy Hooker, zostaliśmy natychmiast skierowani do jej wnętrza - nie było mowy o jakimkolwiek przebywaniu na odsłoniętym pokładzie, bo on dosłownie spływał morską wodą. 

Przyznam, że nawet z ulgą przyjęłam taki stan rzecz, bo miejsce, w którym usiedliśmy było przyjemnie ciepłe i suche. I... zadziwiająco puste. Wszystkie wygodne i mięciutkie siedzenia koło nas były niezajęte, podczas gdy cała reszta pasażerów siedziała w dalszej - tylnej i zdecydowanie mniej wygodnej - części łodzi, co mnie od razu zdziwiło. Było podejrzanie dziwne, a przy tym nielogiczne. A jakby tego było mało, mogłabym przysiąc, że załoga naszego kutra rybackiego wraca właśnie nie z rejsu z Inishmore a z nieudanego połowu, bo wszyscy pasażerowie, jak jeden mąż, wyglądali niczym śnięte ryby. I tylko niewiele lepiej pachnieli.

Niedługo później tajemnica się wyjaśniła. Podszedł bowiem do nas inny bosman i zasugerował, byśmy się przenieśli na dalszą część łodzi. Choć jego słowa były uprzejme, wyczułam w nich nie tyle prośbę co dyplomatycznie zawoalowane polecenie. Wstałam więc posłusznie, choć niechętnie, i jak tylko zrobiłam krok w kierunku rufy, nastąpił mocny przechył, i zarzuciło mną tak gwałtowanie, że gdyby nie pionowa rura od podłogi do sufitu, wokół której odruchowo owinęłam się niczym tancerka z klubu go-go, mogłoby być nieciekawie. Nieco zdziwiona takim obrotem sprawy nie miałam zamiaru wypuszczać jej już z rąk, bo bałam się, że spadnę ze schodków, które dzieliły mnie od niższego "pokładu", jednak ten sam mężczyzna, na którego polecenie wstałam - widząc, co się dzieje - wyciągnął w moim kierunku lewą rękę i dodał z otuchą choć nieco ponaglająco: "No chodź do mnie, nie bój się! Za chwilę będzie jeszcze gorzej!".  

Nie wiem, jak zwał się ten prorok, ale jego przepowiednia jak najbardziej się sprawdziła. Nie minęło bowiem pięć minut, kiedy rozpętało się piekło. Tak dla pasażerów jak i obsługi, która raz po raz uwijała się to z pustymi, to z pełnymi plastikowymi woreczkami, zmiotką i szufelką, a ja sama nie wiedziałam, czy patrzeć w prawo (gdzie szyper właśnie strząsa ze wspomnianej szufelki cudze wymiociny prosto do wody), w lewo (gdzie kobieta ma idealną minę cierpiętnicy do odgrywania roli "Mater Dolorosa"), czy też może przed siebie (gdzie inna pasażerka właśnie pozbywała się swojej kwaśnej treści żołądkowej)... Dosłownie kilka sekund wcześniej usłyszała pytanie naszego skippera: "Are you OK?" Swoją odpowiedź "Nooooo" kończyła już z głową schowaną w worku foliowym, który chwilę wcześniej dostała od niego, wydając z siebie jakże charakterystyczne odgłosy. 

Te wszystkie scenki rozgrywające się przed naszymi oczami były tak absurdalne, że wprost nie potrafiliśmy przestać się śmiać. Połówek wreszcie się rozpogodził i po raz pierwszy tego dnia zaczął uśmiechać od ucha do ucha, żartując sobie, że czuje się jak na rollercoasterze i walczy ze sobą, żeby z radości nie wyrzucać w górę rąk i nie wrzeszczeć "oh yeah!". Niewątpliwie wyszła z nas nasza wredna natura, bo kiedy wszyscy dogorywali, my mieliśmy niezły ubaw i tylko resztka przyzwoitości nakazywała nam śmiać się najciszej jak to możliwe. Przyznam jednak szczerze, że nie mam pojęcia, czy byłabym takim samym kozakiem, gdyby nie to, że tego dnia akurat nic nie jadłam i nie piłam od kilkunastu godzin, zatem miałam całkowicie pusty żołądek.  


Jak się okazało niedługo później - to nie był koniec atrakcji, jakie czekały na nas tego dnia. Okazało się bowiem, że Happy Hooker nie dowiozła nas do punktu, z którego wypłynęliśmy, czyli do portu w Doolin...








____
* Są w Irlandii takie miejsca jak mauzoleum w Monivea Woods (hrabstwo Galway) lub megalityczny grobowiec Fourknocks (hrabstwo Meath), do których turyści sami mogą wejść po uprzednim otrzymaniu klucza. Myślałam, że z chatką Synge'a będzie podobnie...