Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Supervet. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Supervet. Pokaż wszystkie posty

piątek, 9 kwietnia 2021

How Animals Saved My Life

W dniu urodzin mojej siostry stałam przed tescowym regałem z książkami, patrzyłam na jedną z nich, i myślałam sobie, że to byłby wspaniały prezent... dla mnie.

Nie wiem, co sprawiło, że zboczyłam z trasy i powędrowałam na dział książek, wiedziałam jednak, że tę walkę przegrałam. W zasadzie to oddałam ją walkowerem.

Jakiś czas temu powzięłam postanowienie, by zaprzestać kupowania książek - szło mi ono nad wyraz dobrze. Aż do tego pamiętnego listopadowego wieczoru. Kiedy ujrzałam najnowszą książkę Noela Fitzpatricka, o której to nie miałam zielonego pojęcia, moje postanowienie spektakularnie szlag trafił. 

 

Do Noela, sympatycznego Irlandczyka o psotnym uśmieszku, zapałałam wielką sympatią po przeczytaniu jego debiutanckiego memuara - "Listening to the Animals" - dlatego ani przez moment nie zastanawiałam się, czy warto robić dla niego wyjątek. 

 

Nie wiem, dlaczego sobie to robię. To chyba jakieś moje ukryte zapędy masochistyczne. Czytanie "How Animals Saved My Life" było bowiem niczym przedzieranie się przez wszystkie dziewięć kręgów piekła Dantego. Nie, Noel nie spartaczył roboty. Jednak czytanie tego wszystkiego, co napisał, było jak przymusowe wzięcie udziału w psychoterapii, w czasie której rozdrapuje się zabliźnione rany i wraca pamięcią do wydarzeń, o których z chęcią by się zapomniało. 

 

Miałam na studiach takiego, hmm, bardzo oryginalnego promotora. Za każdym razem, kiedy w swojej pracy dyplomowej pisałam, że zgadzam się z takim albo innym uczonym, zostawiał mi na marginesie swój komentarz: "Trochę skromności!". Będę zatem teraz bardzo nieskromna i napiszę, że nie tylko tak bardzo zgadzam się ze światopoglądem Noela, ale przede wszystkim, że się z nim utożsamiam. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jaką pianę z ust toczyłby mój promotor, gdyby przeczytał te obrazoburcze słowa. Plugawe i zarozumiałe - z pewnością nie przeszłyby mu nawet przez usta.

Jeszcze do niedawna nie sądziłam, że z kimś całkowicie obcym, będącym ponadto osobą publiczną, a zarazem przedstawicielem innego pokolenia, można aż tak się identyfikować. Teraz już wiem, że to jak najbardziej możliwe. Ktoś mądry powiedział kiedyś Noelowi: "Everything is impossible until it happens".

Dorastaliśmy na wsi, w zupełnie odmiennych krajach, latach i realiach, ale mimo to nasze doświadczenia są pod wieloma względami uderzająco do siebie podobne. W środowiskach, w których od zawsze podchodziło się do zwierząt w bardziej pragmatyczny niż empatyczny sposób. Ten pragmatyzm zaś balansował nieraz na granicy okrucieństwa, a dla kogoś takiego jak Noel ("I always felt the pain of animals at a deeply visceral level") i ja oznaczało to stawanie twarzą w twarz z zacofanymi, niehumanitarnymi praktykami, które budziły wewnętrzny bunt i obrzydzenie. Z topieniem niechcianych psich i kocich miotów (spostrzeganych bardziej jako "czarci pomiot"), z przemocą wobec zwierząt, z brakiem szacunku do nich. Bo to przecież "tylko" zwierzę. Wszyscy wiedzieli, że czeka je taki sam marny los jak pijaczka spod monopolowego.

Jako kilkuletnie dziecko, znalazłam zwłoki burego kota wyrzucone na stertę śmieci za domem sąsiada. Poszłam do domu po pudełko, a później zapakowałam je do środka, i urządziłam mu "cywilizowany" pochówek, bo już wtedy wiedziałam, że bez względu na to, jakim kotem był (a w tamtych czasach "dobry kot" to tylko ten łowny), nie zasłużył na to, by zostać potraktowany jak śmieć.

Tak samo jak mój stary, schorowany pies nie zasłużył na marny koniec w lesie. W cywilizowanym świecie, w rzeczywistości przyjaznej zwierzętom, za swoje kilkanaście lat wiernej służby dostałby usypiający zastrzyk. W zacofanej i okrutnej wsi dostał wyrok - samotna i okrutna śmierć w lesie. Nawet nie wiem, gdzie go zakopano.

Noel tak bardzo ma rację. "Humankind" to oksymoron. Humans are not kind.

Zdawałam się o tym wiedzieć już jako grzdyl. Mała Taitka nadrabiała empatią tam, gdzie zabrakło jej dorosłym. Miałam jej w sobie wystarczająco dużo, by urządzić za swoim domem skromny pochówek mojemu ukochanemu kociakowi, który zginął pod kołami naszego auta w dniu Wszystkich Świętych, kiedy jechaliśmy na cmentarz. Posadziłam na tym grobie kwiaty i odwiedzałam tę mogiłę częściej niż jakąkolwiek inną.

Jako to samo kilkunastoletnie dziecko miałam też w sobie wystarczająco dużo złości, by nienawidzić wujka-zwyrodnialca, który regularnie katował, okaleczał konie i inne zwierzęta. Z całego swojego małego serca życzyłam mu śmierci. Dziś najbardziej żałuję tego, że moje życzenie nie spełniło się wcześniej. O jego sadystycznych zapędach wobec zwierząt, żony i dzieci wiedzieli wszyscy. Szkoda tylko, że nikt nie miał jaj, by cokolwiek z tym zrobić. Na wsi, gdzie niemal każdy wtykał nos w nie swoje sprawy, nikt nie potrafił wetknąć go tam, gdzie był najbardziej potrzebny. Żałosne jest to, że w takiej sytuacji nagle przestawało to być czyjąkolwiek sprawą. Nagle nikt nie widział sińców i okaleczeń, nagle nikt nie słyszał skowytów i jęków. Nagle nikt nic nie mówił. Wszyscy stawali się niemi i głusi.

Człowiek to przedziwny i nade wszystko egoistyczny gatunek. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, jak to możliwe, że "głupie" i bezduszne drzewa altruistycznie podtrzymują przy życiu te chore, leczą się same, klucz gęsi pięknie ze sobą współpracuje w czasie lotu, zastępując osobnika opadającego ze sił nowym i wypoczętym, by ten poprzedni mógł się zregenerować w mniej wymagającej pozycji, a człowiek, tak dumnie niosący sztandar "homo sapiens sapiens", wyspecjalizował się w kopaniu dołków pod innymi i zrobił doktorat z podkładania świni. 

Doskonale za to rozumiem, dlaczego Noelowi zawsze łatwiej było nawiązać nić porozumienia ze zwierzętami niż z ludźmi, wśród których do dziś czasami czuje się niezręcznie, i dlaczego od zawsze czuł się odmieńcem. Podobnie jak on nigdy nie byłam duszą towarzystwa (i to do tego stopnia, że nie chciałam iść na własną studniówkę), i od zawsze wolałam przebywać wśród zwierząt.

Za każdym razem, kiedy jechaliśmy w niedzielę w odwiedziny do wujka w sąsiedniej wiosce, lądowałam w... stajni. Nie w ramach kary. Na swoje własne życzenie. Bo tam był jego piękny, ogromny, ale łagodny koń pociągowy. Rozmowy dorosłych mnie nużyły, a ludzie wydawali się nudni i niegodni zaufania. Dwadzieścia parę lat później nadal jestem - podobnie jak Noel - wary of humans i rzadko obdarzam kogokolwiek pełnią zaufania. Ludzie wielokrotnie mnie zawiedli. Zwierzęta nigdy.

Jak słusznie zauważa autor książki - zwierzęta nie oceniają. Nie wbijają też noża w plecy i nie łamią serca. A jeśli już to robią, to tylko dlatego, że chorują i trzeba patrzeć na ich cierpienie. Przed nimi można być całkowicie sobą, a one i tak będą mieć gdzieś to, jak wyglądamy, ile mamy lat, pieniędzy na koncie, jakie mamy wyznanie religijne, samochód w garażu czy preferencje seksualne. Zwierzęta nie oceniają. Ludzie - tak.

O tym ostatnim autor miał okazję przekonać się wielokrotnie na różnych etapach życia. Z mojego punktu widzenia najbardziej okrutny wydaje mi się ten z wczesnych lat młodości, kiedy małego Noela prześladowano w szkole i poza nią - kiedy pastwiono się nad jego tornistrem z książkami, rowerem, nim samym. Szczęśliwie nie mam tutaj podobnych doświadczeń, wiem za to, co czuł, kiedy trafił do szkoły średniej i odkrył, że pod względem wiedzy znacznie odstaje od swoich kolegów, co było pokłosiem niskiego poziomu nauczania w jego poprzedniej placówce.

Znam to uczucie. Po swojej wiejskiej, podrzędnej szkółce trafiłam do najlepszego liceum w sąsiednim mieście i przez pierwsze parę tygodni codziennie wracałam do domu z tym samym przerażeniem w oczach. Na usta cisnęły mi się słowa Elektrycznych gitar: "co ja robię tu???"

Obracając się w towarzystwie synów i córek lokalnych szych, czułam się nie na miejscu. Miałam piętnaście lat i nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Niektórzy z nich mieli już nie tylko wybrane zawody, ale także zaplanowane kilka kolejnych dekad życia, a pewnie nawet datę śmierci.

Sprawy nie polepszył fakt, że szybko załapałam pałę z przysposobienia obronnego i z informatyki, bo jako wiejska sierota, nie miałam wcześniej do czynienia z komputerami. A to był dopiero początek - po tym niespodziewanym sprawdzianie nauczyciel zapowiedział nam kolejny. Tym razem z prędkości pisania na klawiaturze. Czy przejął się jękami i protestami tych kilku nielicznych sierot, które ośmieliły się pożalić, że nie mają w domu dostępu do komputera? Nie. Udzielił nam jednak cennej wskazówki - kazał rozrysować sobie na tekturze układ klawiatury i ćwiczyć. Tak też zrobiłam. Poprawnej metody pisania nam jednak nie zdradził, dlatego do dzisiaj moja technika jest godna pożałowania, ale już wtedy była na tyle sprawna, że udało mi się załapać czwórkę albo nawet piątkę.

Od tamtej pory było już nieco łatwiej. Jak mnie niedługo później nauczono na lekcjach łaciny, które akurat zawsze lubiłam, ardua prima via est.

W przeciwieństwie do kilku innych osób udało mi się przetrwać te cztery lata edukacji w szkole średniej, a nawet skończyć ją z mianem dobrej i solidnej uczennicy, za którą mama nigdy nie musiała się wstydzić na wywiadówkach. Nauczyłam się wtedy czegoś jeszcze - per aspera ad astra. Przez trudy do gwiazd.

Do czego zmierzam? Sowa orła nie urodzi. Nie każdy rodzi się tym orłem. A nawet jak się urodzi, to czasami ktoś lub coś podcina mu skrzydła. Jak pokazuje jednak mój przykład, a przede wszystkim ten Noela - pracą i uporem można wiele zdziałać. Noel posuwa się wręcz jeszcze dalej i z pełnym przekonaniem twierdzi, że na sukces w 75% składa się upór w dążeniu do celu, a w zaledwie 25 pozostałych procentach talent. W jego przekonaniu wrogiem sukcesu nie jest brak talentu, możliwości, lecz właśnie brak silnej woli. To, że sami się sabotujemy, albo że innym na to pozwalamy. Kiedy takie słowa padają z ust osoby, która dzięki swojej ambicji, ciężkiej pracy (szkoła sześć dni w tygodniu i codzienne zakuwanie do późnych godzin nocnych!) i konsekwencji wspięła się tak wysoko, trudno nie potraktować ich śmiertelnie poważnie. Trudno się Noelem nie zainspirować.

Mało kto mi imponuje. Noela podziwiam jednak z wielu powodów. Nie tylko za jego megamózg i ogromne pokłady empatii. Również za to, że nie dał się stłamsić dręczycielom, że ostatecznie potrafił uciszyć swój wewnętrzny głos wiecznie szepczący mu, że nie jest wystarczająco dobry. Podziwiam też jego szczerość - opisywać swoje uczucia z taką otwartością, będąc przy tym osobą na świeczniku, to wymaga naprawdę ogromnej odwagi.

"How Animals Saved My Life" to zapiski blasków i cieni związanych z weterynaryjną profesją autora. Choć miałam wrażenie, że w ostatnim czasie tych drugich było niestety więcej w życiu Noela, to jednak cieszę się, że nie bał się o nich otwarcie mówić. Podobnie zresztą, jak nie bał się łamać tematów tabu, jakimi nadal pozostaje problem zdrowia psychicznego, depresji i często wynikających z niej samobójstw.

Megamózg i innowator, któremu z pewnością wszystko przychodzi łatwo. Tak może jawić się postronnym osobom profesor Noel - chirurg neuroortopeda. I o ile to pierwsze jest prawdą, to drugie nie mogłoby być od niej dalsze.

Bardzo podobało mi się to, że Noel nie upiększał swojej rzeczywistości, ani nie dodawał cekinowego splendoru swojej profesji, będącej w jego przypadku efektem prawdziwego powołania i oddania. Otwarcie pisał o ciężarze z nią związanym, o wysokim współczynniku samobójstw w tej grupie zawodowej, o tym, że przynajmniej jeden z pięciu ankietowanych weterynarzy rozważał ten dramatyczny krok na pewnym etapie swojej kariery. Bo o ile blaski są niewątpliwie przyjemne, wdzięczność i radość uratowanych pupili - jak i ich właścicieli - bezcenna, to nadal jednak pozostaje druga strona medalu. Ta mroczniejsza, która czasami rzuca długie i ciemne cienie - nie pozwala na radość z sukcesów, za to potęguje poczucie porażki.

I tu też rozumiałam Noela bardziej, niżbym chciała. Ze swojego skromnego doświadczenia wiem, że najbardziej pamięta się te zwierzęta, którym pomimo najszczerszych chęci nie udało się pomóc.

W młodości oglądałam wiele głupkowatych horrorów - dziś już nie pamiętam żadnych strasznych scen. Zastąpiły je te z prawdziwego życia. Larwy. Setki obślizgłych, tłustych larw żywcem zjadających psa pasterskiego, na widok których chcesz pobiec w krzaki i zwymiotować, zamiast tego powstrzymujesz odruch wymiotny, wkładasz palce w rany, pod skórę, i wydłubujesz te, które były zbyt dobrze zamaskowane, by dobrowolnie wypłynąć po pestycydowej kąpieli.

Krew na moich białych "adidasach", kiedy jako dziecko "zrozumiałam" to, co wpajano też Noelowi - że już czas stwardnieć, bo w życiu na wsi nie ma miejsca na sentymenty.

Wzdęte brzuchy kociąt utopionych w silosach na gnojówkę. Albo te, którym szczury obgryzły łapki.

Owieczka w ostatniej chwili wydarta z łap Mrocznego Żniwiarza - farmerowi udało się ją wskrzesić, ale po tej zaciekłej walce ze śmiercią pozostało jej porażenie mózgowe. Fizjoterapia nie przynosiła żadnych rezultatów, ale mała nie traciła pogody ducha. Za każdym razem, kiedy przychodziłam do niej, tak ochoczo merdała ogonkiem na dźwięk mojego głosu, że moje serce skakało z radości, ale jednocześnie też pękało na tysiąc kawałków. To jej jednak któregoś dnia się poddało. A ja żałowałam, że nie żyję w disnejowskiej bajce - wtedy być może którakolwiek z moich łez spadających na nią, mogłaby przywrócić ją do życia. Tak jak książę wskrzesił swym magicznym pocałunkiem Śpiącą Królewnę.

Czasami, kiedy zbytnio użalam się nad sobą, przypominam sobie tę właśnie owcę. Leżącą we własnych odchodach, ale mimo to radosną. Życie nie jest bajką, ale bywa cenną lekcją. W tym konkretnym przypadku była ona następująca: zachowaj pogodę ducha, nawet jeśli jesteś w gównianej pozycji.

W czasie jednego ze swoich ostatnich wywiadów Chester Bennington stwierdził - wskazując palcami na swoją głowę - coś, co głęboko utknęło mi w pamięci: "This place right here, the skull between my ears, that is a bad neighborhood. I should not be in there alone".

Noel, który podobnie jak Chester, uratował wiele istnień, zdaje się doskonale o tym wiedzieć. Ta książka jest w dużej mierze właśnie o tym, jak po wielu długich latach bycia swoim największym krytykiem, udało mu się wreszcie uratować samego siebie. I jak wielką rolę odegrały w tym procesie właśnie jego ukochane czworonogi: zezowaty, ale rozbrajający kot Ricochet, a także wierna, długoletnia towarzyszka Keira, która niespodziewanie napisała ostatni, przejmujący rozdział książki.

Tak jak w przypadku tej pierwszej lektury, tak i teraz towarzyszyły mi skrajne emocje - od łez smutku (bo sama byłam tym chłopcem z królikiem opisanym w prologu) po radosny śmiech i zapewnienia, których Noel nie mógł słyszeć ("I would laugh at your jokes!" - kiedy jego sztywni amerykańscy koledzy nie docenili poczucia humoru, które przemycił do pozornie nudnego wykładu).

I tak samo jak poprzednio książka okazała się być dla mnie skarbnicą złotych myśli. Jako że tym razem dysponowałam swoim prywatnym egzemplarzem, nie zaś bibliotecznym, zabierałam ją ze sobą do łóżka, czytałam, i do woli zaznaczałam zakreślaczem te myśli, które wyjątkowo przypadły mi do gustu. Później zaś kilkukrotnie do nich wracałam w poszukiwaniu motywacji, żałując za każdym razem, że nigdy nie miałam w swoim życiu takiego mentora jak on, który wie, kiedy pocieszyć, przytulić, posłużyć ramieniem, ale też powiedzieć bolesną prawdę: "Whatever it is you want to do, if you don't have tenacity or purpose and effort, then, simply put, you probably don't deserve to succeed". Ouch.

Nie będę kłamać - większość tego, co czytam to taki książkowy fast-food, który ma za zadanie skutecznie oderwać mnie od tu i teraz. Szybko się go konsumuje, i równie szybko o nim zapomina. Memuar Noela był jego całkowitym przeciwieństwem.

Wspaniały człowiek, którego zwyczajnie chciałoby się sklonować, bo po prostu ma się świadomość, że bez niego ten świat będzie znacznie gorszym miejscem.

niedziela, 26 maja 2019

Bardzo nietypowa Polka i niesamowity Irlandczyk


Jestem bardzo nietypową Polką. 
Do takiego wniosku doszłam po zapoznaniu się z "najświeższymi" wynikami badań sprawdzającymi stan czytelnictwa w Polsce w 2018 roku. Otóż wynika z nich, że 37% ankietowanych zadeklarowało przeczytanie przynajmniej jednej książki, a jedynie 9% więcej niż siedmiu sztuk! 
W mojej grupie wiekowej (25-39 lat) tylko 8% mężczyzn i 17% kobiet przyznało, że bardzo lubi czytać książki. 58% ankietowanych z tej samej grupy nie przeczytało żadnej książki. Nie żebym traktowała ten - lub każdy inny - sondaż ze śmiertelną powagą jako wyrocznię, niemniej rezultaty nie są optymistyczne. 
Po raz kolejny, z niejakim smutkiem, utwierdzam się w przekonaniu, że jestem odmieńcem. Nie tylko pod tym względem, lecz wieloma innymi. 
Jestem zatem bardzo nietypową Polką, bo właśnie z ciekawości wyliczyłam, że w minionej dekadzie przeczytałam 549 książek, co daje mi średnio prawie 55 książek rocznie [w zeszłym roku było to równe 60 sztuk]. 
Czytam dużo, ale rzadko sięgam po biografie i autobiografie. Częściowo pewnie dlatego, że nie mam idoli i wzorców do naśladowania, częściowo, bo zazwyczaj staram się sięgać po sprawdzonych autorów i powieści z dynamiczną akcją, która wciągnęłaby mnie niczym tornado. 
Generalnie, to idealnie jest, kiedy takie tornado zmiata mnie z nóg, wciąga, a potem wypluwa - poruszoną, nieco "wstrząśniętą", nieco zmieszaną i zmuszoną do poukładania sobie w głowie wielu rzeczy na nowo. 

Tak właśnie niespodziewanie zadziałała na mnie autobiografia Noela Fitzpatricka - "Listening to the Animals: Becoming The Supervet". 
A wszystko zaczęło się od tego, że któregoś dnia usłyszałam w radiu fragment wywiadu z Noelem, promujący wyżej wspomnianą książkę. Tutaj wspomnę, że jak to bywa - najciemniej pod latarnią. Żyję na wyspie już kilkanaście lat, ale jeszcze do niedawna w ogóle nie słyszałam o Noelu. Tymczasem okazuje się, że to irlandzki "celebryta", choć na co dzień mieszkający w Anglii, gdzie prowadzi swoją klinikę, Fitzpatrick Referrals, a w niej zmierza się z "beznadziejnymi przypadkami", przeprowadza innowacyjne zabiegi, i ratuje życie zwierzakom. 
Noel jest weterynarzem, a dokładniej mówiąc - chirurgiem neuroortopedą. Jest "Supervetem" i w pełni na ten przydomek zasługuje. Jak na superbohatera przystało, robi rzeczy, od których włosy stają dęba. Wkracza tam, gdzie jest najbardziej potrzebny, gdzie inni weterynarze bezradnie rozkładają ręce i mówią "przykro mi, nic więcej nie można zrobić". A on te niemożliwe rzeczy robi. Za jedną z nich trafił nawet do Księgi Rekordów Guinnessa - wszczepił protezy nóg Oscarowi, swojemu kociemu pacjentowi, który miał nieszczęśliwe spotkanie z kombajnem. 
Słuchałam tego wywiadu z zaciekawieniem. Rozmówca wydał mi się sympatyczny, interesujący i zabawny - godzien bliższego zapoznania się z nim. Dlatego też postanowiłam dać mu szansę i zamówić książkę w bibliotece. I z pełnym przekonaniem stwierdzam, że to była świetna decyzja, bo autobiografia  Noela to najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym roku, a było ich już ponad dwadzieścia. Żadna z nich jednak nie mogła być godną konkurencją dla "Listening to the Animals". Wszystkie zostały przez nią zdeklasowane. 


Przede wszystkim ta pozycja dość mocno i niespodziewanie mnie poruszyła. Dotknęła na poziomie - a bo ja wiem, jak to powiedzieć? Duchowym? Okazała się być dla mnie niesamowicie motywacyjnym "poradnikiem", mimo że absolutnie do tego nie aspirowała. Moją "Biblią" i drogowskazem, do którego mam zamiar wracać po motywację. 
Noel zaskoczył mnie swoją skromnością i prostotą. Swoim poświęceniem, niesamowitą pracowitością i konsekwencją w dążeniu do upatrzonego celu. Swoim dobrym sercem, które wydaje się być tak ogromne, że jest w stanie oferować miłość, szacunek, empatię i współczucie każdej żyjącej istocie. Swoją szczerością, wytrwałością, a także czułością, z jaką pisze o swoich rodzicach. Dla niego to nie są "starzy", to "Mamusia" i "Tatuś". Kiedy takie słowa padają z ust małego dziecka - nie dziwią, kiedy wypowiada je dorosły mężczyzna - zaskakują, choć pewnie niektórych też bawią. Noel wydaje się o to nie dbać. Tak jak nie dba o to, by jego wizerunek był nieskazitelny, by uchodził za geniusza. 
Mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie. Że nie chce uchodzić za jakiegoś boga, ale za zwykłego człowieka, który tak samo jak my wszyscy kocha, cierpi, weseli się i smuci, a nawet płacze i popada w stany depresyjne. 
Z rozbrajającą szczerością pisze o swoich błędach w sztuce lekarskiej i chociażby za to należy mu się szacunek, bo szczerość jak i wdzięczność to są tak rzadko spotykane cechy w naszym społeczeństwie, że wydają się być skazane na wyginięcie. Niczym dinozaury. 
Książka ta nie jest absolutnie zapiskami chwalipięty. Mimo że mogłaby być. Bo dlaczego nie? Człowiek taki jak on, o światowej sławie, tak wybitny w swojej dziedzinie, z tyloma sukcesami na swoim koncie mógłby - niczym samochwała z wiersza  Jana Brzechwy - przechwalać się swoimi wyczynami. Ale tego nie robi. Nie pisze: "Jak odpowiem, to roztropnie, w szkole mam najlepsze stopnie(...)" Wręcz przeciwnie: pisze, jak trudno mu było, bo miał braki w edukacji, jak odstawał od swoich rówieśników, jak ciężko mu było zmagać się z piętnowaniem...  Pisze to w taki sposób, że dodaje czytelnikowi wiary i otuchy. Przypomina, że ciężką pracą można naprawdę wiele osiągnąć. 
Jego książka podbudowuje, inspiruje, ociepla serce i duszę, a jednocześnie bardzo delikatnie i taktownie przypomina nam, że to nie dobra materialne są najważniejsze w życiu. Memento mori, każdy z nas kiedyś umrze, ale żadne z nas nie zabierze ze sobą swojego bogactwa. Ważne jest to, co po sobie pozostawimy. 

Bardzo podobały mi się idee wybrzmiewające z dzieła Noela. Nieco utopijne, romantyczne jak on sam, ale mimo wszystko piękne.  
Śmiałam się i płakałam niczym rozchwiana emocjonalnie nastolatka. Książka okazała się być bardzo życiowa. Jest w niej miejsce na smutek, ale także na radość i śmiech. Noel ma bardzo fajne poczucie humoru. 

Wspaniały, niesamowity człowiek. Co tu więcej mówić... 

PS. Parę dni temu, przeglądając gazetkę Lidla, zauważyłam, że książkę będzie można tam kupić szóstego czerwca z okazji zbliżającego się Dnia Ojca (16 czerwca) za 9.99 euro.