Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Noc Kultury. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Noc Kultury. Pokaż wszystkie posty

piątek, 26 września 2014

Noc Kultury pod znakiem pecha

Pech dopadł mnie już w łóżku.


Pięć minut dłużej i wstałabym rześka i radosna niczym skowronek. Tymczasem zostałam brutalnie wyrwana ze snu. Nie dość, że budzik zadzwonił o kilka godzin wcześniej niż bym sobie tego życzyła, to do tego w najgorszym momencie. Przerwał mi niezwykle dobrze zapowiadający się sen erotyczny. Gdybym mogła częściej się nimi cieszyć, nie płakałabym nad rozlanym mlekiem. Jednak tego rodzaju sny zdarzają mi się mniej więcej z częstotliwością zaćmienia Słońca. Trafiło się ślepej i wygłodniałej kurze ziarno, to  okrutny i złośliwy los zaraz jej je odebrał. Taki pech.


***


Na tegoroczną Noc Kultury czekałam jak małpa na banana. Albo nawet na cały pęk bananów. Uwielbiam tę inicjatywę i odkąd się o niej dowiedziałam, zawsze biorę w niej czynny udział. Jest jednak coś, co z tego powodu przyprawia mnie o rozterki: mnogość wyboru. Culture Night jest dla mnie synonimem rogu Amaltei: obfituje w wiele interesujących wydarzeń, ale skorzystać można tylko z nielicznych, albo – jak to bywa w moim przypadku – tylko z jednego.


Wiem, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, ale nie cierpię takich sytuacji. Sytuacji, w których muszę wybierać między jedną a drugą atrakcją. Bo to rozterki z serii: amputować lewą czy prawą rękę? I tak źle, i tak niedobrze.


Jako że przez miniony rok nie wykształciłam w sobie umiejętności bilokacji, musiałam zdecydować [i to najlepiej szybko, jako że w wielu miejscach obowiązywała rezerwacja], gdzie chcę spędzić tegoroczną Culture Night. Wiedziałam tylko jedno: ma być to zamek i to najlepiej nawiedzony. Problem w tym, że ten warunek spełniały aż trzy z czterech rozważanych przeze mnie opcji. I we wszystkich z nich imprezy odbywały się praktycznie w tym samym czasie.


Wybór był bardzo ciężki, ale ostatecznie postawiłam na pewniaka – Leap Castle, do którego pojechałam rok temu z tej samej okazji. Przypomniałam sobie tę wspaniałą atmosferę, to drzewo trzeszczące w kominku, to kameralne grono i uznałam, że znów chcę tam być.


***


Dwanaście godzin później pech nadal mnie nie opuszczał. Po części z mojej własnej winy. Przed wyjazdem do zamku na wieczorek muzyczny w gronie skromnych, ale jakże utalentowanych muzyków, zachciało mi się robienia ciasta. To trochę mnie opóźniło, bo w momencie, w którym powinnam już wychodzić z domu, wyjmowałam dopiero ciasto z piekarnika. A tu trzeba było się jeszcze umyć, przebrać w coś bardziej wyjściowego, doprowadzić włosy do ładu, perfumami spryskać… Czas zdecydowanie działał na moją niekorzyść.


I jeszcze ten szatański pomysł zabrania ze sobą w drogę nowej nawigacji. Nagrody za pomysł roku bym za niego nie dostała. Tu po raz kolejny potwierdza się stara prawda: przed ważnymi wydarzeniami nie zakładaj nowych, nierozchodzonych butów. Dodaję do niej podpunkt: jeśli ci się spieszy, nie bierz ze sobą nowego GPS-a, w którym nie masz wprowadzonych nawiedzonych zamków leżących gdzieś na irlandzkim zadupiu. Bo gdyby nie cudem napotkana na tym „pustkowiu” joggerka, pewnie dotarłabym na miejsce na ostatnie pięć minut imprezy. A tak to – jak poinformował mnie siedzący obok Irlandczyk, z którym o mało co się nie pocałowałam, kiedy to odwróciłam gwałtownie głowę w jego kierunku, a on w moim – zdążyłam na pierwszy występ.


W tym roku publika zasiadła przed nieco zmienionym gronem muzyków. Przede wszystkim udało nam się posłuchać na żywo gospodarza zamku, Seana Ryana, który nie tylko zabawiał nas historyjkami, rozśmieszał, lecz przede wszystkim raczył swoim talentem muzycznym. Sean ma fajny, „artystyczny” typ urody. Długa broda do pary z długaśnymi włosami w kolorze pieprzu i soli nadaje mu uroku. Marzyło mi się zrobienie mu pamiątkowego zdjęcia portretowego. Z beretem na głowie i tym swoim ciemnozielonym swetrze z łatami na łokciach wyglądał jak Irlandczyk wyjęty co najmniej z minionej dekady. Niezwykle ciekawa postać.


Są rzeczy i osoby, które się nie zmieniają. Nie zmieniła się córka Seana, urocza Ciara, która w tym roku pojawiła się przed publiką w towarzystwie swojego chłopaka. Przekąski serwowane przez Anne [tutaj ukłony w jej stronę], żonę Seana, jak zwykle okazały się wyśmienite. I to chociażby dla nich warto było się tu pojawić. W kominku tym razem się nie paliło, bo tegoroczny wrzesień jest przepiękny, suchy i ciepły. Ogrzewałam się lampką winą, którą to o mało co nie strącił siedzący przede mną Irlandczyk. I fajnie było, choć skłamałabym gdybym napisała, że podobało mi się bardziej niż w zeszłym roku. Do pełni szczęścia zabrakło mi chociażby wygodnego siedziska. Po prawie trzech godzinach siedzenia na twardej i niewygodnej ławce prawie nabawiłam się płaskodupia [co swoją drogą nie byłoby takie złe w moim przypadku], a do tego bólu zadka. Całe szczęście, że rano obudziłam się „tylko” z obolałym tyłkiem bez kaca i luki w pamięci, bo pewnie jeszcze tego samego dnia nerwowo umawiałabym się na badanie na HIV.


Zdjęć nie będzie, sami rozumiecie – ciąg dalszy pecha. A co do tego przerwanego porannego snu, to po fakcie zrozumiałam, czego był omenem – deszczu, który akurat tego dnia po raz pierwszy spadł we wrześniu. Chociaż Freud pewnie miałby inne zdanie na ten temat...


A co najlepsze - Noc Kultury była tylko przedsmakiem czekających mnie atrakcji. W poniedziałek jadę bowiem do dublińskiego The Gaiety Theatre na "Borstal Boya" Brendana Behana, a drugiego listopada na Clannad. Już nie mogę się doczekać! Taką jesień to ja lubię.

poniedziałek, 23 września 2013

Let's Make A Night To Remember, czyli Noc Kultury w nawiedzonym zamku Leap

Życie to jednak nieprzewidywalne jest. Jednego dnia dumałam nad skutecznym sposobem umilenia sobie nadejścia jesieni, a drugiego odpowiedź dostałam niemalże na tacy, kiedy przy filiżance aromatycznej kawy zasiadłam do lektury najświeższej gazety.



Kiedy trafiłam na informację o Culture Night 2013, mającej miejsce w piątek 20 IX, moje oczy rozbłysły blaskiem, który bezsprzecznie zawstydził światło rzucane przez latarnię morską. Kiedy okazja puka do Twoich drzwi, możesz udać, że jej nie słyszysz. Możesz też jej otworzyć. Ja nie zdążyłam, bo ona nie tyle zapukała w drzwi, co po prostu je wyważyła. Pojawiła się niczym superbohater z seriali animowanych – akurat w najbardziej pożądanym momencie.



Szybko przekonałam się też, że mądrala, który stwierdził, iż „od przybytku głowa nie boli”, miał specyficzne poczucie humoru, bądź był urodzonym cynikiem. Wydawać by się mogło, że mój problem został rozwiązany – dostałam to, czego chciałam: okazję do zabawy, relaksu i skopania tyłka szarej rzeczywistości. Nic bardziej mylnego. Po przeanalizowaniu programu Culture Night nabawiłam się wielkiego dylematu – co wybrać?! – i doszłam do wniosku, że ta cała Noc Kultury ma jeden wielki minus. Jest jednorazowym wydarzeniem i trwa tylko jeden wieczór. Bo jak nasycić swój głód tylko jednym smakołykiem, kiedy nie można zjeść wszystkiego, na co ma się ochotę? Czy to czasem nie zakrawa na drażnienie głodnego?



Dłuższą chwilę zastanawiałam się, gdzie powinnam się zjawić: w Leap Castle na Trad Night, czy też może w Clonony Castle na Classical Music and Dance. Pech chciał, że dwie najbardziej interesujące mnie imprezy odbywały się w tym samym czasie w dwóch różnych zamkach oddalonych od siebie o jakieś 40 km - nie lada problem dla kogoś, kto nie posiada daru bilokacji.



Miałam małą nadzieję, że los uratuje mnie z tej niezręcznej sytuacji i nie będę musiała dokonywać ciężkiego wyboru. Ilość miejsc na obydwie imprezy była mocno limitowana [55 dla zamku Leap  i 24 dla Clonony] i tylko wczesna rezerwacja mogła zagwarantować udział we wspomnianym wieczorku. Wzięłam telefon do ręki i z małym bólem serca – bo obydwa miejsca uwielbiam -  wybrałam numer, by zarezerwować miejsca w słynnym Leap Castle, jednym z najbardziej nawiedzonych zamków Irlandii. Zrezygnowałam z imprezy w Clonony pesymistycznie tłumacząc sobie, że i tak pewnie nie byłoby już wolnych miejsc. Pomyślnie przeprowadzona rezerwacja na Trad Night dodała mi skrzydeł na pozostałą część dnia i kilka kolejnych.



W piątkowy wieczór na kilkanaście minut przed 20:00 zjawiliśmy się w zamku Leap, by spędzić przemiły wieczór w towarzystwie utalentowanych muzyków i tancerzy, a przy okazji przekonać się, czy dokonałam dobrego wyboru. Miło było ponownie zobaczyć zamek na swoje oczy – zapadający zmrok dodawał mu aury tajemniczości i skutecznie budował atmosferę. Wspaniały klimat udało się także stworzyć gospodarzom. Palące się drewna trzeszczały w kominku, a świeczniki i przyciemnione światła dodały nastroju i szczypty romantyzmu. Absolutnie nie miało się wrażenia, że przebywa się w zimnym i ponurym zamku o niezwykle mrocznej przeszłości, w miejscu, w którym doszło do bratobójczego morderstwa.



Gości zabawiała przesympatyczna grupka muzyków. Gospodarz, ceniony muzyk Sean Ryan, przebywał akurat poza domem, mieliśmy za to okazję spotkać jego sympatyczną rodzinę. Okazało się bowiem, że urocza i powabna dziewczyna cudnie tańcząca, a do tego pięknie grająca na flecie i harfie to Ciara, córka samego Seana. W tym wypadku jabłko faktycznie niedaleko padło od jabłoni. Ciara bowiem nie tylko odziedziczyła talent po tacie, ale zaryzykowałabym stwierdzenie, że pod niektórymi względami także go przerosła. Jest na pewno dużo ładniejsza. Talentu oceniać nie będę, wszak wysłuchanie na żywo muzycznej próbki Seana po prostu nie było mi dane.



Lovely Ciara


Ciara ma zaledwie dwadzieścia dwa lata i wiele światowych sukcesów na swoim koncie. Jest studentką Irish World Academy of Music and Dance na Uniwersytecie w Limericku, a prywatnie uroczą osobą. I wszystko wskazuje na to, że jest skazana na sukces. Mając takich rodziców, chyba nie było dla niej innej możliwości. Ciara gra zatem na weselach znanych osób [np. Louisa Osbourne’a], podróżuje po całym świecie, by nieść radość swoją muzyką i tańcem. Jest młodziutka, ale jednocześnie bardzo doświadczona – tańczyć zaczęła w wieku czterech lat, by przez kilka kolejnych pobierać lekcje u swojej mamy, a potem przejść pod skrzydła Michaela Ryana. Od szóstego roku życia gra na harfie i fantastycznie jej to wychodzi. Dodam, że  po raz pierwszy słyszałam na żywo muzykę, jaką wydobywa się z tego instrumentu i byłam niezwykle miło zaskoczona. Piękne dźwięki to mało powiedziane. Ciara miała rację, harfa wydobywa muzykę, którą najlepiej określa słowo angelic.



Ciara, Aoife, Tadhg



Tytuł gwiazdy wieczoru bez wahania dałabym Ciarze, to jednak absolutnie nie oznacza, że pozostała część muzyków była gorsza. Grająca na koncertynie Aoife Kinsella była zdecydowaną duszą towarzystwa – swoim uśmiechem, który praktycznie nie schodził jej z twarzy, rozświetlała pokój, a jej żarty niejednokrotnie sprawiały, że wszyscy wybuchali śmiechem. Przesympatyczna, ciepła osoba.



Wciśnięty do „kąta” Tadhg nie tylko grał na bodhránie [uwielbiam!] - tradycyjnym bębnie obciągniętym kozią skórą - i syntezatorze, ale także raczył nas swoim śpiewem. Ku mojemu niepocieszeniu wykonał tylko trzy piosenki: dwie po angielsku i jedną po irlandzku. Z tej ostatniej oczywiście nic nie zrozumiałam, bo moja znajomość gaeilge’a jest elementarna, choć mam uroczą nauczycielkę w postaci pięcioletniej Irlandki. Łatwo nie jest, ale śmiechu mamy zawsze co niemiara.



„Isle of Hope, Isle of Tears” – pierwsza piosenka, którą wykonał Tadhg opowiadała o emigracji do Ameryki, o trudach, cierpieniach i nadziejach z nią związanych. Powiem tylko tyle: ładniejszej interpretacji nie słyszałam. Chciałabym wstawić Wam tutaj linka, ale żadna z wersji, które znalazłam w Internecie nie jest nawet w połowie tak piękna i wzruszająca jak ta, którą słyszałam na żywo. Słuchałam jej jak zaczarowana. Wpatrując się w Tadhg, mającego zamknięte oczy i ewidentnie wczuwającego się w śpiewany tekst, zastanawiałam się, co dzieje się w jego głowie – czy jeszcze jest z nami, czy tylko w sobie znanym zakątku. Mocno mnie wzruszył. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam łzy w oczach słuchając piosenki. Jemu się udało dotknąć czułej struny mojej duszy. Gdybym miała jaja, po koncercie podeszłabym do niego i powiedziałabym mu tylko jedno zdanie: „nawet nie wiesz, chłopie, gdzie byłeś  we mnie swoim głosem”.



Nie można zapomnieć też o czwartym z muzyków, młodziutkim Conorze. Chłopak nie rzucał się w oczy, częściowo przez swoją drobną posturę i niewielki wzrost, częściowo dlatego, że wydawał się być niezwykle skromny, a do tego nieśmiały. O takich osobach mówi się, że nie mają parcia na szkło. Grał na bębnie, flecie, a do tego dotrzymywał towarzystwie Ciarze w irlandzkim tańcu. Zapamiętam go właśnie w ten sposób: cicho siedzącego w kącie, zawsze ze spuszczoną głową, spokojnie i metodycznie uderzającego drewnianymi pałeczkami w bęben.



Muzyków wspomagali także niektórzy z uczestników wieczorku. Na widowni znalazły się bowiem osoby, które zechciały zaśpiewać, zagrać na flecie lub syntezatorze. Znalazł się także znajomy Połówka, Irlandczyk znany mu ze spotkań biznesowych. Tego wieczoru objawił swoje muzyczne oblicze. Ktoś opowiedział zabawną historię, ktoś inny jakąś anegdotę. Czułam się jak wśród rodziny, bo taka właśnie atmosfera panowała. Zresztą, z tego, co zdążyłam wywnioskować, zdecydowana większość zgromadzonych po prostu się znała. To byli sąsiedzi, rodzina Ryanów. Być może nawet byliśmy jedynymi „obcymi”.




Było niezwykle przyjemnie i relaksująco, a pani domu, choć w tym wypadku należałoby raczej napisać pani na zamku, razem z Ciarą robiła wszystko, co w jej mocy, by goście dobrze się czuli. Zaserwowane wino niezwykle przypadło mi do gustu, przez co kieliszek opróżniłam zdecydowanie za szybko, a przystawki spotykały się z zasłużonymi komplementami. Niespodziewanie goście mieli możliwość skosztowania także tortu urodzinowego, bo Denis, dziewięcioletni Irlandczyk, który dołączył do tancerzy z widowni, obchodził tego dnia swoje urodziny.



Ciara & Denis



wino było pyszne, ale Conor nie miał okazji się o tym przekonać


Nie wiem, jak było w zamku Clonony, ale absolutnie nie żałuję wzięcia udziału w wieczorku muzyczno-tanecznym w nawiedzonym zamku Leap. Do domu wróciliśmy zadowoleni i zrelaksowani, po uprzednim podziękowaniu gospodarzom i muzykom. Impreza miała skończyć się o 21:30, przeciągnęła się o godzinę. Super było, nieobecni niech żałują. Na sali pozostało wiele wolnych miejsc, bo ku mojemu zdziwieniu nie było chyba nawet trzydziestu osób, zatem w tym miejscu chciałabym sparafrazować Witolda Gombrowicza: „Koniec i bomba. A kto nie był, ten trąba”.



___


Przepraszam za kiepskie kadry zdjęć - nie siedziałam w pierwszym rzędzie i nie miałam zbyt dużego pola do manewru.


Zamek Clonony opisywałam już wcześniej - tutaj, a Leap Castle tu.